• Link został skopiowany
Tylko u nas

Kolejny Polak w NBA! Pokonał kilkuset rywali i trafił do Lakers

Piotr Wesołowicz
- To już była ostatnia prosta, a ja wciąż pracowałem dla Anwilu Włocławek. W poniedziałek mieliśmy regularny trening, na którym zaprezentowałem zespołowi naszego nowego gracza, Deana Williamsa. Dosłownie 10 minut po wyjściu z hali dostałem maila od Lakers: "Hej, mamy nadzieję, że miałeś dobry weekend, daj znać, czy masz wieczorem czas na chwilę rozmowy" - opowiada Sport.pl Bronisław Wawrzyńczuk, polski skaut, który dostał pracę w Los Angeles Lakers.
Bronisław Wawrzyńczuk w barwach Los Angeles Lakers
Fot. Oleksandr Poliakovsky

Jeremy Sochan i Rafał Juć już nie są jedynymi Polakami w NBA. Ten pierwszy to wchodząca gwiazda San Antonio Spurs i reprezentacji Polski, drugi – doświadczony skaut Denver Nuggets, który odkrył dla świata talent Nikoli Jokicia.

Teraz polska reprezentacja w świecie NBA powiększa się o nazwisko Bronisława Wawrzyńczuka, który pokonał kilkuset rywali w wyścigu o stanowisko i zdobył pracę marzeń – został skautem Los Angeles Lakers, czyli nie tylko największej organizacji w NBA, ale i jednego z najpotężniejszych klubów w całym świecie sportu.

W rozmowie ze Sport.pl opowiada o tym, jak zdobył zatrudnienie, ale także o kulisach swojej niecodziennej pracy. - Jednego dnia jestem w Barcelonie, drugiego w Paryżu i ktoś może pomyśleć, że mam niesamowite życie. Ale prawda jest bardziej prozaiczna – mówi.

Piotr Wesołowicz: Czy widziałeś film "Hustle"?

Bronisław Wawrzyńczuk: No jasne!

Główny bohater grany przez Adama Sandlera szuka talentów dla Filadelfii 76ers. Czas spędza jednak głównie na lotniskach, nie dosypia, na kolacje je zimną pizzę, a z żoną rozmawia tylko przez Skype'a. Twoja praca, czyli praca koszykarskiego skauta, rzeczywiście tak wygląda?

Zimna pizza się zgadza, nie mam jeszcze tylko żony! W pewien sposób jestem wdzięczny twórcom filmu. Do tej pory nie każdy potrafił zrozumieć, czym się zajmuję, trudno było osobie niezwiązanej z koszykówką wyjaśnić specyfikę tej pracy, jej detale. Ale od kiedy "Hustle" pojawił się na Netfliksie, na pytania o pracę skauta odpowiadam po prostu: – Robię to, co facet grany przez Adama Sandlera.

A mówiąc całkiem na poważnie, to praca skauta wygląda inaczej, niż można sobie wyobrażać. Faktycznie bywa tak, że jednego dnia jestem w Barcelonie, a kolejnego dnia w Paryżu. Ktoś może pomyśleć, że dzięki temu mam niesamowite życie – zwiedzam, poznaję miasta i kultury. Ale prawda jest bardziej prozaiczna – najczęściej przemieszczam się między lotniskiem, hotelem, halą sportową i ewentualnie jakąś restauracją, by po wszystkim omówić sprawy. Na nic więcej nie ma czasu, bo nazajutrz czeka to samo.

To musi być wyczerpujące.

Niemal tak samo, jak uprawianie sportu, z tą różnicą, że nie mamy takiej opieki medycznej (śmiech).

Mieszkasz na warszawskim Powiślu, ale bywasz tu tylko gościem. Ile dni w roku jesteś poza domem?

Dopiero zacząłem pracę dla Los Angeles Lakers, więc natężenie jest delikatnie mniejsze. Ale myślę, że kiedy się rozkręcę, poznam specyfikę nowego miejsca, będzie to mniej więcej 150-200 dni rocznie poza domem.

Pozwól, że zadam ci nietypowe pytanie. Do kogo najsławniejszego masz dzisiaj numer w komórce?

