Premier League. John Terry, perfekcyjne uosobienie współczesnej piłki nożnej

Wielki piłkarz, urodzony przywódca, niezawodny lider zespołu. Bezwzględny typ, w walce o własne interesy zdolny zapędzić do narożnika klub, któremu teoretycznie wszystko zawdzięcza. Niezależnie od wersji, którą wybierzecie, historia Johna Terry'ego nie nadaje się na czytankę - pisze Michał Okoński, dziennikarz ?Tygodnika Powszechnego? i komentator Sport.pl.

Chcesz wiedzieć szybciej? Polub nasRozegrał to, jak zwykle, po swojemu. Po pucharowym meczu z MK Dons, rozgrywanym na wyjeździe i wygranym przez Chelsea dość rutynowo, zatrzymał się przy grupce dziennikarzy, którzy - nie chcąc przepuścić takiej okazji - zaczęli dopytywać o stosunki w klubie pod rządami Guusa Hiddinka. Spodziewali się pewnie jakiegoś okrągłego cytatu, może dwóch, o powrocie optymizmu, szansach na dogonienie czołówki itd., co dostarczyłoby portalom paliwa na kilkanaście godzin, ale chyba nie aż takiej bomby. Wychowanek, kapitan i symbol sukcesów Chelsea poinformował ich bowiem, że klub nie zamierza mu przedłużyć dobiegającego w czerwcu końca kontraktu i że w związku z tym jego piłkarska przyszłość leży gdzie indziej.

Kanały dialogu

Z wypowiedzi Terry'ego wynikało, że sprawa jest przesądzona, a winę za fakt, że Chelsea pozbywa się gracza tak zasłużonego, ponoszą jej działacze. W takim tonie utrzymane też były pierwsze komentarze: oto mamy przykład bezwzględnej, zimnej korporacji, nieszanującej ludzi, którzy współtworzyli jej potęgę. Oto kolejny, po Franku Lampardzie i Petrze Czechu, zasłużony piłkarz, który rozstaje się z ukochaną drużyną nie do końca z własnej woli. Oto kolejna zmarnowana okazja do uczczenia ikony - tak, aby "one-club man" mógł zakończyć karierę tam, gdzie ją rozpoczął, a później został na miejscu w innej roli - z pewnością jako szkoleniowiec młodzieży (na początek, bo Arsene Wenger, który na wieść o niepewnej przyszłości Terry'ego nazwał go "wielkim grającym trenerem" i wróżył mu karierę menedżerską), a być może jako klubowy ambasador. "Być może", bo do tej ostatniej funkcji zdecydowanie lepiej nadawałby się Lampard, niż zawodnik, w którego karierze wielkość sukcesów sportowych była proporcjonalna do skandali.

Zanim jednak o skandalach, wypada poczynić natychmiastowe sprostowanie: Chelsea nie podjęła jeszcze decyzji w sprawie nieprzedłużenia kontraktu. Przed meczem z Arsenalem poinformowała jedynie swojego kapitana, że choć w tym momencie - gdy nie wiadomo, kto będzie jej menedżerem w kolejnym sezonie i jakie będą jego plany - nie jest w stanie udzielić na ten temat żadnej wiążącej informacji, to w najbliższych miesiącach sytuacja może się zmienić, klub zaś pragnie "utrzymać kanały dialogu otwarte".

Oczywiście: z punktu widzenia piłkarza, którego umowa dobiega końca w czerwcu, każdy miesiąc niepewności może mieć niedobre skutki - zarówno jeśli chodzi o formę sportową, jak ogólne samopoczucie. Nawet jeśli na biednego nie trafiło, Terry nie widzi powodu, by czekać, aż nowy menedżer Chelsea zdecyduje, czy chce nadal korzystać z jego usług - tym bardziej, że z każdym kolejnym tygodniem jego pozycja negocjacyjna (czy to w rozmowach z innym klubem, czy nawet w dyskusjach z Chelsea) będzie słabła. Dlatego działa sam, spychając tym samym klub do defensywy, i wywołując temat szybciej niż w poprzednich latach (Chelsea w przypadku piłkarzy po trzydziestce przedłuża umowy o rok, w 2014 nowy kontrakt podpisano w maju, w 2015 - w marcu).

