Idealna puenta mundialu wobec mitów ciągnących się za Marciniakiem. "Collina to powiedział"

Dawid Szymczak
- Była taka chwila w tym finale, która w mojej głowie rozciągała się w nieskończoność. Messi trafił na 3:2, Argentyńczycy się cieszyli, a ja czekałem na głos z VAR-u, czy był spalony. Nie byłem pewny. Nie mogłem być, bo decydowały centymetry. "Goal is correct!", krzyknął Tomek Kwiatkowski. Cóż, bez fałszywej skromności, jestem z tego dumny - wspomina Tomasz Listkiewicz, asystent Szymona Marciniaka, który w rozmowie ze Sport.pl opowiada o drodze na mundial i odkrywa jego kulisy.

- Uśmiechnąłem się, gdy wychodziliśmy na finał. Teraz tak myślę: może nawet za wcześnie? To wręcz nie w moim stylu, bo mam opinię pesymisty. Jak rozmawiamy przed meczami o formie, samopoczuciu, to zazwyczaj narzekam, że coś mi wczoraj przeskoczyło w biodrze albo wspominam, że ostatnio jeden spalony w lidze mi nie wyszedł, więc z tą formą może być różnie. Bywa, że powątpiewam. A tutaj - przed finałem mistrzostw świata - miałem taką pewność siebie… "Idziemy po swoje. Chcieliśmy tu być i jesteśmy!" - z taką myślą szedłem na to boisko. Wiedziałem, że wszystko mamy przygotowane. Zapracowaliśmy na to, o czym marzyliśmy tyle lat, więc trzeba było tylko wyjść i opędzlować, jak to mówimy w żargonie. Później jeszcze puściłem oczko do kamery. Do kogo? Ktokolwiek mnie pyta, to mówię, że do niego - uśmiecha się Tomasz Listkiewicz. - Ale wiadomo: do żony. 

Zobacz wideo Polscy sędziowie finału mundialu przywitani na lotnisku

Argentyńczycy się cieszą, a w słuchawce upragnione: "Goal is correct!" 

- Była taka chwila w tym finale, która w mojej głowie rozciągała się w nieskończoność. Trwała i trwała. Chodzi o decyzję o ewentualnym spalonym przy golu Argentyny na 3:2. Takie sytuacje nazywamy "ciasnymi". A ta była naprawdę bardzo ciasna. Podjąłem decyzję, że nie było spalonego, ale od razu powiedziałem też Tomkowi Kwiatkowskiemu, który odpowiadał za VAR, żeby dokładnie się temu przyjrzał.

- Messi trafia, Argentyńczycy się cieszą, a ja czekam na głos Tomka. Wydawało mi się, że dobrze to oceniłem, ale nie byłem pewny. Nie mogłem być, bo decydowały centymetry. Gdybym się pomylił, świat by się nie zawalił, po to jest VAR. Ale też nie po to całe życie się sędziuje, żeby w finale mundialu się pomylić i być poprawianym. "Goal is correct!" - krzyknął Tomek. Cóż, bez fałszywej skromności, jestem z tego dumny, że przy zmęczeniu, w dogrywce finału na mistrzostwach świata, dobrze to oceniłem. Satysfakcja dla mnie.

"Pojechaliśmy na tamten mundial trochę przemotywowani, z ambicjami na więcej niż pozwalał zdrowy rozsądek"

Film ze wspomnieniami sięgającymi meczów sędziowanych w okręgówce wyświetlił się w głowie Tomasza Listkiewicza już na poprzednim mundialu - w Rosji, przed pierwszym meczem. Emocjonalnie była to tak wyjątkowa chwila, że przebijała wszelkie doświadczenia z Ligi Mistrzów czy innych prestiżowych meczów. To wtedy podsumowywał drogę. Przypomniał sobie, jak jeden kibic rzucał w niego kamieniem w C klasie, a drugi groził, że zniszczy mu samochód. Wtedy też wspomniał przyjaźnie, spotkanych w tym czasie ludzi. Teraz - w Katarze - powtórki nie było. Nawet przed finałem. 

- Doszło doświadczenie, ale też umiejętność lepszego zarządzania własnymi emocjami. Dzisiaj każdy w naszym sędziowskim zespole potrafi utrzymać je przed meczem na właściwym poziomie, by nie wyjść na boisko ani przesadnie pobudzonym, ani sennym - mówi.  