Zobaczmy… (Bronek sięga po telefon). Kyrie Irving… Ale daj mi jeszcze chwilę! O, Victor Wembanyama… Do LeBrona Jamesa nie mam, ale mam na liście kontaktów Richa Paula, jego agenta.

Zdarza ci się z nich skorzystać?

Niekoniecznie. Numer do Irvinga mam akurat przypadkowo. Natomiast Wembanyamę wszyscy śledziliśmy, od kiedy był młodzikiem. Oczywiście próbowaliśmy swego czasu bezskutecznie sprowadzić go do  Ulm. W ramach ciekawostki - w ubiegłym roku podczas mojej wizyty w San Antonio, przyznał mi się, że ma w sobie mały odsetek polskiej krwi. Istnieją również bazy danych kontaktów personelu NBA czy certyfikowanych agentów, do których najzwyczajniej w świecie mam dostęp.

Skoro płynnie przeszliśmy do LeBrona Jamesa, to powiedz – czy oswoiłeś już żart o trzech "Bronkach" w Lakers – LeBronie, jego synu Bronnym i Bronku Wawrzyńczuku?

Mało tego: sam na niego wpadłem! Nie propagowałem go, ale przechodząc przez proces rekrutacji pomyślałem, że to byłaby fajna historia i chwytliwe hasło. Fajnie, że ludzie i media same to podchwyciły. To  może nieco na wyrost, aby wymieniać moje imię w tym gronie, ale jest to uzasadnione.

Kiedy na początku Rob Pelinka (dyrektor generalny Lakers – red.) zwracał się do mnie "Bronny", brzmiało to surrealistycznie, ale jednocześnie było dla mnie nobilitacją. W ogóle wydaje mi się, że w klubie bardzo polubili moje imię, każdemu się podoba ta historia o trzech "Bronnych".

A z tymi sławniejszymi, czyli Jamesami, miałeś już okazję się spotkać?

Jeszcze nie. Będę w Los Angeles dopiero 10 dni przed draftem (nabór do NBA, który w tym roku odbędzie się 26 czerwca w Nowym Jorku – red). Jak wiadomo Lakers już odpali z play-offs, więc graczy raczej nie będzie na miejscu. Spodziewam się zobaczyć ich i poznać w okresie przygotowawczym do nowego sezonu.

Wtedy w LA będziemy mieć coś w rodzaju okresu integracyjnego. Będzie mniej pracy, a więcej okazji do poznania się, zbudowania atmosfery. Dla skautów to bardzo ważne, bo na co dzień nie spędzamy ze sobą czasu, a przecież bardzo ściśle współpracujemy.

Na pewno będzie jednak trochę pracy. Szykujemy się już do kolejnych draftów. Będziemy więc rozdzielać zadania i decydować, jakich graczy i gdzie obejrzeć. Kto jest dla nas priorytetem i kogo chcemy obejrzeć w akcji kilka razy, a kogo wystarczy obejrzeć na żywo tylko raz.

Zaczynając od początku – czy serce mocniej zabiło, gdy zobaczyłeś numer kierunkowy z Los Angeles?

Zależy, czy pytasz o pierwszy kontakt z Lakers, czy moment, gdy podejmowano już ostateczną decyzję?

Opowiedz najpierw o tym pierwszym kontakcie.

Zaczęło się dosyć niewinnie. Wiedziałem, że Lakers będą szukać kogoś na stanowisko skauta, choć to oni pierwsi się do mnie odezwali. Polecił mnie mój znajomy z branży. To była miła, koleżeńska przysługa, o której nie wiedziałem, choć pozytywnie mnie zaskoczyła.

Tego samego dnia odezwał się do mnie Antonio – pracownik Lakers. Ale pierwsza rozmowa była zupełnie niezobowiązująca. Spytał, czy byłbym zainteresowany. Przyznał, że niczego nie może zagwarantować, ale upewni się, aby moje CV nie przepadło w stercie zgłoszeń.

Jak dowiedziałeś się, że dostałeś pracę w Lakers?

Proces był bardzo długi, trwał ok. trzy i pół miesiąca. Z różnych względów – m.in. z powodu pożarów w Los Angeles, w wyniku których wiele osób z organizacji straciło domy czy majątki życia, wszyscy bardzo to przeżywali.

