Tak wyglądała droga polskich siatkarzy do złota MŚ w Meksyku. Byli niepokonani, dwa razy wygrali z broniącymi tytułu zawodnikami z NRD. Dwa razy byli górą w starciach z ówczesnymi mistrzami Europy ze Związku Radzieckiego. Na koniec okazali się lepsi od mistrzów olimpijskich, Japończyków. Tak naprawdę najbliżej porażki byli ze słabym Meksykiem.
Ryszard Bosek: Z Meksykiem graliśmy na koniec drugiej rundy i gdybyśmy przegrali, to oni awansowaliby do grupy finałowej, czyli do szóstki walczącej o medale. My mieliśmy już pewny awans, porażka by nam nie zaszkodziła.
Zgadza się. A to nie była jedyna pokusa. Meksykanie oferowali nam wielki pieniądze, oferowali też Acapulco, czyli wypoczynek dla nas wszystkich i naszych rodzin w przepięknym kurorcie. Prezes ich federacji Ruben Acosta wyrastał już wtedy na dużego działacza [w 1984 roku został szefem FIVB, Międzynarodowej Federacji Piłki Siatkowej] i czuło się, że może wszystko. To była sytuacja typu: "Osiołkowi w żłoby dano, w jeden owies, w drugi siano".
Długo nie wiedzieliśmy, jak się zachować. Tuż przed meczem w hali pojawili się przedstawiciele federacji sędziów i w ostatnim momencie zmienili arbitrów. Mecz prowadzili nie ci, którzy byli wyznaczeni. Było jasne, że wszyscy patrzą nam na ręce, więc Jurek [trener Hubert Jerzy Wagner] powiedział "Dobra, gramy normalnie, bo będzie za duża zadyma". Wcześniej były w zespole dyskusje.
Byłem w tej grupie, która prowadziła rozmowy.
Tak. Trener zwołał radę drużyny. Na pewno byliśmy tam z Edkiem Skorkiem i z Wieśkiem Gawłowskim, w sumie było nas czterech albo pięciu. W każdym razie nie chodziło o to, żeby resztę drużyny oszukać, nie zamierzaliśmy przegrać i zabrać pieniądze dla siebie. W naszej drużynie nic takiego nie mogłoby się wydarzyć. Po prostu trener miał taki plan, żeby w razie odpuszczenia meczu ograniczyć liczbę ludzi, którzy o tym wiedzieli.
Skorek był zgłoszony jako kontuzjowany, ktoś jeszcze z pierwszego składu nie grał, a ja w końcu grałem. Wszedłem na boisko, bo ustaliliśmy, że wygrywamy. Jurek powiedział, że "gramy normalnie". I dla wszystkich było jasne o co chodzi. Również dla tych, którzy nie byli w sprawę wtajemniczani. Musieliśmy tamten mecz wygrać. Przede wszystkim atmosfera wokół niego zrobiła się bardzo zła. Niemcy z NRD siedzieli na trybunach i krzyczeli, że jesteśmy sprzedawczyki i złodzieje.
Nie, oni tak krzyczeli już przed meczem. Wtedy byli pewni, że się podłożymy. Nasza porażka z Meksykiem była chyba dla wszystkich pewna. I była tajemnicą poliszynela. Ale my nie mogliśmy z nimi przegrać, bo to by wymagało takiego rodzaju kunsztu, jakiego nie mieliśmy. Musielibyśmy niesamowicie kaleczyć grę, udawać, że nic nie potrafimy. Kiedyś gdzieś powiedziałem nawet, że Meksyk miał takie szanse nas pokonać, jakie ja miałbym w pojedynku pięściarskim z Andrzejem Gołotą.
Bardzo dużo. Przecież my wtedy dostawaliśmy po dwa dolary kieszonkowego dziennie.
Już nawet nie pamiętam. I szczerze: nie pamiętam, ile nam dawał Meksyk. Ale to mogło być 50 tysięcy dolarów do podziału na drużynę. I jeszcze te wczasy w Acapulco. Bajka. W Polsce o takich wyjazdach nawet nikt nie śnił. W każdym razie po latach wiem jedno: bardzo dobrze, że się skończyło naszym zwycięstwem. Nie było kasy, ale nie było też smrodu.
