Ten mecz nie mógł potoczyć się gorzej - Barcelona przegrywała 2:6 z Bayernem Monachium, już była boleśnie zmiażdżona, a jeszcze dwa gole wbił jej Philippe Coutinho - piłkarz do niej należący, a do Monachium jedynie wypożyczony. Jeden z jej największych niewypałów transferowych, żywy dowód na niekompetencje klubowych władz, które kupiły go z Liverpoolu za 145 milionów euro, a już po roku oddały klubowi, od którego teraz solidnie oberwały. Mało? Okazuje się, że ostatni gwizdek meczu nie był końcem tej historii. Otóż, jeśli Coutinho wygra z Bayernem Ligę Mistrzów, to Barcelona zapłaci Liverpoolowi kolejnych pięć milionów. "The Mirror" twierdzi, że Barcelona kupując Brazylijczyka zobowiązała się dopłacić, jeśli ten w sezonie w sezonie 2018/2019 lub 2019/2020 wygra Ligę Mistrzów. W umowie nie doprecyzowano, że musi po nią sięgnąć w koszulce Barcelony, więc wypożyczenie do Bayernu nie anulowało zapisu. Nikt w biurach Camp Nou nie wpadł też na pomysł, by wypożyczając Coutinho, przenieść na Bayern ewentualny obowiązek zapłaty. Ale czy kogoś jeszcze to dziwi?
Boisko bywa jak lustro, w którym odbija się cały klub. Jak źle jest w gabinetach, murawa prędzej czy później to pokaże. I w piątkowy wieczór pokazała brutalną prawdę o władzach Barcelony - że pozwolili temu zespołowi się zestarzeć, że głupio wydają pieniądze, że źle skonstruowali kadrę, że zatrudnili niewłaściwego trenera, że błądzą na wielu polach i że kibicom odbierają pasję.
Po kolei: średnia wieku pierwszej jedenastki Barcelony wyniosła blisko 30 lat (29,54) i była najwyższą w historii jej występów w Lidze Mistrzów. Ale te liczby nie mówią wszystkiego, bo w bramce Bayernu (średnia wieku - 25,9) stał 34-letni Manuel Neuer i u bramkarza taki wiek nie razi. Ale już u środkowych obrońców i środkowym pomocników - jak najbardziej. Weterani zajmowali kluczowe pozycje - 33-letni Gerard Pique na środku obrony, 33-letni Arturo Vidal z rok młodszym Sergio Busquetsem w środku pola, 33-letni Luis Suarez w ataku. Kręgosłup jak u 90-latka. I już pal licho z tym wiekiem, bo Lionel Messi i Cristiano Ronaldo wciąż udowadniają, że piłkarska starość może być piękna. Ale z wymienionymi piłkarzami czas nie obchodzi się tak łaskawie - odbiera im szybkość, sprawność, werwę. Barcelona przez cały ten sezon była zespołem jednostajnym. Nie mogła szarpnąć całym zespołem, jedynie w pojedynkę robił to Messi. A jak ważna jest fizyczność i wydolność we współczesnym futbolu, najlepiej pokazał jej Bayern - akcjami Alphonso Daviesa, Leona Goretzki, Serge’a Gnabrego i Roberta Lewandowskiego. Właściwie każdy piłkarz Bayernu był szybszy i wytrzymalszy niż jego odpowiednik w Barcelonie.
Futbolowe trendy od lat nie wychodzą już z Camp Nou. Gra się inaczej: szybciej, intensywniej, bardziej bezpośrednio. Trenerzy na całym świecie czerpią inspirację z Liverpoolu, Atalanty, Lipska, Manchesteru City czy Bayernu właśnie. Barcelona została ze swoim graniem w 2015 roku. W piątek miała w składzie sześciu zwycięzców Ligi Mistrzów z Berlina i jeszcze Vidala, który wtedy grał dla Juventusu. Wielu z nich osiągnęło wówczas swój szczyt, a minęło już pięć lat. To widać.
W berlińskim finale Barcelona na lewym skrzydle miała jeszcze Neymara, którego straty żałuje do dziś. Obecnie może nawet bardziej niż kiedykolwiek, bo gdy ona przeżywa katusze, on bawi się z obrońcami Atalanty i prowadzi PSG do półfinału Ligi Mistrzów. Barcelona zarobiła na jego sprzedaży zawrotne 222 miliony euro, ale na kolejnych następców wydała w sumie ponad 400 milionów! Pierwszy - Ousmane Dembele kosztował 138 milionów euro i od dziewięciu miesięcy nie zagrał w żadnym meczu. Spotkanie z Bayernem oglądał z ławki rezerwowych, więc i tak był najbliżej boiska od dawna. Drugi - Philppe Coutinho kosztował 145 milionów euro i akurat w piątkowym ćwierćfinale zagrał świetnie: wszedł na ostatni kwadrans i najpierw asystował, a później sam strzelił dwa gole. Dla Bayernu oczywiście, bo Barcelona po pierwszym nieudanym roku na Camp Nou wypożyczyła go do Monachium, żeby zrzucić jego pensję z listy płac. I trzeci - Antoine Griezmann, który kosztował Barcelonę 120 milionów euro, proces sądowy z Atletico Madryt i mnóstwo nerwów - w piątek pojawił się na boisko tuż po przerwie. Gdy stał przy środkowej linii i czekał na wejście, kibice widzieli go po raz ostatni.