No a potem wydarzył się jeden z najbardziej szokujących transferów w historii sportu zawodowego, czyli przyjście Luki Doncicia do Lakers. Nikt nie miał wtedy głowy do tego, kto będzie szukał kolejnego Doncicia, tylko wszyscy w klubie skupili się na jak najlepszym przywitaniu Luki w Los Angeles.

Było też wiele faz między pierwszym telefonem a ostateczną decyzją. W międzyczasie miałem rozmowę z działem HR, który przygotowywał mój profil psychologiczno-zawodowy. Pod koniec rekrutacji rozmawiałem też z właścicielem klubu i to była już spora rzecz – wywiad trwał półtorej godziny, pytano mnie o filozofię mojej pracy, znajomość realiów draftu NBA, rynku graczy poza Stanami Zjednoczonymi.

Nie ma miejsca na przypadek.

Z jednej strony tak, bo Lakers działają jak korporacja. Z drugiej jednak strony to biznes rodzinny. Klub został przekazany dzieciom nieżyjącej już legendy klubu, czy dr. Bussa. I właśnie z Jessem Bussem, jego synem, który odpowiada za skauting, miałem jedną z ostatnich rozmów. Chciał sprawdzić, czy pasuję do organizacji. Mimo sznytu korporacyjnego Lakers dbają o rodzinny klimat i o to, kto do nich dołącza.

Rozmowa z Jessem poszła na tyle dobrze, że zakwalifikowałem się do ostatniego etapu, czyli rozmowy z Robem Pelinką, szefem Los Angeles Lakers. Wtedy w grze o stanowisko zostały już tylko dwie osoby.

Stresowałeś się?

Można było wyczuć, że Rob jest osobą niezwykle zajętą. W trakcie naszej rozmowy odrzucił mnóstwo połączeń. Musiałem więc w skondensowany sposób przekazać, jakie umiejętności mogę wnieść do Lakers. Gdybym chciał tłumaczyć to wyczerpująco, straciłbym szansę, by się dobrze zaprezentować.

Sama rozmowa z Pelinką – osobą decyzyjną w jednym z największych klubów świata, przyjacielem Kobego Bryanta – była już niesamowitym doświadczeniem. Abstrahując od tego, czy dostałbym tę pracę czy nie. Wisienka na torcie.

Jak myślisz, co ostatecznie zadecydowało, że Lakers cię wybrali? Jaki twój atut ich przekonał?

Jestem zawsze świetnie przygotowany. Mam jasno określone cele, a konsekwencja w działaniu to moja najmocniejsza strona. Ja tego typu rozmowy wizualizowałem od lat oraz ugruntowywałem wiedzę czy też zdolności komunikacyjne. W momencie konwersacji miałem przy sobie ok. 30 karteczek z odpowiedziami na potencjalne pytania oraz wskazówkami od moich mentorów. Znałem ich treść na pamięć, lecz chciałem mieć pewności, iż niczego nie przegapię.

Myślę, że dla Lakers, poza moim podejściem merytorycznym, atrakcyjnym czynnikiem mógł być stosunek mojego wieku do osiągnięć. Jak na skauta jestem wciąż młody i mam mnóstwo energii. Rzadko również spotyka się w tym biznesie kogoś, kto dokonał naprawdę sporo na przestrzeni zaledwie kilku lat. Prowadziłem popularny serwis skautingowy, do którego zaglądał prawie każdy z koszykarskiego świata i około 20 topowych uczelni amerykańskich miało do niego wykupiony dostęp. Całe NBA widywało mnie regularnie w Ulm, byłem jedynym zagranicznym skautem klubu euroligowego na pełen etat oraz najmłodszym dyrektorem sportowym w Eurocup. 

A co z tym biciem serca?

To już była ostatnia prosta. Byłem wciąż pracownikiem Anwilu Włocławek. To był poniedziałek, mieliśmy regularny trening, na którym zaprezentowałem zespołowi naszego nowego gracza, Deana Williamsa.