To dlatego sędzia debiutujący na mundialu właściwie nie ma szans, by poprowadzić ostatni mecz. - Doświadczenia nie da się kupić. Można być bardzo silnym psychicznie - jak Szymon - z urodzenia, z charakteru i z temperamentu, ale i tak trzeba zebrać doświadczenie z boiska, by poradzić sobie w tym najważniejszym meczu - mówi. - Nam pomogły poprzednie duże turnieje. Od 2015 r. byliśmy m.in. na mistrzostwach Europy do lat 21, mistrzostwach świata do lat 20, a także na mistrzostwach świata w Rosji i Euro we Francji. Wielokrotnie podczas tych imprez byliśmy testowani przez Pierluigiego Collinę czy Massimo Busaccę i zaliczaliśmy te testy. To jak ze sportowcami, którzy jadą na igrzyska i często na tych pierwszych płacą frycowe, bo trafiają do wioski olimpijskiej, jest inna otoczka, pojawia się większy stres. Przerobiliśmy to w Rosji.

Tomasz ListkiewiczTomasz Listkiewicz Screen/Youtube - https://www.youtube.com/watch?v=Puar06TCMKc

- Pojechaliśmy na tamten mundial trochę przemotywowani, z ambicjami na więcej niż pozwalał zdrowy rozsądek. Tam uczyliśmy się turniejowego życia. To sześć tygodni spędzone w półwojskowym drylu, skoszarowani w jednym miejscu, ubrani w jednakowe stroje. Żyjemy od treningu do treningu, czekamy na mecze. Dni są do siebie bardzo podobne. Tomek Kwiatkowski zwrócił uwagę, że samo bycie z nami rok wcześniej w Katarze, podczas Arab Cup, mniejszego turnieju, który był próbą przed mistrzostwami, dużo mu dało. Sporym ułatwieniem było choćby to, że znał już hotel i całą organizację.

- Ważna była też sportowa złość Szymona. W 2020 r. mieliśmy 2-3 słabsze mecze, ale później doszły jego problemy zdrowotne, przez które uciekło nam Euro. To poskutkowało chęcią powrotu, którą zmienił w pozytywną energię i siłę do codziennej pracy. A przy tym trochę poluzował. Odszedł od chorobliwego perfekcjonizmu w stronę zdrowego profesjonalizmu. Wciąż oznacza to codzienną pracę i myślenie, co jeszcze zrobić, by być najlepszym, ale już bez takiego narzucania sobie presji, że musi być nieomylny. Z chwilą, gdy Szymon dał sobie margines na popełnienie błędów, zyskał jeszcze większą siłę mentalną i zaczął jeszcze lepiej sędziować.

"Gdy zobaczyłem pierwszy mecz Szymona w telewizji, nie byłem zachwycony"

Finał mundialu w Katarze był trudny: sześć goli, trzy rzuty karne, jeden słusznie nieprzyznany. A u Marciniaka i jego asystentów najbardziej imponowała pewność i szybkość, z jaką podejmowali te wszystkie decyzje. - I po co my tyle płacimy za ten cały VAR? - żartował po meczu szef FIFA Gianni Infantino w rozmowie z polskimi sędziami. Tomasz Kwiatkowski usłyszał, że nie napracował się, by dostać ten medal, choć sprawdzanie i potwierdzanie prawidłowych decyzji to przecież też ważne zadanie. Wiele sędziowskich autorytetów mówiło tego wieczoru, że sędziowie byli lepsi od technologii. 

