Po finale LM prawie się rozpłakał. Cretu dokonał niemożliwego, a teraz może odejść do giganta

Jakub Balcerski
Gheorghe Cretu zdobył z ZAKSĄ Kędzierzyn-Koźle potrójną koronę, ale finał Ligi Mistrzów był jego ostatnim meczem w polskim klubie. Wielokrotnie niedoceniany trener, który po 25 latach pracy osiągnął życiowy sukces, teraz może zastąpić Nikolę Grbicia w Sir Safety Perugii.

"Gianni, Gianni Cretu!" - niosło się po Arenie Stozice w Lublanie w pierwszych minutach po północy w poniedziałek, 23 maja. Grupa Azoty ZAKSA Kędzierzyn-Koźle właśnie kończyła świętować na boisku drugą z rzędu wygraną w Lidze Mistrzów, a trener, który jej to umożliwił, Gheorghe Cretu, zawołany przez nas, na chwilę uwolnił się od uścisków kibiców kędzierzynian i przyszedł porozmawiać o radości i uczuciu spełnienia, jakiego doznał tuż po pokonaniu Trentino w trzech setach.

Opowiadał i prawie się rozpłakał. Nietrudno się domyśleć czemu: wiele znaczyła dla niego do niedawna niemal niemożliwa do zdobycia potrójna korona, którą zgarnął wraz z ZAKSĄ, a zwłaszcza triumf w Lidze Mistrzów, ale był to też ostatni mecz Cretu w roli trenera drużyny z Kędzierzyna. A o kulisach ustaleń w sprawie jego wciąż niejasnej przyszłości można byłoby napisać dobrą książkę.

Zobacz wideo ZAKSA po przerwie odzyskała tytuł mistrza Polski. "Tajemnicą jest to, że ta drużyna ma świetną atmosferę"

"Zawodnicy wiedzą, kiedy jestem trenerem, bratem, a kiedy ich ojcem"

Gheorghe "Gianni" Cretu to raczej trener z cienia, niż wielka gwiazda. Wielki fachowiec i świetny warsztatowiec, ale jednak wielokrotnie niedoceniany. A w Kędzierzynie zbudował z zawodnikami wyjątkową relację. - To chyba zrobiło różnicę. Zawodnicy wiedzą dokładnie, kiedy jestem trenerem, kiedy ich bratem, kiedy ojcem, a kiedy jeszcze kimś innym. Potrafię żartować, potrafię być poważny, ale zawsze mówię to, co myślę. Nie wstydzę się też swoich błędów, bo wiem, że na ich popełnianiu polega zarówno bycie człowiekiem, jak i praca trenera - opowiadał Cretu po zdobyciu mistrzostwa Polski w Jastrzębiu-Zdroju w połowie maja.

O Rumunie nigdy nie mówiło się jako o kandydacie do tak wielkiego triumfu, jak wygranie Ligi Mistrzów. A jednak tego dokonał. - Wyobraź sobie: kiedy pierwszy raz widziałem ten puchar, miałem piętnaście lat. Przechodziłem obok niego, gdy byłem juniorem Dinama Bukareszt. Dlatego gdy finał się skończył, moja pierwsza myśl brzmiała: osiągnąłem coś, co nie udało się wielu trenerom w moim kraju. Stelian Moculescu dokonał tego piętnaście lat temu, ja jestem następny, więc to coś wyjątkowego także dla rumuńskiej siatkówki. Z mojego punktu widzenia także austriackiej, bo to mój drugi dom, gdzie rozpoczynałem karierę trenerską. Chcę podziękować, jeśli możesz to tak zapisać, Peterowi Kleinmannowi, mojemu byłemu szefowi za szansę, którą dał mi te kilkanaście lat temu. Teraz czuję, że w pełni ją wykorzystałem - mówił nam Cretu po finale w Lublanie, a w jego oczach już prawie kręciły się łzy wzruszenia.

- Może różnica pomiędzy mną a innymi trenerami jest taka, że ja nie zaczynałem od szans na wysokim poziomie. Nie dostałem po skończeniu siatkarskiej kariery wielkiego zespołu wartego miliony, który można tylko udoskonalić. Najpierw pracowałem z siatkarzami, którzy byli na znacznie niższym poziomie i nie umieli podstaw. Kiedy pojawiłem się w Austrii, słyszałem tam: "trenerze, nie umiemy dogrywać, jak ty, blokować jak ty, atakować w taki sposób. Musisz nas nauczyć". Przeszedłem zupełnie inną drogę, niż moi koledzy po fachu. Mam za sobą 25 lat pracy, osiem różnych krajów i mentalności zawodników. Przeszedłem wiele sytuacji, które sprawiły, że dziś jestem lepszym trenerem i człowiekiem - podsumował Gheorghe Cretu.