Dosłownie 10 minut po wyjściu z hali dostałem maila od Lakers. Ale miałem mieszane uczucia, bo był dość enigmatyczny. Brzmiał mniej więcej tak: hej, mamy nadzieję, że miałeś dobry weekend, daj znać, czy masz dziś wieczorem czas na chwilę rozmowy.

Z jednej strony mogło to zwiastować, że dostałem tę pracę, z drugiej – że klub chce mi podziękować za udział w rekrutacji i przy okazji poinformować, że wybrano kogoś innego. Sprawa była więc typowo 50 na 50.

Niemniej wiedziałem, że to już moment decyzji. I że dostanę odpowiedź na pytanie – czy ziści się moje największe zawodowe marzenie, czy będę musiał poczekać kolejne kilka lat na zbliżającą się okazję.

Jak przebiegła rozmowa?

Pani z HR zaczęła bardzo "casualowo". Ludzie w Los Angeles są bardzo wyluzowani. I faktycznie spytała, jak minął mi weekend. Opowiedziałem, że najpierw mieliśmy mecz, potem spotkałem się ze znajomymi…

I wtedy ona, śpiewającym głosem, odpowiedziała, że być może start nowego tygodnia będzie równie udany, bo chciałaby mi oficjalnie zaproponować pracę w Los Angeles Lakers. Sama była podekscytowana, więc ja się cieszyłem tym bardziej. I też odpowiedziałem z zaśpiewem!

Co ciekawe, dopiero wtedy dowiedziałem się, jak długi będzie kontrakt i ile będę zarabiał. Od początku można było wyczuć, że w Los Angeles podchodzą do sprawy tak: my jesteśmy Lakers, jesteśmy na topie, wszyscy chcą u nas pracować i nie przyjmujemy do wiadomości, że ktoś może nam odmówić.

Nie jest to nieco wyniosłe?

Powiedziałbym, że raczej naturalne i poniekąd mają do tego prawo. Na moje miejsce były setki chętnych. Jeśli nie ja, to z pewnością znajdą kogoś na zastępstwo. Nie ma więc negocjacji. Ale Lakers też są znani z tego, że są bardzo hojni i nie oszczędzają na pracownikach.

Czyli – nie pytając wprost o twoje wynagrodzenie – jesteś zadowolony ze swojej pensji?

Tak, myślę, że to maksymalny kontrakt jak na pierwsze doświadczenie pracy w NBA na – mimo wszystko – podrzędnym stanowisku. Zwłaszcza biorąc pod uwagę rozpiętość biznesową tej najlepszej ligi na świecie.

Podsumowując: są to dobre zarobki, najwyższe na moim etapie kariery. A do tego są to zarobki w standardzie amerykańskim, więc siłą rzeczy są wyższe niż w Europie. Ale… miałem okazję zarabiać więcej jako dyrektor sportowy klubu w Europie.

Nazwisko Jeremy'ego Sochana miało znaczenie? Byłeś tym, który pracował z nim na początku kariery – wtedy byłeś skautem niemieckiego ratiopharmiu Ulm, a Jeremy – zanim wyjechał do Stanów – uczył się tam zawodowej koszykówki.

Znaczenie miał miks moich doświadczeń. A Jeremy… mógł tylko pomóc. Ludzie kojarzyli nas ze sobą. Nasze kariery rosły być może nie wprost proporcjonalnie, ale równolegle. Ale myślę, że największym czynnikiem, który mi pomógł, był nie tylko Jeremy, ale całe doświadczenie w Ulm.

W momencie gdy zostałem zatrudniony w Niemczech – czyli sześć-siedem lat temu – był to zwykły klub z dobrą reputacją. Ale w Ulm dopiero mieli plan, aby stać się drużyną, która co roku będzie wychowywała i wypuszczała w świat największe europejskie talenty. Aby wybudować akademię i zapraszać te największe talenty do siebie. A to zaczęło się dopiero po moim dołączeniu do zespołu. Byłem więc jednym z tych, który budował podwaliny pod ich "Orange Academy", która dziś jest najczęściej wybieraną destynacją przez niemal wszystkich koszykarskich skautów na świecie.

Na czym będzie polegać więc twoja praca w Lakers?

Będę skautem odpowiedzialnym za szukanie talentów poza Stanami Zjednoczonymi.