- Przed finałem niewiele już było do zrobienia. Trzeba było wcześniej osiągnąć tę dyspozycję fizyczną, techniczną i mentalną, by udźwignąć taki mecz. W sędziowaniu trudno to wszystko zaplanować. Przykładowo, jeśli nie wyszedł ci w meczu strzał, to możesz kopać na treningu po sto razy, aż się poprawisz. A w sędziowaniu? Można oczywiście zadbać o przygotowanie fizyczne, ale znacznie trudniej sprawić, by "twój dzień" wypadł w dniu najważniejszego meczu. Czasami wychodzisz na boisko i czujesz, że wszystko przychodzi ci z trudem. Podjęcie każdej trudniejszej decyzji wymaga wysiłku. Nie masz tej pewności - mówi Listkiewicz. - W Katarze powtarzaliśmy nasze stałe rutyny. Niczego nie zmienialiśmy, poza odcięciem się od świata zewnętrznego - informacji, gratulacji i całego zgiełku, żeby się nie przemotywować ani nie nałożyć na siebie za dużej presji. Chcieliśmy uniknąć myślenia, że teraz sędziujemy finał, więc musimy pokazać jeszcze więcej. Wiedzieliśmy, że w dwóch wcześniejszych meczach zrobiliśmy na tyle dobrą robotę, że piłkarze Szymonowi już ufają. Trafiał z decyzjami, był w życiowej dyspozycji.

Jeszcze w tunelu, przed wyjściem na mecz, Marciniak poprosił Hugo Llorisa, kapitana Francuzów, żeby wskazał zawodnika, z którym najlepiej rozmawiać podczas meczu, skoro on będzie stał w bramce, daleko od akcji. Leo Messiego prosił, żeby uczulił wszystkich kolegów na zakaz podbiegania i wymachiwania rękami w jego stronę. Mówił, że to jest finał, ludzie patrzą i musi to dobrze wyglądać. Messi przetłumaczył to na hiszpański, bo nie wszyscy znali angielski. I rzeczywiście - udało się tego uniknąć. Marciniak odpuścił zwyczajowe żarty, które zwykle lubi przemycić w przedmeczowej rozmowie z kapitanami, by szybciej złapać z nimi dobry kontakt. Nie było to potrzebne, bo relacje nawiązał już wcześniej, sędziując grupowy mecz Francji z Danią, a potem Argentyny z Australią w 1/8 finału.

- Szymon świetnie wyczuwa charakter meczu. Są sędziowie, którzy są bardzo dobrzy tylko w swoim stylu i narzucają go zawsze, niezależnie od meczu. On też ma swój styl, ale jest elastyczny. Rozpoznaje charakter meczu, temperaturę, zmieniające się emocje. Czasami sam podostrzy, czasami przymknie oko. Wie, kiedy i na co może piłkarzom pozwolić. Z telewizora czy trybuny często tego nie widać, ale ja mam tę przewagę, że słyszę wszystkie rozmowy w słuchawce i czasami sam jeszcze jestem pod wrażeniem. Wydaje się, że Szymon ma mocną mowę ciała, że mówi coś ostrego, tymczasem z poważną miną rzuca coś takiego, że zawodnika rozbraja.

- Zresztą, zawsze tak było. Pamiętam początki. Szymon miał swoją ekipę z Płocka. Paweł Sokolnicki był z nim już od czasów drugiej albo nawet trzeciej ligi, a ja dołączyłem w 2008 r. Szymon uchodził wtedy za talent, ale gdy zobaczyłem jego pierwszy mecz w telewizji - to były derby Trójmiasta - nie byłem szczególnie zachwycony. Nie pokazał jakichś niesamowitych umiejętności. Uczył się i było widać, że ma potencjał, ale pierwsze duże wrażenie zrobił na mnie dopiero na żywo, gdy słyszałem, jak rozmawia z zawodnikami. Pomyślałem sobie, że urodził się z naturalnym drygiem do zarządzania meczem.

- Od początku spotkania wiesz czy masz "flow". W finale szybko to poczuliśmy. Przede wszystkim Szymon już po kilku minutach wiedział, że jest w świetnej dyspozycji. Miał dużo pracy, biegał od piłkarza do piłkarza i musiał wyczuwać, z kim pogadać, a na kogo warknąć. I trafiał. Zawodnicy się prowokowali, sporo było gierek, ale udawało się nad tym zapanować. Nie rozeszło się to. Czuliśmy, że Szymon ma wszystko pod kontrolą. Decyzje mu wchodziły, podejmował je błyskawicznie, w tempo. Już przed meczem wiedzieliśmy, kto prowokuje, kto jak reaguje na decyzje sędziego, kto się bardziej postawi, kto mniej, kto jaki ma wpływ na resztę zespołu. Po pierwszej połowie nie mieliśmy żadnych wątpliwości, że jesteśmy w formie, ale jeszcze trzeba było w przerwie na siebie trochę nakrzyczeć, by koncentracja nigdzie nie uleciała i żeby nie poczuć się za pewnie. Powiedzieliśmy sobie, że jesteśmy w 30 proc. drogi, bo druga połowa niemal zawsze jest trudniejsza, bo dochodzi do tego zmęczenie.