Cretu w Rosji miał dostać dwa razy więcej niż w Kędzierzynie. Został bez klubu, ale z trzema trofeami

Zapytaliśmy Cretu, czy w takim razie czuje się spełniony, ale ten zrobił skrzywioną minę i szybko zaprzeczył. - Absolutnie nie. Zawsze lubiłem wyzwania, więc to nie jest tak, że gdy sprostałem jednemu, to nie podejmę się kolejnego. Pamiętam nawet, że kiedy mieszkałem jako młody zawodnik w Konstancie i trener Dinama przyjeżdżał po mnie na trening, to stawiałem sobie każdego dnia wyzwanie, żeby go ukończyć, grać jak najlepiej i być z siebie dumnym wieczorem. Dzień po dniu. Teraz z ZAKSĄ miałem możliwość ukończenia wyjątkowego wyzwania, bo wiele świetnych osób, w tym zwłaszcza Sebastian Świderski, chciało mnie tutaj i bardzo pomagało. Nawet w tych najtrudniejszych momentach. Nowy prezes, Piotr Szpaczek, też był niesamowity. Nie starał się skopiować tego, co robił "Seba", bo wie, że się nie da. A jednak pomagał zespołowi tak, jak on - opisywał Cretu. - Uwielbiam naszą siatkówkę. Taką, jaką prezentowała ZAKSA: agresywną, z wyczekiwaniem na odpowiedni moment, żeby zamknąć przeciwnika. To gra, jaką chcę kontynuować, gdziekolwiek bym się nie znalazł - dodał.

I choć o swojej przyszłości w Lublanie mówił tyle, że kolejną noc spędzi z zawodnikami w jednym z lokalnych pubów, to wiadomo było, że z ZAKSĄ nie zostanie. W siatkówce o nowe kontrakty zawsze trzeba starać się bardzo szybko, czasem już na początku trwającego sezonu. I trenerowi Cretu długo proponowano w Kędzierzynie podwyżkę o 30 procent, negocjowano. Tylko co z tego skoro pojawiła się oferta Rosjan z Biełgorodu, gdzie Rumun był już wcześniej asystentem - zapewniająca mu zarobki dwa razy większe niż w ZAKS-ie.

Ale takiej ofercie przecież nie sposób było odmówić. Cretu nie mógł jednak przewidzieć tego, co wydarzy się 24 lutego. Po ataku Rosji na Ukrainę szkoleniowiec wiedział już, że w Rosji w następnym sezonie się nie pojawi. Niestety dla niego, ZAKSA w tym czasie znalazła sobie już nowego szkoleniowca, Tuomasa Sammelvuo i podpisała z nim umowę. Cretu znalazł się zatem w nieciekawej sytuacji: bez klubu na kolejny sezon, a z szansą na trzy trofea z drużyną, której nie poprowadzi dłużej, niż do końca sezonu. Szansą, którą wykorzystał.

Cretu za Grbicia? Na pewno nie dla Jastrzębskiego

W Lublanie Cretu nie mówił wiele o swojej przyszłości, bo sam niewiele jeszcze wiedział. Według informacji Sport.pl trener nadal nie podpisał jeszcze umowy z żadnym z klubów, ale wiemy coraz więcej na temat tego, gdzie mógłby się udać.

Do tej pory mówiło się, że Gheorghe Cretu może zostać w Polsce, w jednym z klubów PlusLigi. TVP Sport informował, że zainteresowana angażem szkoleniowca jest PGE Skra Bełchatów. Z tego, co udało nam się ustalić, w Bełchatowie coraz bliżej jest zatrudnienia Andrei Anastasiego. Z kolei postrzegany jako kolejna opcja dla Cretu Jastrzębski Węgiel także ma już dopinać szczegóły umowy z nowym trenerem, ale nie będzie nim Cretu.

Najbardziej prawdopodobny kierunek dla Cretu? Wydaje się, że to Sir Safety Perugia, gdzie może zastąpić obecnego trenera reprezentacji Polski, Nikolę Grbicia. Jednak władze włoskiego klubu nie podjęły jeszcze decyzji o zwolnieniu Serba po porażkach w półfinale Ligi Mistrzów i finale Serie A. To trudne zwłaszcza ze względu na to, że jego umowa obowiązuje jeszcze przez rok. Tym samym Włosi wobec takiej decyzji musieliby dalej spłacać kontrakt Grbicia, a do tego dołożyć pieniądze na nowego trenera. Jednak opcja z Cretu w przypadku pożegnania z trenerem polskich siatkarzy wydaje się bardzo prawdopodobna. Prezes Sirci na pewno mu taką przedstawił, a Cretu jest nią zainteresowany. To oznacza, że w praktyce decyzja należy właśnie do Sirciego i zarządu Perugii.

Cretu udowodnił, że w takim klubie umiałby sobie poradzić. Dla polskiej siatkówki to ważna decyzja także ze względu na skład włoskiej drużyny na kolejny sezon: na pewno zobaczymy w nim Kamila Semeniuka, który współpracował z Cretu teraz w ZAKS-ie i Wilfredo Leona, który odkąd przyszedł do Perugii, trzy lata temu, wciąż nie może wygrać ani mistrzostwa Włoch, ani Ligi Mistrzów. Być może ten głód pomoże mu zaspokoić właśnie szkoleniowiec z Rumunii. Cretu byłby kolejną zachcianką Gino Sirciego, drugim z rzędu trenerem, którego "podbiera" z rynku tuż po wygraniu Ligi Mistrzów. Pytanie tylko: czy wreszcie tym właściwym?

Więcej o:
Copyright © Agora SA