Legenda polskiego kosza wraca po 17 latach. "Śmiali się, jakim jestem młodym bezelem"

Piotr Wesołowicz
- Dopóki będę zdrowy, będę grał. A że ktoś mnie krytykuje? Tyle razy już byłem krytykowany, że naprawdę lata mi to koło nosa. Żeby nie powiedzieć dosadniej - mówi Sport.pl Łukasz Koszarek, jeden z najwybitniejszych polskich koszykarzy.

37-letni Łukasz Koszarek po dziewięciu latach zamienił Zieloną Górę na Warszawę, a Zastal – na Legię. Pięciokrotny mistrz Polski, sześciokrotny uczestnik Eurobasketu i mundialu w Chinach w 2019 r. wraca do stolicy po 17 latach.

Zobacz wideo Przyszłość kadry 3x3 pod znakiem zapytania. "Wyczerpał się pomysł na zespół"

Piotr Wesołowicz: Jesteś już u siebie?

Łukasz Koszarek: Potrzebuję czasu. Przez ostatnie dziewięć lat, gdy kończył się sezon, moi koledzy z Zastalu mówili: "Wracam za kilka dni do domu, nie mogę się doczekać. A Ty?". Odpowiadałem, że zostaję, bo tu jest mój dom. Czas nauczyć się żyć na nowo.

W Warszawie już mieszkałeś…

Trzy lata, ale kiedy to było?

Pierwszy kontrakt z Polonią – 2003 r.

Niemal 20 lat temu! Co prawda dostałem od Legii książeczkę powitalną ze wszystkimi miejscami strategicznymi, ale topografia się nie zmieniła. Znam miasto doskonale. Muszę tylko zmienić nawyki.

Na przykład?

Doliczyć 30 minut na korek w drodze z Woli do hali na Bemowie. Albo czasami w ogóle porzucić auto. Jeśli chcę wyskoczyć na miasto coś zjeść, wsiadam na hulajnogę i w 10 minut jestem w centrum.

W której dzielnicy zamieszkałeś?

Na razie mieszkam w hotelu, w Varsovii, tam gdzie wszyscy przyjezdni gracze. Z okna widzę "Pekin", nowe osiedle w Warszawie. Robi przytłaczające wrażenie. Ja zaraz przeprowadzam się na Wolę – ale tę starszą, bliżej Towarowej. 20 lat temu mieszkałem gdzie indziej – Żoliborz, Muranów…

Jeszcze do tego wrócimy, ale najpierw muszę ci coś wyznać. W pewien sposób wychowałem się na drużynie, w której zaczynałeś, czyli Polonii. 20 lat temu to była najlepsza drużyna w stolicy, wypełniała Torwar. Moje pierwsze relacje do lokalnej gazety pochodzą właśnie z Polonii.

A widzisz, nie tylko ty. Wielu dziennikarzy zaczynało przygodę z zawodem właśnie na Polonii, tu były największe redakcje. Można chyba powiedzieć, że zaczynaliśmy tę przygodę razem, co? Zresztą, moim zdaniem Warszawa była i jest spragniona kosza. Jest tu sporo fanów, ale ukrytych. Kręci ich NBA, ale na PLK przychodzić im się nie chce. No to zróbmy jakiś fajny wynik z Legią, niech wpadają.

No dobrze, niech ta rozmowa ma porządek. Jest rok 2003. 19-letni Łukasz Koszarek wysiada z pociągu na Centralnym, w ręce ma kartkę z adresem lub telefonem, na ramieniu sportową torbę…

Wielkie zderzenie. Pochodzę z malutkiej Wrześni, Warka, w której spędziłem cztery lata w Szkole Mistrzostwa Sportowego, jest chyba jeszcze mniejsza. Przeskok był ogromny. Co prawda kilka razy w stolicy już byłem przy okazji jakichś turniejów, no ale tu nagle byłem sam.

Dostałem małą kawalerkę przy Bronifraterskiej i musiałem wszystko sobie zorganizować. Punkt pierwszy – kupić bilet miesięczny i opracować trasę tramwajem do hali AWF przy Marymonckiej. Razem z Krzyśkiem Roszykiem byliśmy chyba jedynymi, którzy nie mieli swoich samochodów.