W Europie?

Klub dzieli nas, skautów, na dwie kategorie – tych, którzy szukają talentów w Stanach, i tych, którzy szukają poza nimi. De facto więc będę podróżował po całym świecie – niedługo wybieram się do Afryki na jeden z turniejów młodzieżowych…

Ile krajów już w ten sposób zwiedziłeś?

Dawno tego nie liczyłem… Choć niedawno wypełniałem wizę do Chin i trzeba było w dokumentach wymienić kraje, które odwiedziło się w ciągu ostatnich pięciu lat. Miejsc było na 50 państw. Mnie zabrakło miejsca w rubryce.

Wracając do procesu rekrutacyjnego. Czy wpływ miała też postać Rafała Jucia – polskiego skauta, który ma już wyrobioną markę w NBA, jest mistrzem z Denver Nuggets, a przede wszystkim odkrył przed klubem talent Nikoli Jokicia?

Proces rekrutacji trzymałem w sekrecie, wiedzieli o nim tylko moi najbliżsi. Ale Rafał zawsze był mi bardzo życzliwy. Pamiętam, że przed laty przeszedłem kilka etapów rekrutacji w Golden State Warriors. Przy tamtej okazji Rafał wyciągnął do mnie pomocną dłoń – przygotowywał mnie do kolejnych zadań, tłumaczył, czego mogę się spodziewać. Ta wiedza i tamto doświadczenie zostały ze mną na lata i bardzo pomogły mi podczas rekrutacji do Lakers. Ale bezpośrednio Rafał nie miał na nią wpływu i mi nie pomagał.

Robiąc krok w tył - jak się zostaje koszykarskim skautem? Dlaczego zacząłeś się tym interesować, od czego zacząłeś, jakie były twoje pierwsze - być może jeszcze amatorskie - ruchy w tym biznesie?

Jako nastolatek uwielbiałem grać w Football Manager, gdzie można było wysyłać skautów, a oni wyszukiwali dla ciebie talenty w całym wirtualnym świecie. Pierwszą styczność z kolegami po fachu miałem w 2015 r. Byłem na wakacjach we Włoszech, gdzie akurat rozgrywane były mistrzostwa Europy do lat 20. Zobaczyłem, że ci ludzie oraz zawód faktycznie istnieją. Zafascynowało mnie to i zaraz po powrocie zacząłem szukać informacji o tej profesji.

Później podróżowałem na własną rękę, udzielałem się na mediach społecznościowych oraz stronach internetowych, aż w końcu założyłem swoją własną. Z czasem ludzie zaczęli mnie kojarzyć i nadarzyła się szansa w Ulm. Od wtedy stało się to moim zajęciem na cały etat.

Nie ma szkoły dla skautów i każda historia jest inna, lecz zdecydowanie najważniejszy jest networking. Należy również pamiętać, że szanse są bardzo znikome. Większość skautów to osoby z zaawansowanych koszykarsko krajów jak Włochy, Hiszpania, Francja czy Serbia bądź też byli znani koszykarze. Ja miałem ogrom szczęścia, któremu na pewno pomogłem ciężka pracą oraz zainwestowałem w siebie wszystko, co miałem. Nie każdy ma sytuację życiową, która temu sprzyja.

Mimo ledwie 35 lat masz na koncie bardzo ciekawe doświadczenia. Pracowałeś jako skaut Fenerbahce Stambuł, czy dyrektor sportowy ukraińskiego Prometey oraz – to twoje ostatnie miejsce pracy – Anwilu Włocławek.

Kluby w NBA lubią mieć w zespołach osoby z różnych środowisk. Po to, aby mieć różne opinie, różne spojrzenia na pewne sytuacje. Np. w Lakers w trakcie wideokonferencji łączy się z nami ponad 90-letni Bill Bertke, legendarny trener, którego zdanie wciąż jest niezwykle cenione.

Słowem: im ktoś ma bogatsze doświadczenia, im widział w koszykarskim życiu więcej, tym jest lepiej.

