Nie ma powodów do chwały, ale kiedy słyszę, że powinniśmy wysłać pismo do UEFA, w którym informujemy, że w następnych latach rezygnujemy z części przysługujących nam miejsc, bo nie chcemy już grać pucharach, żeby się wreszcie nie wstydzić, ogarnia mnie szyderczy śmiech.
Polski futbol skompromitował się w ten sposób tylko raz, za czasów najgłębszej, stalinowskiej komuny. W 1953 roku biało-czerwoni w eliminacjach mistrzostw świata wylosowali Węgry, wówczas zdecydowanie najlepszą drużynę globu. Wiadomo było, że nie mamy szans na cokolwiek (w 1951 roku przegraliśmy z bratankami 0:6, w 1952 - 1:5, a w 1956 - 1:4), ale tę kuriozalną decyzję w charakterystyczny, butny sposób, nie oglądając się na nikogo, podjęli ówcześni wielkorządcy społecznej organizacji Sekcji Piłki Nożnej podlegającej Głównemu Komitetowi Kultury Fizycznej.
PZPN wówczas nie istniał, bo w 1951 roku władze PRL odgórnie zdecydowały, że związek ma się sam rozwiązać po to, żeby wprowadzić model obowiązujący w sowieckim sporcie. Nowym tworem zarządzali sowieccy generałowie oddelegowani do Polski.
Przewodniczącymi sekcji (czyli dzisiejszymi prezesami PZPN) byli w tym czasie najpierw Jerzy (a właściwie Jurij Wiaczesławowicz) Bordziłowski, wcześniej prezes Legii Warszawa, a także szef sztabu generalnego Ludowego Wojska Polskiego i jednocześnie wiceminister Obrony Narodowej, a zaraz po nim Jan (a właściwie Iwan) Rotkiewicz, dowódca najpierw Warszawskiego a potem Pomorskiego Okręgu Wojskowego. Wyszły z tego właśnie takie kwiatki jak haniebna rezygnacja z gry w eliminacjach - tylko po to, żeby nie dostać bęcków.
PZPN przywrócono w 1956 roku, Rotkiewicz wrócił do Związku Radzieckiego w 1957 roku, a Bordziłowski w 1968. Obydwaj zmarli w Moskwie.
Myślałem, że te mroczne czasy bezpowrotnie minęły, ale rzeczywistość potrafi przerosnąć wszystko. Dziś nie potrzeba już sowieckich generałów. Wystarczą pseudoeksperci. Niektórzy byli piłkarze, wiedzeni przeświadczeniem, że są głosem ludu nawołują z emfazą "aby z pucharami dać sobie spokój, bo lepiej się z nich wypisać niż narobić obciachu."
Głupszej konstatacji już dawno nie słyszałem.
Wiadomo, że rozgrywanie meczów pucharowych w lipcu jest kompletnym bezsensem, ale dzieje się tak dlatego, że liczba krajów (a więc uczestników) się rozrasta. Jest tylko jedno proste wyjście: trzeba się przełamać i początkowe rundy wygrywać choćby po to, żeby w przyszłości zaczynać jak bozia przykazała, czyli w lipcu albo sierpniu. Górnik Zabrze dochodząc do finału Pucharów Zdobywców Pucharów w 1970 roku rozpoczynał grę dopiero we wrześniu, ale to były inne czasy, inne uwarunkowania, które już nigdy nie wrócą.
Gdyby idiotyczne sugestie podnoszone w polskiej piłce zastosować w naszym szkolnictwie, wyszłoby na to, że słabi uczniowie, którzy dostają prawie same jedynki zrobiliby najlepiej, gdyby w ogóle przestali przychodzić do szkoły.
Pseudoznawcy nie mają oczywiście konkretnego pomysłu na odbudowanie siły polskiej piłki. Czy któryś z nich zastanowił się jak i kiedy trzeba by wpasować polski futbol do europejskich struktur klubowych po takiej dobrowolnej odstawce? No i skąd mielibyśmy wiedzieć, że polska piłka stała się na tyle silna, że już można na powrót zgłosić zespoły do europejskich pucharów z gwarancją (sic!) braku obciachu? Fachowcy pytaliby o to gwiazdy na niebie?
Dlatego walcz Piaście ile sił. Najprawdopodobniej odpadniesz, ale nie poddawaj się. Następnym razem może być lepiej. Trzeba w to wierzyć. Rezygnują tylko frajerzy.