Mieszkaliście razem?

Nie, ale obok siebie. Wsiadaliśmy razem w "piętnastkę" i jechaliśmy na trening. A wieczorem? Opracowywaliśmy mapę "punktów strategicznych" w Warszawie… Choć oczywiście z umiarem. Wszyscy wokół straszyli nas, że stolica wciągnęła i wypluła niejeden wielki talent.  

Fot. Kuba Atys / Agencja Wyborcza.pl

Piotr Pamuła, były reprezentant Polski, który zaczynał karierę w Polonii 2011, opowiadał mi, że po przeprowadzce do Warszawy ze Stalowej Woli jego śniadanie wyglądało tak: bułka i po pomidorze.

U mnie może nie bułka i pomidor, ale pączek i sok jabłkowy. Albo dwie drożdżówki, żeby nie tracić czasu na schodzenie do sklepu, szykowanie sobie śniadania. Zjeść – i na trening. 

W tekście sprzed kilku lat mówiłeś w Sport.pl o swojej miłości do kebabów…

A kto nie lubi zjeść kebaba o 23? A mówiąc na poważnie: do Polonii przyszedłem z SMS-u, gdzie mieliśmy wszystko podane na tacy. Śniadanie 7:20, 13 obiad. A tu nagle trzeba było samemu się o siebie zatroszczyć.

Ale stanąłem na nogi – paradoksalnie – po swojej pierwszej poważnej kontuzji. W drugim sezonie w Polonii doznałem zmęczeniowego złamania kości piszczelowej, wyhamowała mnie na trzy-cztery miesiące. Mnie, 20-latka, zmęczeniowy uraz? Dopytywałem lekarza, o co chodzi. Gdy opowiedziałem mu, co jadam, a czego w ogóle nie ruszam, złapał się za głowę. A ja zacząłem bardziej o siebie dbać.

Łukasz Pacocha opowiadał mi, że gdy kilka lat przed tobą pierwszy raz przyszedł na trening Polonii, usłyszał od trenera: a co ty tu robisz, synku? Porzucaj sobie na boczny kosz… A jak było z tobą?

Dosłownie: tak samo. Jak wchodziliśmy z Krzyśkiem do drużyny, panowała w niej hierarchia. Na jej szczycie oczywiście starszyzna: Leszek Karwowski, Walter Jeklin, Krzysztof Sidor. Arek Miłoszewski, czyli mój późniejszy trener w Zastalu. Do dziś się ze mnie śmieje, jakim byłem młodym bezelem i że myślał, że nic ze mnie nie wyrośnie! A mówiąc na serio, to trzymaliśmy dystans, byliśmy pokorni.

Pierwsza pensja? Kilkaset złotych?

Może z parę tysięcy… Od razu kupiłem sobie laptopa. Uwielbiałem grać w Championship Managera. Wcześniej miałem komputer stacjonarny, ale wynalazłem w Warszawie sprzęt, spełniał minimalne wymagania do grania i już był mój.

Nie można powiedzieć, że w Warszawie po raz pierwszy zerwałeś się ze smyczy, już wcześniej cztery lata grałeś poza domem. No ale Warka, w której trenowałeś, to nie Warszawa. To może opowiesz o tych "punktach strategicznych"?

Żartujemy sobie, ale pamiętaj, że miałem trenera, który mocno nas pilnował – Wojtka Kamińskiego. Poza tym, że kilka razy wyskoczyliśmy na miasto, to jednak miałem w podświadomości, że jestem tu, by kiedyś zajść wyżej.

No i pod skrzydła wzięła nas starszyzna. Jak widzieli, że przesadzamy, to nas pilnowali. Albo wychodzili z nami i po dwóch piwach trzeba było wracać. Poza tym z Krzyśkiem graliśmy też w rezerwach Polonii. Mecz był w niedzielę rano, więc sobotnie wieczory na mieście odpadały.

Ale po tym, co widziałem, mogę powiedzieć jedno: nie dziwię się, że Warszawa wchłonęła kilka prawdziwych talentów. Trzeba było być cierpliwym, ciężko pracować. Krzysiek to chyba najlepszy przykład.