Praca w Fenerbahce pozwoliła mi poznać świat korporacyjny. To klub multisekcyjny, sterowany z centrali. Dopiero będąc w Stambule, zrozumiałem, jak jest gigantyczny. Szacuje się, że Fenerbahce ma ok. 40 mln fanów – nie tylko w samej Turcji. To niemal jak religia.

Praca w Turcji dała mi więc pewną namiastkę tego, czego mogłem się spodziewać po pracy dla Lakers.

Podobnie było, gdy pracowałem jako dyrektor sportowy w Prometey'u i Anwilu. To duża nobilitacja, bo rzadko zdarza się, by tak eksponowane stanowiska zajmowały osoby w moim wieku – zwłaszcza za granicą i na tym poziomie.

To też było duże wyzwanie. Jako skaut żyjesz w ochronnej bańce. Oglądasz zawodników, wystawiasz rekomendację, ale nie podejmujesz ostatecznych decyzji. Tymczasem jako dyrektor sportowy odpowiadasz za budowę składu, to na tobie jest największa odpowiedzialność za sukcesy lub porażki.

Spodobało mi się to. I choć nieco zboczyłem z rozwoju kariery w roli skauta, to wciąż byłem w środowisku.

To ty odpowiadasz za budowę Anwilu Włocławek – polskiego klubu, który pragnie zdobyć mistrzostwo Polski. Jeśli tak się stanie – wszyscy będą cię chwalić. Jeśli Anwil przegra, to – mimo iż jesteś już skautem Lakers – odpowiedzialność spadnie na ciebie.

Co ciekawe, była to moja pierwsza praca w Polsce. Budowa składu poszła całkiem dobrze. Ale oczywiście zobaczymy efekt na koniec sezonu – to on będzie świadczyć o pracy, którą wykonałem z trenerem Selcukiem Ernakiem i prezesem Łukaszem Pszczółkowskim oraz z zawodnikami.

Czyli przyjedziesz na ewentualną dekorację?

Obiecałem, że przyjadę na jeden z meczów play-off, aczkolwiek będę musiał być w Los Angeles mniej więcej 10 dni przed draftem NBA. To pokrywa się z datami finałów polskiej ligi. Ale… o to będziemy się martwić, jak Anwil dostanie się do finału.

Swoją drogą – ilu skautów zatrudniają Lakers?

"International scouts", którzy zajmują się całym światem, jest trzech. Co ciekawe, skautów, którzy zajmują się rozgrywkami w Stanach Zjednoczonych, jest więcej. System jest "amerykocentryczny". Cały pion ma ok. 10 osób.

Postawiono przed tobą jakiś konkretny cel na najbliższy draft?

 Nie, tak to nie wygląda. Trzeba mierzyć siły na zamiary. Lakers mają tylko jeden wybór w tegorocznym drafcie, i to daleki – dopiero 55. (na 30 wyborów w pierwszej rundzie i 30 wyborów w drugiej - red.). Nikt nie spodziewa się cudu, że znajdziemy koszykarza, który odmieni oblicze zespołu. To by oznaczało, że 15-20 innych zespołów NBA wykonało złą pracę. A przecież inne drużyny także mają rozwiniętą sieć skautów, inwestują ogromne pieniądze, aby mieć znakomicie zbadany rynek.

A poza tym, z racji iż w czerwcu podczas draftu miną dopiero trzy miesiące mojej pracy dla Lakers, to ja dostałem od szefa listę nazwisk graczy, którym będę się przyglądał na żywo, aby ocenić skalę ich talentu. W przyszłym roku to ja będę mógł dawać sugestie działaczom.

Polskich kibiców na pewno interesuje to, czy skaut NBA widzi wśród młodych Polaków potencjalnych graczy NBA. Możesz wymienić trójkę talentów, którzy w perspektywie kilku lat mają na to szansę?

Mój kontrakt zabrania mi publicznie wypowiadać się o konkretnych zawodnikach. Ale jestem pewien, iż niektóre nazwiska polskich graczy figurują w rozbudowanych listach klubów NBA. Byli oni przecież zapraszani na prestiżowe eventy bądź są częścią mocnych programów. Jednak jeśli ktoś z nich trafi do NBA w najbliższych latach, zwłaszcza na stałe, powinniśmy to traktować w ramach pozytywnego zaskoczenia.

Więcej o: