W drużynie z Bydgoszczy był znany szczególnie z dobrych rzutów z dystansu. Czeczuro był najlepszym strzelcem Asty. Potem kontynuował sportową karierę w Ostrowie. Był asystentem trenera Andrzeja Kowalczyka. Po jego odejściu do Zgorzelca, został pierwszym szkoleniowcem Gipsaru/Stali.
Wojciech Borakiewicz: Pamięta pan swój pierwszy kontakt z Polską i Bydgoszczą?
Wadim Czeczuro: Tak doskonale, jakby to było dziś. To było w grudniu 1989 roku, kiedy przyjechałem do Bydgoszczy. No tak, teraz mija akurat piętnaście lat od tego momentu. Pamiętam wszystko, tak jak się pamięta swoją pierwszą miłość. Miałem wówczas 21 lat. Trenerem Astorii był wtedy Jerzy Nowakowski (obecnie szef Kujawsko-Pomorskiego Związku Koszykówki, przyp. red.), a kierownikiem zespołu Zbyszek Słabęcki, dziś wiceprezes klubu.
Jak to się stało, że trafił pan z Ukrainy akurat do bydgoskiego klubu?
- To czysty przypadek. Miałem grać w jakimś bułgarskim klubie, ale rozmowy się przedłużały. W Kijowie studiowałem razem z Polakiem Włodkiem Podstawskim. Pochodził z Bydgoszczy. Dał mi zaproszenie, bo wtedy tak można było tylko przyjechać do Polski. Zjawiłem się więc w Astorii. Po dwóch treningach zaproponowano mi pozostanie w drużynie. Ta podróż była wielką przygodą. Pierwszy raz przekraczałem żelazną kurtynę, którą wówczas z lekka dla nas uchylono.
Dziś ma już pan polskie obywatelstwo.
- Od 1999 roku. W sumie długo to trwało, bo 10 lat od pierwszego przyjazdu do Bydgoszczy. W Polsce się ożeniłem. Mam dwoje dzieci. Na stałe mieszkam w Ostrowie.
Pierwsze tygodnie samodzielnej pracy w klubie z Ostrowa nie były jednak łatwe.
- Na słabszą grę i porażki na początku sezonu złożyło się kilka przyczyn. Późno ottzymałem propozycję objęcia stanowiska pierwszego trenera po odejściu Andrzeja Kowalczyka, twórcy sukcesów ostrowskiej koszykówki. Chciałem mieć najwyżej czterech obcokrajowców, a reszta to mieli być polscy gracze. Niestety z Polakami negocjacje się przedłużały. Żądali za dużo pieniędzy. To oczywiście efekt rozgrzania koniunktury i nie jest to wina tylko zawodników. Teraz staramy się w końcu dojść do normalności. W Ostrowie nie wydajemy więcej pieniędzy niż mamy.
To na szczęście tak, jak zaczęło się wreszcie dziać w wielu innych klubach.
- Poza tym na początku sezonu trafialiśmy na drużyny z czołowki ligi. Zwycięstwo w Zgorzelcu przyszło, kiedy zaczął wreszcie funkcjonować zespół. Przyznam, że oczekiwanie na pierwszą wygraną było bardzo stresujące.
Proszę mi wierzyć, że stresów nie brakuje też trenerom Astorii, którzy po dwóch zwycięstwach na wyjeździe, przegrali drugi raz z rzędu u siebie.
- W Ostrowie też przeżywaliśmy ogromną presję. Proszę sobie wyobrazić, że Gipsar/Stal w ciągu ostatnich pięciu lat nie była na ostatnim miejscu w lidze. A tu nagle seria porażek i taka przykrość. Nasi kibice jednak to wytrzymali. Podobne napięcie przeżywają też zawodnicy z Bydgoszczy we własnej hali. Zdaję sobie jednak sprawę, że koszykarze Astorii są szczególnie groźni w meczach wyjazdowych, kiedy ta presja jest mniejsza. W Łuczniczance, czy dobrze mówię, nie za bardzo im idzie.
Hala nazywa się Łuczniczka. Nosi nazwę od posągu nagiej kobiety z łukiem stojącego przed Teatrem Polskim. Kojarzy ją pan?
- Coś mi się przypomina, ale mnie się z Bydgoszczą najbardziej kojarzy stara hala Asty.