Oto chłopak, nikomu w Polsce nieznany, wychodzi na Lynna Greera ze Śląska, który w Eurolidze zdobywał po 20 punktów. A tu się okazuje, że w PLK zatrzymuje go młody gracz z Polonii, który długo czekał na szansę i ją wykorzystał.

To nas na pewno różniło od wielu graczy obecnego pokolenia – po dwóch miesiącach bez gry nie dzwoniliśmy do agenta, żaląc się, że nie gramy, że chcemy odejść. Szansa zawsze się pojawi. A wtedy trzeba ją wziąć i wykorzystać.

Miałeś wtedy agenta?

Dopiero w trzecim roku gry w Polonii, gdy poczułem, że z kandydata na koszykarza mogę się nim stać. Że dzwonią największe kluby w Polsce i trzeba to jakoś poukładać.

Mam takie wspomnienie: na parkiet wychodzi rezerwowy Łukasz Koszarek. I robi show. Asysta na alley-oop, podanie za plecami, kontra. A trener Kamiński psuje zabawę i wpuszcza fantastycznego, ale niezwykle spokojnego Erica Elliotta.

Ale się pozmieniało, dziś to ja jestem takim Erikiem Elliottem!

A wracając do trenera Kamińskiego: miałem szczęście, że na niego trafiłem. Grałem wiele minut w drużynie, która walczyła o mistrzostwo. Play-off z Anwilem, pełna hala, a ja, 20-latek, grający po 20 minut w meczu. I pytanie: czy ten chłopak ma charakter, czy przetrwa rzucony na głęboką wodę we Włocławku?

Jaki był wtedy trener Kamiński?

Przede wszystkim bardzo młody. Potrzebował dobrego wyniku, i go osiągnął. Ale też sprawiedliwy. Szybko nauczyłem się u niego, że nie dostanę minut tylko dlatego, że jestem młody i perspektywiczny. W drużynie byli Rolandas Jarutis, Elliott. Ale trener powiedział, że jak będę robił to, co każe, dostanę szansę. Nauczyłem się wtedy być cierpliwym czekać na swoją szansę.

Spójrz: minęło tyle lat, a ja wykorzystałem tę lekcję w Zastalu. Za kadencji trenera Żana Tabaka grywałem po 5-10 minut. Ale nie płakałem, nie żaliłem się, trenowałem. Wiedziałem, że mój moment przyjdzie.

To jest pasjonująca historia, że z trenerem Kamińskim znów na siebie wpadacie.

Zawsze byliśmy blisko, znamy się 20 lat! W połowie sezonu pożartowaliśmy, że może fajnie by było połączyć siły, że zaprasza do Legii. A po sezonie kontakty się nasiliły. Pomyślałem, że fajnie będzie skończyć karierę, pomagając trenerowi.

Brzmi wyświechtanie, ale potrzebowałeś nowego impulsu?

Dla starszego gracza najtrudniejszy jest początek sezonu. Wiadomo – nie jesteś w formie, wszystko boli, nudne treningi dwa razy dziennie. Nogi ciężkie, a dla nas, weteranów, cięższe dwa razy bardziej. Nie widać światełka w tunelu. Ale tu mam fajne wejście – jestem nowy, to ja muszę przekonać do siebie innych. W Zielonej Górze było na odwrót – to nowi gracze musieli przekonać mnie do siebie.

Ale prawda jest też taka, że gram, bo po prostu kocham to robić. I myślę sobie, że od dawna nie muszę nic nikomu udowadniać. Gram dla siebie, rodziny, kolegów z drużyny, żebym ja był zadowolony. Choć ambicja ciągnie cię, by zwyciężać. Pamiętasz, co mówił Tomas Pacesas o derbach Trójmiasta? Porównywał je do seksu, z którego jedna strona – wówczas Trefl – nie miała przyjemności. Mówiąc więc już na serio: przegrywanie jest zwyczajnie nieprzyjemne. Na koniec liczy się wygrana.

A można mieć w tym wieku jeszcze cele na parkiecie?

