11 czerwca rozpoczyna się Euro 2020, rozgrywane rok od pierwotnej daty. Aż do meczu otwarcia - zawsze co piątek - na Sport.pl i Gazeta.pl przedstawiamy pięć historii pod hasłem "Euro fiction". Wszystkie łączy jedno wydarzenie, które w kilka sekund mogło zmienić bieg futbolowej historii. W pierwszej przenieśliśmy się do byłej Jugosławii, a w drugiej do Czechosłowacji:
"Futbol wraca do domu" - taki tytuł nosiła piosenka zespołu Lightning Seeds z gościnnym udziałem komików, Davida Baddiela i Franka Skinnera. Takie "Koko, Euro spoko" czy "Do Boju Polsko" Norbiego, tylko z pomysłem, wpadającą w ucho melodią i bez Norbiego. W 1996 roku Anglia - 30 lat po tym, gdy wzniosła do góry Puchar Świata - organizowała pierwszy raz mistrzostwa Europy. Prawie rzuciła kontynent na kolana. Na pewno wylądował na nich Paul Gascoigne, którego centymetry dzieliły od piłkarskiego raju.
Anglicy od zawsze myśleli, że w piłkę grają najlepiej na świecie. Przed wojną na mistrzostwa świata w ogóle nie jeździli, bo i po co. Gdy wybrali się pierwszy raz, na brazylijski turniej w 1950 roku, przegrali z USA i Hiszpanią. Legenda głosi, że po porażce 0:1 z Jankesami, angielskie gazety nie uwierzyły w wynik i zaczęły drukować rezultat 10:1 dla "Trzech Lwów". Bzdura, ale historyjka lepiej podsumowuje ich podejście niż smutna rzeczywistość. Jak w 1953 roku, gdy na Wembley przyjechali Węgrzy i rozbili ich 6:3.
Z pomocą Tofika
Jedyną chwilę triumfu mieli w 1966 roku, gdy na własnych boiskach zostali mistrzem świata. Grał z nimi azerski sędzia liniowy Tofik Bachramow. To on przekonał arbitra głównego finału przeciwko RFN - Szwajcara Gottfrieda Diensta - że piłka po strzale Geoffa Hursta i odbiciu od poprzeczki - przekroczyła linię bramkową. Zaprzeczyli temu nawet Anglicy, a konkretnie naukowcy z Oksfordu, którzy dzięki symulacji komputerowej dowiedli, że gola nie było.
Jules Rimet (trofeum Julesa Rimeta - czyli puchar przyznawany do 1970 roku; na własność zabrała go wtedy Brazylia) - zalśnił. I jak w piosence, zaczęło się cierpienie.
Cztery razy brak awansu na mistrzostwa Europy (potem będzie jeszcze piąty), mundiale 1974 (przez Polaków), 1978 i 1994 w domu przed telewizorem. A marzenia i przede wszystkim ego wciąż wielkie. Wszystko miało się zmienić na własnych boiskach. Z pomocą jakiegoś Tofika lub bez.
Anglia - już bez uprzedzeń i wytykania megalomanii - miała wtedy naprawdę dobrą i grającą ofensywnie drużynę. W bramce Seaman. W obronie połączenie młodszych: Garry'ego Neville'a i Garetha Southgate'a z doświadczonymi Tonym Adamsem i Stuartem Piercem. W pomocy siejący wiatr Darren Anderton i Steve McManaman. W ataku pewnie najlepszy napastnik Europy w tamtym czasie - Alan Shearer. I wreszcie angielski Maradona: Paul Gascoigne.
Miał wtedy 29 lat. Po raz kolejny odbudowywał karierę, tym razem po nieudanym czasie w Lazio. W Rzymie to nie mogło się udać - na powitanie skomplementował biust córki właściciela klubu, czym wprawił go w osłupienie. Nie po drodze było mu też z trenerskimi legendami: Dino Zoffem i Zdenkiem Zemanem. I wreszcie złamał nogę. Rękę wyciągnęli Szkoci z Glasgow Rangers.