- Po finale byliśmy wręcz wypompowani fizycznie i psychicznie. Cały czas odcinaliśmy się od emocji, a one w końcu na nas spadły. Puściła adrenalina i pojawiło się gigantyczne zmęczenie. Najpierw kolacja, później Szymon kroił tort z Colliną, pojawiło się piwo, wino, a Fernando, kolega z Meksyku obsługujący VAR, wyczarował tequilę. Ale nie było sił na świętowanie.

Sędziowania nie da się trenować? Pierluigi Collina znalazł sposób. Za sędziego finału ręczy głową

Przed mundialem w Katarze polscy sędziowie odeszli od niezwykle skrupulatnego analizowania drużyn. Cztery lata wcześniej lecieli do Rosji z rozpracowaną każdą drużyną, której mecz mogli poprowadzić. Wiedzieli o nich nie mniej niż selekcjonerzy rywali. Wychodzili na boisko nafaszerowani wiedzą. Już po turnieju doszli do wniosku, że przesadzali. Teraz w dużej mierze polegali na pracy analityków FIFA, którzy dostarczają sędziom najważniejsze informacje o obu zespołach. Przez cztery lata znacznie podnieśli poziom tych analiz. Już nie trzeba niczego do nich dodawać.

- W Katarze długo czekaliśmy na pierwszy mecz, ale wiedzieliśmy, że to dobry znak, świadczący o zaufaniu do nas. Mieliśmy też świetnie zorganizowane treningi. FIFA wynajęła piłkarzy, którzy bardzo wiernie odtwarzali różne boiskowe sceny. Był rozstawiony mobilny VAR, więc można było szybko wszystko sprawdzić. Zawodnicy mieli wyćwiczone różne warianty. Trener mówił im tylko, którą akcję mają zagrać, a sędzia musiał się w tym odnaleźć. To bodaj autorski pomysł Pierluigiego Colliny i Massimo Busakki, który pomagał utrzymać formę sędziowską. Piłkarze powinni mieć codzienny kontakt z piłką, by później dobrze czuć ją w meczu. Z sędziami jest podobnie, ale znacznie trudniej. Bo jak trenować sędziowanie? Nie wszystko da się przećwiczyć na sucho. Bez meczów można zardzewieć, a takie treningi pomagają tego uniknąć. 

- One były też zorganizowane pod kątem raportów naszych analityków, którzy prześwietlają dane drużyny i wyłapują najważniejsze aspekty z punktu widzenia sędziów. Jeśli jakaś drużyna nagminnie w pierwszych meczach szarpała rywali za koszulki, gdy sędzia patrzył na coś innego, to na treningu taka sytuacja była odwzorowywana, by potrafił choćby kątem oka to dostrzec albo podzielił się z asystentami obserwacją danych stref boiska. Każdy w zespole może zwracać uwagę na inne rzeczy. Zanim zaczęły się mistrzostwa sędziowaliśmy też turniej, w którym drużyny grały o bardzo atrakcyjne nagrody. To były normalne mecze po 90 minut, organizowane dla sędziów. Czasami ktoś sędziował całe spotkanie, czasami tylko połowę - w zależności od potrzeb. Zawsze się mówiło, że trudno trenować sędziowanie. Ale tutaj została podjęta próba. I wyszło naprawdę świetnie.

- Rozsądnie zadbano też o logistykę. Mieliśmy bazę w ładnym hotelu tuż przy plaży, choć chciała go jedna z reprezentacji. Był basen, bezpośredni dostęp do morza, więc można było poczytać książkę pod palmą albo popływać. Nie było na to dużo czasu, ale godzinę dziennie udawało się wygospodarować. Poza tym - słoneczko, jedzenie podstawiane pod nos, fizjoterapeuci do dyspozycji, wszelkie udogodnienia, a wokół mundial - impreza, na której każdy z nas marzył, żeby się pojawić. Ale najważniejsze było to, że szło nam na treningach i byliśmy pewni w meczach, więc każdy dobrze się czuł. Posługując się piłkarskim komunałem: dobre wyniki robią dobrą atmosferę.