Nie mam ciśnienia na statystyki. Akceptuję to, kim jestem, wiem, kim już nie będę, wiem za to, kim mogę jeszcze być. Mam swój wiek, ograniczenia. Ale lubię to, że mogę pomóc przy zwycięstwie, że młodsi mnie słuchają, że mogę pomóc im w karierze.

I póki będę zdrowy, będę grał. A to, że ktoś mnie krytykuje? Tyle razy już byłem krytykowany, że naprawdę – lata mi to koło nosa. Żeby nie powiedzieć dosadniej.

Czytasz komentarze na swój temat?

Czasem, choć coraz mniej. Najgorzej, gdy ktoś podsyła mi takie rzeczy: "zobacz co o tobie piszą!". Ja nie łaknę siebie w mediach. Jestem na tyle doświadczony, że wiem, kiedy jest ok, a kiedy jest źle.

Bartosz Kurek mówił mi, że dla sportowca Warszawa to świetne miejsce. O ile nie jesteś piłkarzem Legii, to na ulicy nikt cię nie poznaje, możesz spokojnie usiąść na kawie. Nawet jeśli jesteś mistrzem świata w siatkówce…

Z drugiej strony to bardzo miłe, gdy spotykasz się z fanami. W Zielonej Górze jeśli byłem zaczepiany, to zawsze z szacunkiem, wdzięcznością. To bardzo fajne i będę to miło wspominał. Ale rzeczywiście – w stolicy masz luz blues. Możesz robić na ulicy najdziwniejsze rzeczy, a ludzie tylko machną ręką. 

Swoją drogą – dorobiłeś się na koszykówce? Mógłbyś skończyć dziś z graniem i już nic nie robić?

Chyba żaden polski koszykarz, oprócz Marcina Gortata, który mówi o tym otwarcie, nie mógłby tego o sobie powiedzieć. To nie ten poziom, po karierze będę musiał pójść do pracy. Ale – może zabrzmi to patetycznie – gdy zaczynałem, nie sądziłem, że tak to się potoczy, nie miałem takich oczekiwań od koszykówki.

Były czasy, że moje kluby miały kłopoty finansowe, trzeba było zaciskać pasa. Ale finansowo nie żałuję wyboru. Musiałbym nie mieć w sobie pokory. Staram się też inwestować, czegoś się dorobiłem, ale nigdy nie byłem rekinem biznesu jak np. Michał Ignerski, który zajął się deweloperką. Nie kręciło mnie to. Nie byłem nigdy tym, który chce więcej i więcej. W sporcie zawsze najważniejszy był dla mnie sport. Kocham to, co robię. Nawet siedmiogodzinne podróże na mecz na drugim końcu Polski. Chyba dlatego jeszcze gram.

Oglądałeś igrzyska, widziałeś Pau Gasola, Luisa Scolę…

Oni też już nie musieli grać, ale coś ich ciągnie. Adrenaliny, której dostarcza mecz, nie porównasz z niczym innym.

Niedawno rozmawiałem z młodym zawodnikiem, widziałem, jak się denerwuje przed meczem. Powiedziałem mu: – Młody, ja też się denerwuję! Ale z tym stresem trzeba się zaprzyjaźnić. On jest dla sportowca dobry. Trzeba polubić te motylki w brzuchu. To coś, co nie zmienia się z czasem. A jeśli już tego nie czujesz – czas kończyć karierę.

W wywiadzie z Łukaszem Ceglińskim w książce "Mundial pod koszem" powiedziałeś: "Większość z nas, koszykarzy, ma z tyłu głowy myśl: 'Jak nie trafię i przegramy, to wina spadnie na mnie'. Ale presja jest zawsze i trzeba nauczyć się z nią grać i żyć.

Przestałem się bać po sezonie 2007/08, gdy grałem w Anwilu. W połowie rozgrywek odszedł Gerrod Henderson i nagle – po słabym roku w Turowie i byciu rezerwowym we Włocławku – zostałem pierwszym rozgrywającym. Słyszałem wówczas wiele krytycznych i wątpiących głosów: »Co to ma być?!«, »On się nie nadaje«, wiadomo, jakie ciśnienie jest we Włocławku. Czułem tę presję bardzo mocno, wiedziałem, że jak przegramy, to będę kozłem ofiarnym.