Kac Hongkong
Kupił ich szybko - kontrakt podpisał w czerwcu 1995 roku, a już w piątej kolejce sezonu poprowadził klub do wygranej nad odwiecznym wrogiem, Celtikiem. W przedostatniej kolejce sezonu dał "The Gers" tytuł mistrzowski, zdobywając hat-tricka. Wszystko zaczęło się układać. Układankę dopełniła nominacja Terry'ego Venablesa na stanowisko selekcjonera Anglików. Gdy Gazza wrócił do zdrowia, kadra już na niego czekała.
Było jak w Kac Vegas, tylko w Hongkongu. Piłkarze - z Gascoigne'm na czele - zostali sfotografowani, jak leją sobie alkohol do ust, siedząc w fotelach dentystycznych. To już nie były czasy imprez George'a Besta, ale jeszcze przed metodycznością i dietami Lewandowskiego czy Cristiano Ronaldo.
Zaczęli jakby wciąż na rauszu - 1:1 ze Szwajcarią, ale maszyna zaczęła ruszać. 2:0 ze Szkocją - po pięknym golu Gascoigne'a koledzy wlali mu do ust napój z bidonu, niczym alkohol na imprezie w Azji. Koncert z Holandią i 4:1. Wygrane karne z Hiszpanią (dla Anglików rzadkość) i awans do półfinału. Decydującą jedenastkę wykorzystuje Gazza. Czas na wojnę z Niemcami.
Rewanż za finał z 1966 roku, ale i półfinał mundialu w 1990 roku, gdy RFN wygrała dzięki rzutom karnym. Już w trzeciej minucie Wembley eksplodował - do rzutu rożnego podszedł Gascoigne, podanie przedłużył Anderton, a z bliska trafił Shearer. Niemcy wyrównali po trafieniu Kuntza, ale wydawało się, że muszą przegrać. Już w dogrywce w słupek trafił Anderton. Potem stało się coś, co mogło zmienić losy Euro. Nie, nie mogło. Po prostu musiało!
Daleki przerzut Sheringhama, Shearer podaje wzdłuż linii, Andreas Koepke nie sięga piłki. Ta toczy się wzdłuż linii bramkowej, metr od niej. Tam już nabiega Gascoigne. Wyciąga nogę, kibice już mają ręce w górze. To byłaby "złota bramka", "nagła śmierć" - zakończyłaby dogrywkę i dała Anglii awans. Kilkanaście minut później Anglicy płaczą, gdy Southgate nie wykorzystuje karnego, a awans pieczętuje Andy Moeller.
Kebab nie w smak
Angielska prasa pisała potem, że Gascoigne trafiłby w piłkę, gdyby nosił buty o rozmiar większe. Załóżmy, że dokłada nogę. Anglicy kończą cierpienia i po 30 latach w końcu "coś" wygrywają. Nie mają za sobą kolejnego koszmaru rzutów karnych i nie dają się pokonać Argentynie na mundialu we Francji. Michael Owen idzie za ciosem i zostaje Messim swoich czasów. I wreszcie Seaman - nie daje sobie wrzucić a kołnierz piłki przez Ronaldinho na mundialu w Korei i Japonii, bo lata sukcesów dodają mu pewności siebie.
A Gascoigne? Uwielbiający go Venables pozostaje na stanowisku. Przed mundialem we Francji piłkarz i tak idzie na kebaba, prasa znów publikuje fotografie, ale Venables to nie wierzący w pomoc wróżki i głoszący herezje o niepełnosprawnych Glenn Hoddle, więc nie skreśla go ze składu.
W 1998 roku Lightning Seeds, Skinner i Baddiel nagrywają kolejną wersję. Wspominają w niej gole Shearera, radość Pierce'a i że "Gascoigne dobry jak wcześniej". W 2018 roku piosenka wraca na pierwsze miejsce listy przebojów w Wielkiej Brytanii. Znów brakuje niewiele, ale cierpienie pozostaje.