- Sędziowie dobrze sobie życzą, więc atmosfera w takim hotelu jest przyjemna. To hasło "Team One", którego FIFA używa w naszym kontekście, jest trafne. Wiadomo, że bardziej znamy się z sędziami z Europy, więc z nimi spędzamy więcej czasu, ale nie ma z nikim niezdrowej rywalizacji. Nawet gdyby zachowywać się nieetycznie i życzyć komuś innemu źle, to samemu sobie robi się pod górkę. Powtarzano nam to wielokrotnie na różnych odprawach, że poziom sędziowania innych meczów wpływa na ocenę każdego arbitra z osobna. Dlatego na mecz otwarcia wystawia się kogoś mocnego, by od razu wysoko zawiesił poprzeczkę. Trzeba dobrze zacząć, by już po pierwszym meczu nie pojawiła się dyskusja o sędziach. Najgorzej, jakby po pierwszym spotkaniu świat zaczął narzekać i rozprawiać o niskim poziomie. Piłkarze czytają, wiedzą, co się mówi o sędziach. Wychodziliby na następne mecze z innym nastawieniem, niezależnie, kto by sędziował. Byliby naburmuszeni, mniej ufni, może chcieliby wejść na głowę. 

- Są statystyki: ile razy sędzia się myli na dziesięć trudnych sytuacji, ile razy asystent w ciasnych sytuacjach ze spalonym podejmuje właściwą decyzję. To wszystko jest liczone, ale stanowi tylko wskazówkę przy podejmowaniu decyzji o obsadach na najważniejsze spotkania. Mecz meczowi nierówny. Trzy rzuty karne w finale mistrzostw świata to inna kategoria i inny ciężar niż trzy karne w kilku meczach ligowych. Nie da się tego porównać. Czasami dobiera się sędziego pod styl drużyn, które są w finale. Collina analizuje, że dany sędzia będzie do nich pasował bardziej. Na koniec - chce też dobrze dla siebie. Wybiera najlepszego, żeby sam nie miał po meczu problemów i nie musiał się tłumaczyć przed władzami czy federacjami, dlaczego wybrał takiego arbitra. Ręczy za niego głową.

- Przed mundialem powtarzałem, że nasze szanse na finał wynoszą mniej niż jeden procent i z takim nastawieniem leciałem do Kataru. Ale wiadomo, że im dłużej trwa turniej, tym przybywa myśli, kto poprowadzi najważniejsze mecze. Próbujesz się odcinać, skupiać na robocie, ale nieraz bywa trudno. Widzieliśmy, że jeden z sędziów kilka dni przed finałem ściągnął do Kataru swoich rodziców, więc zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie dostał jakiegoś przecieku, że poprowadzi finał. Z drugiej strony znamy Collinę. Nie pozwoliłby, żeby ta informacja nie wyszła oficjalnie od niego. Powtarzaliśmy sobie, że skupiamy się na treningach i robocie, a co ma być to będzie, ale później siłą rzeczy zwracaliśmy uwagę, kto jak na nas patrzy na śniadaniach, doszukując się jakichś znaków czy sygnałów. Jak dzieciaki. Sami się później z tego śmialiśmy.

Siedzimy przy kawce, gadamy, a to jednak był finał mistrzostw świata.

- Meczu finałowego jeszcze nie obejrzałem, chcę to zrobić w całości, w odpowiedniej atmosferze, z polskim komentarzem. Na razie był czas na skróty sędziowskie z najważniejszymi sytuacjami. Karne, kartki, gole. Z mundialu na pewno zapamiętam ten moment, gdy schodzimy do tunelu z medalami na szyjach, a przed szatniami czekają na nas najbliżsi. Teoretycznie nie powinno ich tam być, ale się przedostali. Wiadomo, że rodziny cierpią na takim trybie życia, jaki mamy, a taki turniej wiąże się z rozstaniem. Monika miała polską flagę, jeden z fotoreporterów zrobił nam zdjęcia, jak się przytulamy, więc zostanie piękna pamiątka.