I rzeczywiście wtedy przegraliśmy – startując z trzeciej pozycji, odpadliśmy z Polpakiem Świecie w pięciu meczach, choć prowadziliśmy 2-0. Wina spadła na mnie, ale ja sobie powiedziałem: »Nigdy więcej nie przegram dlatego, że się bałem«. Postanowiłem sobie, że jak już  będę przegrywał, to na własnych warunkach. Lepiej rzucać i pudłować, niż się chować i uciekać od odpowiedzialności.

Teraz jak mam pozycję, to rzucam. Najwyżej nie wpadnie".

Najważniejsze to nie bać się przegrać. Jak się boisz, to zawsze przegrasz. Weź decyzję w swoje ręce. Bo jeśli nie, to sam sobie będziesz winny. Miałem w karierze wiele meczów, po których płakałem, bo bałem się decyzji, zamiast z nią żyć.

Czasem myślę sobie: mam słabszy mecz, lepiej się schować. Ale już tak nie myślę. Możesz spudłować dziewięć rzutów z rzędu, ale na tablicy wciąż jest remis po 76, a ty możesz trafić decydujący rzut.

Jak na tym filmiku, gdy przebiegłeś obok stolika komentatorskiego i krzyknąłeś, że "walisz tróję".

Amerykańscy gracze mówią o "next play mentality". O tym, by nie myśleć, co było przed chwilą, skupić się tylko na najbliższej akcji. Myślałem, że to tylko takie gadanie, ale dziś myślę tak samo.

Jeszcze jeden twist w tej rozmowie. Wyobraźmy sobie taką sytuację: Wojciech Kamiński dostaje ofertę z Efesu Stambuł i po trzech kolejkach odchodzi z Legii. Przejmujesz ten biznes?

Ech, to musiałbym skończyć grę w kosza… Nie, chyba bym nie przejął. Ale mógłbym być asystentem. Żeby być dobrym trenerem, trzeba pobyć rok-dwa asystentem. Wielu trenerów od razu wskakuje w garnitur po karierze koszykarskiej, ale ja nie byłbym gotowy.

Coś o koszu wiem, ale chciałbym jakiś czas popatrzeć z boku, pojeździć, uczyć się…

Opowiem ci dobrą historię.

Zamieniam się w słuch.

To było w Zastalu, przed meczem z CSKA. Nie mógł być z nami trener Tabak, ale do tego meczu szykowaliśmy się trzy miesiące. Ale na parkiecie robiliśmy wszystko na odwrót. Nie na przekór, po prostu nie wychodziło nam. Granie według książki nam w ogóle nie wyszło. A mimo to wygraliśmy ten historyczny mecz.

Pamiętam, że podszedłem do asystenta Felixa Alsonso i powiedziałem że przestaję wierzyć w koszykówkę. Zaśmiał się i przyznał mi rację. I dorzucił: "Koszi, pamiętaj, koszykówka to najbardziej zdradziecka gra!".

Ale trenerka to twój plan na przyszłość? Twoi koledzy – Przemysław Frasunkiewicz, Marcin Stefański – już pracują z zespołami.

Chciałbym zostać przy koszykówce. Dyrektorskich stanowisk jest mało, więc chyba wychodzi na to, że jednak trenerka. Ale może jednak wskoczę w dyrektorski garnitur? Taki, jaki nosił Igor Griszczuk – z koszulką polo pod marynarką.

Podsumowując: w Legii zobaczymy całkiem nowego i świeżego Łukasza Koszarka?

Chciałbym, ale lata niestety się nie cofają, licznik bije. Ale mimo to jestem podekscytowany nowym sezonem. Nie tym, czy zdobędę średnio siedem punktów na mecz, czy może dwa więcej. Ani nie da mi to lepszego kontraktu, ani awansu do innego klubu. Chcę by zespół był dobry, żeby wszyscy byli z niego zadowoleni.

Zobaczymy, jak będzie. Może bardzo dobrze, a może słabo? Ja już w koszykówce widziałem wszystko, byłem wszędzie. Ale ta niepewność też jest fajna. 

Więcej o: