Po rozbiciu ŁKS Łódź w Wielką Sobotę aż 6:0, Jagiellonia Białystok i jej kibice Święta Wielkanocne spędzili w doskonałym nastroju. Trudno, by było inaczej, skoro drużyna Adriana Siemieńca miała w ekstraklasie co najmniej cztery punkty przewagi nad najgroźniejszymi rywalami, a za chwilę czekała ją bitwa o finał Pucharu Polski. Marzenia o dublecie były w tym momencie w Białymstoku czymś całkowicie zrozumiałym, ale nie minął tydzień po świętach, by białostoczanie dość boleśnie zostali sprowadzeni na ziemię.
W Szczecinie i Warszawie Jagiellonia Białystok zobaczyła wprost, że pomimo gry naprawdę dobrej piłki w sezonie 2023/24, wciąż może znaleźć rywala, który napędzany własnymi kibicami okaże się piłkarsko po prostu lepszy. W lidze są przynajmniej cztery kluby, które mimo starań prezesa Wojciecha Pertkiewicza, dyrektora sportowego Łukasza Masłowskiego i trenera Adriana Siemieńca mają większy potencjał od Jagiellonii i w pojedynczym meczu, gdy o wszystkim może zadecydować jedna akcja, takie rzeczy często wychodzą na wierzch.
W półfinale Pucharu Polski w Szczecinie doszło do spotkania, które nawet selekcjoner Michał Probierz uważał za stojące na najwyższym poziomie. - Piłkarsko ten mecz stał na bardzo wysokim poziomie. Szczególnie pod względem tempa i intensywności gry. Tak samo twierdził selekcjoner. Szkoda, że takie spotkanie nie miało miejsca w finale, bo myślę, że to było widowisko godne właśnie finału - relacjonował w rozmowie ze Sport.pl prezes Pogoni Szczecin Jarosław Mroczek.
Jagiellonia tam nie pękła. Potrafiła w drugiej połowie wyrównać i doprowadzić do dogrywki, w której zadecydował stały fragment i indywidualności po stronie gospodarzy w osobach Kamila Grosickiego i Fredrika Ulvestada. Przez to opuszczała Szczecin rozczarowana, bo finał Pucharu Polski przeszedł jej koło nosa.
Przed niedzielnym starciem na Łazienkowskiej można było się zastanawiać, jak na lidera ekstraklasy wpłynie 120 minut rozegrane w środę na dużej intensywności oraz dalekie podróże do Szczecina. Jaga miała niespełna cztery doby na regenerację . Pytany o to, czy drużyna zdołała się zregenerować, trener Adrian Siemieniec sam lekko rozkładał ręce. - Zobaczymy tak naprawdę w Warszawie - odpowiadał.
Jagiellonia miała w pierwszym kwadransie dwie znakomite okazje do otwarcia wyniku, gdy blokowani w polu karnym po świetnych akcjach zespołowych byli Dominik Marczuk oraz Nene. Tak jak w Szczecinie, gdy przy 0:0 doskonałej szansy nie wykorzystał Jesus Imaz, tak i przy Łazienkowskiej lider ekstraklasy nie ułożył sobie meczu po swojemu. Następnie ukąsił ją jej świetny znajomy - Marc Gual, który po podaniu Josue zabawił się z Mateuszem Skrzypczakiem i płaskim strzałem pokonał Zlatana Alomerovicia.
Drużyna Adriana Siemieńca w pierwszej połowie miała momentami spore problemy, ale w drugiej grała już swoją piłkę. Tyle że podczas gdy Jaga tę swoją piłkę grała, Legia ten mecz rozgrywała tak, aby go wygrać. Choćby 1:0.
Po białostoczanach było widać wyczerpującą podróż i 120-minutowy mecz w Szczecinie. Ale wcale nie chodziło o to, że zawodnicy Adriana Siemieńca nie mieli sił na grę. Co to, to nie. W ich grze jednak szwankowały proste elementy, jak przyjęcie piłki czy podanie, a do tego przy wycofanej defensywie gospodarzy brakowało przyspieszenia i elementu zaskoczenia. Jaga grała swoje, ale o tempo za wolno i przez długi czas wydawało się, że przegra ten mecz.
Niemniej w piłce nożnej czasem o wszystkim decyduje jedna jedyna akcja. Tak też miało miejsce w 83. minucie, gdy najpierw znakomitym podaniem przez dwie linie popisał się Adrian Dieguez, Jesus Imaz uruchomił na prawym skrzydle Dominika Marczuka, po czym doskonale znalazł wolne miejsce w polu karnym, by wykorzystać podanie młodzieżowca. Swoim trafieniem Hiszpan nie tylko doprowadził do remisu, ale też wygasił mistrzowskie aspiracje Legii w tym sezonie i uciszył trybuny przy Łazienkowskiej.
Remisu, który Jagiellonia wyrwała Legii z gardła, bo mimo problemów była w tym meczu jak jej kapitan Taras Romanczuk, który pomimo blisko 210 minut w ciągu czterech dni w nogach potrafił wykrzesać z siebie resztki sił, by popisać się kilkudziesięciometrowym sprintem w defensywie, przerywającym akcję gospodarzy.
Ktoś powie, że Jagiellonia zdobyła w Warszawie tylko punkt i pozwoliła zbliżyć się do siebie Śląskowi Wrocław i Lechowi Poznań na kolejno dwa i cztery punkty. Ale ten jeden punkt praktycznie eliminuje też z dalszej rywalizacji o mistrzostwo Polski Raków Częstochowa, Legię Warszawa oraz Pogoń Szczecin, a jednocześnie jest ogromnym pozytywnym kopniakiem motywacji i pewności siebie.
Po dwóch prestiżowych porażkach w ciągu tygodnia, w głowach piłkarzy Jagiellonii, mimo wciąż świetnej sytuacji w ekstraklasie, miałyby też prawo pojawić się wątpliwości. Ale zamiast tego drużyna z Białegostoku zamieniła szczecińskie rozczarowanie na umiarkowaną radość oraz świadomość własnej siły, która pozwala nawet w tak trudnych momentach odwrócić niekorzystny bieg zdarzeń. Piłkarze Adriana Siemieńca sami sobie potwierdzili, że tylko wyłącznie dzięki swojej pracy zasłużenie są na szczycie ekstraklasy.
I nie ma przeciwwskazań do tego, by ta praca była kontynuowana. Terminarz ostatnich kolejek białostoczanom sprzyja - z siedmiu ostatnich meczów aż cztery zagrają u siebie - z Pogonią Szczecin oraz trzema zespołami, którym niespecjalnie się wiedzie wiosną (Cracovia, Korona, Warta). Ich najtrudniejszym wyjazdem do końca rozgrywek będzie ten do ósmej w tabeli, bezpiecznej już Stali Mielec.
Jagiellonia ma teraz tylko jednego trudnego przeciwnika - samą siebie, bo patrząc na jej dyspozycję w porównaniu do rywali tylko poprzez własną słabość w końcówce rozgrywek może nie zdobyć mistrzostwa Polski.