- Zaskoczył mnie tak pozytywny odbiór tego wszystkiego. Ostatnio rozpoznał mnie sąsiad w windzie. "O! Panie sędzio! Dzień dobry! Też jestem sędzią - sądu karnego". Skala sympatii i zainteresowania jest ogromna. Spłynęło wiele komplementów. Po finale zostały mi w głowie słowa Colliny, że sędziowie byli lepsi od technologii. Fajna puenta wobec tych mitów, które ciągnęły się za Szymonem, że nie lubi VAR-u. Tutaj nawet VAR nie musiał interweniować. Chyba wciąż do mnie nie do końca dociera skala tego osiągnięcia. Siedzimy przy kawce, gadamy, a to jednak był finał mistrzostw świata. Może za dziesięć lat usiądę na werandzie na działce, wezmę wino, to inaczej będę o tym myślał i spojrzę za siebie. Teraz wciąż jeszcze chcę patrzeć do przodu. Jest co sędziować. 

- Będą mistrzostwa Europy, klubowe mistrzostwa świata, igrzyska olimpijskie, mistrzostwa świata za cztery lata… Jest Liga Mistrzów, w której dotarliśmy do półfinału, a w której - przy podtrzymaniu formy - będziemy kandydatami do sędziowania finału. Motywacji nie zabraknie. Ale długo pracowałem nad tym, żeby nie kalkulować i nie wychodzić na mecz z myślą, że jak teraz dobrze posędziujemy, to za dwa tygodnie dostaniemy jeszcze lepsze spotkanie. Nie potrzebuję takiej presji. Miło byłoby uzbierać jeszcze parę prestiżowych meczów i dostąpić podobnych zaszczytów jak w Katarze, ale tego nie da się zaplanować. Możemy tylko robić to, co dotychczas - z podobną pasją, podobnym oddaniem i rzetelnością. 

- Zaraz wraca ekstraklasa. Musimy trzymać się ziemi i robić swoje. Piłkarze by nie zaakceptowali, gdyby teraz Szymon wyszedł na boisko i zaczął gwiazdorzyć. Myślę, że będzie miał duże zaufanie na wejściu, może ciut większy szacunek, choć nigdy nie miał w lidze pod górkę. Zawodnicy go akceptują. Ale jestem pewien, że jeśli popełnimy błędy, to zacznie się szydera. Mogą nam ten mundial wypominać. Jakoś to skomentują, że w Katarze się starali, a tutaj odrabiają pańszczyznę. Dla nas to też forma motywacji. Jak mam gorszy dzień i mniej mi się chce, to sobie to wyobrażam i zasuwam, żeby tej okazji do szydery jednak nie dać. Cóż, jak już się osiągnęło jakiś poziom, trzeba go trzymać.

Klamra po latach. Ojciec i syn na tej samej linii w finale.

- Miałem 12 lat, gdy ojciec w finale mistrzostw świata we Włoszech też był liniowym. Sporo jest tych paraleli: on miał mecz otwarcia i ja też - jako VAR, on miał zdjęcie z finału z Maradoną, ja z Messim. Wiedziałem, że będzie ta rodzinna klamra, ale przed finałem się od tego odcinałem. Nawet nie wiedziałem, czy zagraniczne media to podchwyciły. W dużej mierze mi to już spowszedniało. Kiedyś nawet nie zauważyłem, wyłapał to dopiero Jacek Laskowski w komentarzu, że na Stadio Olimpico biegałem po tej samej linii, co tata w finale mundialu.

- Na tatę szał po mundialu był chyba jeszcze większy niż na nas. Tak to pamiętam. Była jedna telewizja, brakowało celebrytów, więc jak wrócił z mistrzostw, to nie mógł przejść ulicą. Ja jednak chodzę po mieście normalnie, Szymon chyba też nie ma dużego problemu. Tacie przez miesiąc czy dwa było bardzo trudno. Ale chwilami czuję "deja vu". Wtedy byłem z taty dumny, dzisiaj on jest dumny ze mnie. Wiem, wiem, co mówi… Że jestem lepszym sędzią. To kurtuazja. Ja jeszcze ośmiu spotkań na mistrzostwach świata nie uzbierałem.

Więcej o:
Copyright © Agora SA