Ten etap batalii już wygrał: po zwolnieniu wciąż popularnego wśród kibiców Jose Mourinho ostatnią rzeczą, jakiej potrzebuje klubowa hierarchia, jest kilka miesięcy narzekania fanów na rzekomą bezduszność, nielojalność i skąpstwo wobec - jak głosi stadionowy baner - "kapitana, lidera, legendy". A rozgłos, jaki wywołała jego wypowiedź, zwrócił uwagę nie tylko na Wyspach (powiedział zresztą, że na pewno nie przeniesie się do żadnego angielskiego klubu), ale także w Stanach, gdzie gra już Lampard, i w Chinach, gdzie przeniósł się właśnie inny gracz Chelsea Ramires, a on sam odbywał ostatniego lata niezwykle udane promocyjne tournee. Gdyby zdecydował się przenieść do Azji, stałby się zapewne najlepiej opłacanym grającym w piłkę 35-latkiem.

Trzy piąte życia

Warto pamiętać o tym obliczu Terry'ego, kiedy media pełne są podsumowań jego fantastycznej zaiste kariery. Ba, wolno pytać, czy ów ujawniony przy okazji atawistyczny mechanizm, w którym przyparty do muru potrafi bronić się jak osaczone zwierzę, nie jest aby kluczowym składnikiem jego drogi na szczyt.

Jako dzieciak biegał za piłką w słynnym Senrabie - lokalnej drużynie, która wychowała dziesiątki wielkich w przyszłości gwiazd futbolu, m.in. Sola Campbella, Ledleya Kinga, Jermaina Defoe czy Raya Wilkinsa. W Chelsea pojawił się jako czternastolatek, czyli spędził w tym klubie kolejnych 21 lat (trzy piąte życia!), rozgrywając w pierwszym składzie aż 696 meczów (trzeci wynik w historii klubu, a wciąż z widokiem na poprawę), wygrywając Ligę Mistrzów, Ligę Europejską, cztery mistrzostwa i pięć pucharów Anglii (w tym roku ma szansę na szósty) oraz trzy puchary ligi. O jego roli w drużynie najlepiej powie statystyka podana bodaj w "Guardianie": z 477 meczów Premier League, w których wystąpił, Chelsea wygrała w 63,3 proc. przypadków, podczas gdy w 174 meczach rozegranych bez niego procent wygranych wyniósł 47,7. Pierwszy sezon w roli kapitana drużyny (2004-05) zakończył z tytułem Piłkarza Roku w Anglii. W ostatnim mistrzowskim sezonie Chelsea, jako 34-latek, rozegrał komplet meczów, zasłużenie trafiając do jedenastki roku (po dziewięcioletniej przerwie). Jeszcze kilka miesięcy temu mówił, że chce grać w piłkę do czterdziestki, jak Ryan Giggs - że odpowiednio się odżywia, że dba o sen, chodzi na siłownię itd. Ma na koncie ponad 40 bramek w Premier League (żaden inny obrońca nie może się z nim równać), w reprezentacji zagrał 78 meczów i z pewnością dobiłby do setki, gdyby nie wspomniane już skandale.

Skandale i łgarstwa

Było ich, niestety, co niemiara. Dzień po zamachach 11 września 2001 rozrabiał po pijanemu z kolegami w hotelu pełnym pogrążonych w żałobie Amerykanów. Rok później awantura w nocnym klubie pozbawiła go możliwości wyjazdu na mundial, płacił również grzywnę za zaparkowanie swojego bentleya na miejscu dla niepełnosprawnych. W 2009 roku oskarżono go o przyjęcie pieniędzy w zamian za nielegalne oprowadzanie po ośrodku treningowym.

W 2010 roku po raz pierwszy stracił opaskę kapitana reprezentacji w związku z aferą obyczajową: tabloidy twierdziły, że żonaty Terry miał romans z dziewczyną kolegi z drużyny, Wayne'a Bridge'a. Piłkarz próbował początkowo zablokować publikacje przy pomocy nakazu sądowego, a po kilku latach najbardziej agresywne wówczas tytuły przeprosiły dziewczynę za naruszenie prywatności i podanie nieprawdziwych informacji, ale bieżące piłkarskie konsekwencje tamtej historii to m.in. niepodanie Terry'emu ręki przez grającego wówczas w Manchesterze City Bridge'a podczas jednego z meczów i niepowołanie Bridge'a do kadry na mundial w RPA. A niechęć angielskich trybun dla lidera Chelsea zamieniła się we wrogość.

Wrogość, która kolejną swoją falę miała kilkanaście miesięcy później. John Terry był już na powrót kapitanem reprezentacji, kiedy w trakcie meczu z QPR nazwał obrońcę rywali Antona Ferdinanda "p czarną ci ". Ponieważ rzecz miała miejsce w miejscu publicznym, a zapis incydentu niemal natychmiast znalazł się w serwisie YouTube, sprawą zajęła się policja: Terry musiał stanąć przed sądem.