Pamiętam, jak bardzo byliśmy napompowani. Przed mistrzostwami świata czuliśmy się mocni i chociaż nikt nie liczył, że zdobędziemy złoty medal, to my na siebie bardzo liczyliśmy. Wiedzieliśmy, że ani mocni Rosjanie, ani równie mocni wtedy Japończycy nas nie złamią. Mieliśmy w sobie pewność, że nie damy się złamać, że się nigdy nie poddamy. Musieliśmy tylko samym sobie potwierdzić, że rzeczywiście słusznie mamy przekonanie, że jesteśmy najmocniejsi, że jak swoje zagramy, to wygramy z każdym. Nowa generacja polskich mistrzów swój pierwszy tytuł, w 2014 roku, wywalczyła inaczej niż my. Po 40 latach od naszego zwycięstwa oglądaliśmy drużynę, która rośnie w trakcie turnieju. To była husaria, która szła przez błoto, wyszła, a gdy zrobiło się sucho, to w pełni rozwinęła skrzydła. U nas było inaczej - z góry mówiliśmy, że jedziemy do Meksyku wygrać. To było nasze niezmienne przesłanie dla całego świata.
Chyba nie. On wyraźnie określił na kilku pierwszych zebraniach, jakie będą zasady. Wyjaśnił, że każdy może się wycofać, a kto się nie wycofuje, ten przyjmuje jego zasady. Przyjęliśmy je i byliśmy na tyle odpowiedzialni, że nawet jak się nam zbierało na wymioty w trakcie treningów, to połykaliśmy tę żabę, bo charakter nie pozwalał się poddać.
Oczywiście!
Nikt się nie zastanawiał nad tym, co wymyśla trener, bo ustaliliśmy, że trener ustala zasady trenowania, a my robimy co on każe. Jego pomysły można było kontestować, ale nie w trakcie meczu. Wtedy wszyscy siedzieli cicho i robili, co mówił.
My nie pierwszy raz w trakcie gry robiliśmy podtrzymywanie formy. We wcześniejszych turniejach Wagner też kazał nam w trakcie meczów skakać przez płotki, skakać do kosza od koszykówki albo robić jakieś inne ćwiczenia. My musieliśmy być cały czas pod parą.
Krzyczał, bo jest cholerykiem. Zdenerwował się, nie wytrzymał, ale ani Jurek sobie tego nie wziął do serca, ani Zbyszek później do sprawy nie wracał, ani my się nie dziwiliśmy, że Zbyszek tak zareagował, bo go znaliśmy. Jurek próbował swoich metod. To był trener niekonwencjonalny. A my mu ufaliśmy naprawdę w stu procentach. Dwa lata później na igrzyskach olimpijskich w Montrealu zacząłem się kłócić ze Skorkiem w trakcie meczu z Koreą. Byliśmy podstawowymi zawodnikami, a Jurek od razu obu nas wyrzucił. Gdyby tego nie zrobił, to przegralibyśmy tamten mecz. W tamtych czasach żaden inny trener by się tak nie zachował. Później z nami porozmawiał, wszystko sobie wyjaśniliśmy. On nas uczył, że wszyscy, podstawowi i zmiennicy, musimy być tak samo zaangażowani, musimy tak samo być odpowiedzialni za wynik, za atmosferę, za wszystko.
Myślę, że stałoby się inaczej, niż się stało u nas, gdyby Michał Kubiak zaczął krzyczeć tak jak krzyczał Zarzycki. Mogę się o to założyć. Wagner miał o tyle łatwiej, że na naszych meczach nie było tak wielu dziennikarzy jak jest teraz. Ale jak go znam, to i tak powiedziałby dziennikarzom, żeby nie zabierali głosu, bo się nie znają. Absolutnie by się nie przejął. On otwierał dyskusje, kiedy na naszych zebraniach ktoś powiedział, że coś mu nie odpowiada. A ingerencje z zewnątrz ani jego, ani nas specjalnie nie poruszały. Dyskutowaliśmy tylko między sobą. A jak ktoś uważał, że mógłby jakąkolwiek uwagą pomóc nam poprawić grę, to nie traktowaliśmy go poważnie.
Z tego, co ja wiem, porwanie miało związek z jakąś panią.
Absolutnie nie. Chodziło o zazdrość jakiegoś kacyka, który ze sportem miał pewnie tyle wspólnego, że nawet nie wiedział, że w jego kraju są rozgrywane mistrzostwa świata.