Powiedzmy od razu (pisałem o tym wówczas na blogu), że sąd go uniewinnił, bo dowody zgromadzone przez oskarżycieli nie okazały się wystarczająco mocne, jak na standardy angielskiego wymiaru sprawiedliwości: sędziowie uznali, że nie można ze stuprocentową pewnością dowieść, co i w jaki sposób Terry powiedział (a obrona podważała wiarygodność ekspertów, odczytujących jego słowa z ruchu warg), nie mówiąc już o tym, czy powiedział to, co powiedział, z zamiarem obrazy. Piłkarz z kolei zeznawał, że jedynie powtarzał, w dodatku sarkastycznie, słowa, których użycie zarzucił mu Anton Ferdinand. Mówiąc bardzo wprost: w tej sprawie Terry kłamał jak najęty, podobnie jak kłamał jego kolega z drużyny - i świadek obrony - Ashley Cole.

Badająca sprawę niezależna komisja Football Association nie dała im zresztą wiary, i na podstawie stosowanego w Wlk. Brytanii tzw. dowodowego standardu prawdopodobieństwa uznała ich wersję wydarzeń za "nieprawdopodobną, niewiarygodną i zmyśloną" (skądinąd sędzia podczas procesu był podobnego zdania - po prostu musiał zinterpretować cień wątpliwości na korzyść oskarżonego). Terry dostał wysoką grzywnę i został zdyskwalifikowany na cztery mecze, ale zanim się to jeszcze stało, ogłosił, że rezygnuje z gry w reprezentacji. I tym razem, jak widać, rozegrał sprawę po swojemu, a głosy nielicznych mediów - np. "Guardiana", który w bezprecedensowym edytorialu stwierdzał wówczas oczywistą prawdę, że większość dużych prywatnych i publicznych instytucji spoza świata piłki nie pozwoliłaby sobie na to, by jej prominentnym przedstawicielem był ktoś, kto wypowiadałby się tak, jak John Terry - pozostały wołaniem na puszczy.

Śmiech i łzy

Przetrwał więc niejedną burzę. Trenerzy, którzy mieli wobec niego zastrzeżenia (Andre Villas-Boas na przykład, któremu nie pasował do koncepcji gry wysoką linią obrony), raczej odchodzili z klubu, pozostali przezornie wybierali życie w zgodzie. Co się im ostatecznie opłacało, na boisku bywał bowiem prawdziwym lwem. Niezbyt szybki, ale świetnie czytający grę, niezliczoną ilość razy podrywał drużynę, mobilizował, świecił przykładem pod obiema bramkami - czy to rzucając się pod nogi rywala, by zablokować jego strzał, bez lęku, że może nie podnieść się po ciosie (w 2007 roku, w finale Pucharu Ligi z Arsenalem, został kopnięty przez Abou Diaby'ego w twarz, stracił przytomność i omal się nie udusił - życie uratował mu fizjoterapeuta Kanonierów Gary Lewin, który pierwszy dobiegł do nieprzytomnego piłkarza i wyciągnął mu język z gardła, zapobiegając uduszeniu się), czy to przechodząc do linii ataku i zdobywając bramki na wagę zwycięstwa.

Był w tym tak bardzo autentyczny, jak autentyczny był w chwili największej sportowej porażki - gdy podczas finału Ligi Mistrzów w Moskwie, z Manchesterem United, potknął się i spudłował decydującą jedenastkę (zrobione później zdjęcie kapitana Chelsea ocierającego łzy w ulewnym deszczu to klasyka współczesnej fotografii sportowej). I jak autentyczny był po innym finale, tym razem zwycięskim z Bayernem, w którym nie mógł zagrać po czerwonej kartce z półfinału z Barceloną, kiedy narażając się na śmieszność odbierał medal w kompletnym stroju meczowym, nawet z ochraniaczami na łydki.

Może wypada na koniec napisać więc, że w jest w Terrym wszystko, co tak porusza nas we współczesnej piłce. Smak zwycięstwa i łzy porażki. Wielkie pieniądze, blichtr, skandale, ale też ambicja, pasja i ogromny wysiłek (te jak najszybsze powroty na boisko po kontuzjach!) Którego Terry'ego zapamiętacie?

Obserwuj @sportpl

Zobacz wideo

Jest się z czego cieszyć? 6. fatalnych kontuzji podczas celebrowania gola [WIDEO]

Więcej o:
Copyright © Agora SA