Od początku wiedzieliśmy, że w Meksyku jest bardzo niebezpiecznie. Umundurowani nam zawsze towarzyszyli. A od porwania za Jurkiem przez cały czas na ławce siedziało dwóch policjantów tajniaków. W ogóle to Jurek przeżył dzięki temu, że był Polakiem. Wszyscy miejscowi twierdzili, że Meksykanin w tej sytuacji by się poddał, nie miałby już żadnej nadziei. A Jurek rzucił się z samochodu i zaczął uciekać. Trener trójskoczków, który mieszkał wtedy w Meksyku, opowiadał mi, że krótko po przyjeździe do niego jego żona wybrała się na zakupy i gdy podszedł do niej chłopak z bronią, to, według tamtejszych standardów, ona powinna oddać zakupy i pieniądze, a ona zachowała się zupełnie inaczej. Mianowicie zdzieliła chłopaka siatką w łeb, czego on się przestraszył i uciekł. Z Jurkiem też było tak, że napastnicy w ogóle nie zakładali, że przyjdzie mu do głowy uciekać. To już był skazaniec.
Tak, łatwy z Rumunią i trudny z Japonią.
My się z Rosjanami dobrze znaliśmy, nawet się trochę kumplowaliśmy. Oni już nie grali, w turnieju został tylko nasz mecz. Mieli wielką nadzieję, że nie damy rady, wierzyli w siłę Japończyków. "No i co teraz?" - pytali nas. Ale byliśmy tak rozpędzeni, że po prostu byliśmy nie do zabicia. Niby Japończycy byli bliscy doprowadzenia do tie-breaka, ale my się piątych setów ani trochę nie baliśmy. A po latach przeciwnicy mówili nam, że mentalnie leżeli przed tie-breakami z nami. Wiedzieli, że fizycznie jesteśmy dużo lepsi, że z nami nie wytrzymają. Z nami można było wygrać tylko szybko.
Bo graliśmy najnowocześniejszą siatkówkę. A jeszcze nie wpadliśmy na to, że moglibyśmy - jak na treningach - serwować z wyskoku. Gdybyśmy włączyli tę zagrywkę, to już nikt nie miałby żadnych szans. Ale chyba za mało piliśmy, żeby na to wpaść.
Wygraliśmy mistrzostwo świata i byliśmy Polakami, więc cały hotel musiał być nasz! Po takim sukcesie to nawet mormoni by chyba pili. A ogólnie to jest duża przesada, że my tak dużo piliśmy. Były turnieje, a po nich bankiety i wtedy piliśmy. Ale jak ustaliliśmy w grupie, że na przykład miesiąc przed zawodami już nikt alkoholu nie dotyka, to nikogo nie trzeba było pilnować, słowo nie zostało złamane, nikt nigdy się nie wyłamał, nie oszukał. Ewentualnie jak ktoś się potrzebował napić, to szedł do Jurka i mówił: "Słuchaj, mam imieniny, czy ja się mogę napić?". Jurek miał zasadę - jak już pozwalał się napić, to po 100 gramów i mówił, że jak będzie więcej, to o siódmej rano trening.
Zawsze się kończyło treningiem.
Jasne, jego złośliwość sięgała zenitu. Kazał robić przewroty, fikołki, pady. Ale nie dawaliśmy się. Nie zapomnę, jak jednego z kolegów zebrało na wymioty. Mówię: "Idź, ja cię przykryję", a on przełknął jakoś, odparł "A w życiu!" i dotrwał do końca treningu. Mieliśmy charaktery, dlatego swoje wygraliśmy. I wie pan, co mnie cieszy? Że są ludzie, którzy pamiętają, że 28 października to jest data pierwszego złota polskiej siatkówki w historii. Ja dokładnie tej daty nigdy nie pamiętam, ale to jest cenne, że pan dzwoni i przypomina. Że wracają teraz obrazy, jak nas tłumy witały na Dworcu Gdańskim, do którego przyjechaliśmy pociągiem z Paryża. My się wtedy staliśmy idolami. Media wyglądały zupełnie inaczej niż dziś, nie było tylu nośników, ale ludzie i tak nas rozpoznawali na stacjach benzynowych, w sklepach - wszędzie gdzie się pojawiliśmy. To nas szokowało. Przez moment aż się wstydziłem z domu wychodzić. Musiałem się do tego przyzwyczaić.
My byliśmy przyjaciółmi, razem byliśmy na obozach, kibicowaliśmy sobie nawzajem. Jeżeli chodzi o popularność, to piłkarze zawsze będą na pierwszym miejscu, ale my wtedy byliśmy tylko pół metra za nimi.