Transferowa lista wstydu jest jednak znacznie dłuższa, bo ostatnie udane okno transferowe przypada na 2014 rok, gdy do Barcelony przyszli Luis Suarez, Marc-Andre ter Stegen i Ivan Rakitić. Od tamtej pory dyrektorzy Barcelony przepalili prawie 700 milionów euro na piłkarzy, których już w klubie nie ma. To Arda Turan, Aleix Vidal, Andre Gomesa, Paco Alcacer, Lucas Digne, Jasper Cillessena, Denis Suarez, Philippe Coutinho, Yerry Mina, Gerard Deulofeu, Marlon, Malcom i Jeison Murillo. I o ile kilka lat temu było przynajmniej wiadomo, na kogo zrzucić odpowiedzialność za transferowe pomyłki, bo pod transferami podpisywał się dyrektor sportowy Andoni Zubizarreta, którego Bartomeu pogonił z klubu po wewnętrznych gierkach, o tyle od tamtej pory na wydawanie pieniędzy wpływ mieli prezes Bartomeu, członkowie zarządu Javier Bordas i Jordi Mestre, dyrektorzy sportowi Raul Sanllehi, Robert Fernandez, Ramon Planes i Eric Abidal, dyrektor generalny Oscar Grau oraz dyrektor generalny Pep Segura. A gdzie kucharek sześć…
Natomiast kadencję Quique Setiena najlepiej podsumowali sami piłkarze Barcelony. Messi stwierdził, że od stycznia, czyli momentu, w którym przedstawił się w szatni, wszystko poszło nie tak. Otwarcie pisało się, że piłkarze nie lubią jego najbliższego asystenta - Edera Sarabii. Lekceważą go i otwarcie uderzają w warsztat ich obu - jak Suarez, który zapytany o niepowodzenia w lidze stwierdził, że od tego są trenerzy, by przeanalizować sytuację i naprawić błędy. A że analizują słabo, to zespół wciąż w nich tkwi. Już przed ćwierćfinałowym meczem widać było ogromne różnice między Setienem a Hansim Flickiem: w podejściu do drużyny, doborze asystentów, klarowności pomysłu na grę czy odbudowaniu ważnych piłkarzy. Ale po meczu to już nie "ogromne różnice", a prawdziwa przepaść.
Barcelona ma w gabinetach ludzi, którzy obierają kibicom pasję. Prezes Bartomeu wynajmuje internetowych trolli do obrażania swoich piłkarzy, Messi publicznie kłóci się z dyrektorem sportowym Ericiem Abidalem, Arthur Melo zostaje wymieniony na Miralema Pjanicia, żeby sztucznie załatać dziurę w budżecie, po czym obraża się na klub i nie gra ani jednego meczu więcej, kibice wstydzą się po meczach z Romą, Liverpoolem i Bayernem, a La Masia od kilku lat pozostaje w rozsypce - jej ostatni naprawdę udany wychowanek nazywa się Thiago Alcantara i w piątek grał dla Bayernu. Te wszystkie wartości, które pozwalały na używanie sloganu "więcej niż klub", gdzieś uleciały. W 2008, ostatni raz, gdy Barcelona kończyła sezon bez trofeum, na czele rewolucji stanął Pep Guardiola. Przyszedł z rezerw i pociągnął za sobą Busquetsa i Pedro. Oddał Deco i Ronaldinho, wprowadził Daniego Alvesa, Seydou Keitę i Gerarda Pique. Ale dziś w klubie nie ma drugiego Guardioli. Trzeba szukać na zewnątrz. Barcelona nie ma swojej tożsamości, dlatego wielu kibiców wygląda Xaviego Hernandeza. Ale czy nie skończy się tak samo, jak w styczniu, gdy Barca tęskniła za pięknym stylem i dlatego wzięła Setiena? Dzisiaj bardziej niż wzniosłych wartości potrzebuje fachowca.
- Klub potrzebuje zmian. Nie mówię o trenerze ani zawodnikach, nie chcę nikogo wskazywać palcami. Strukturalnie klub potrzebuje zmian na wszystkich poziomach. Nikt nie jest nietykalny, ja też nie. Jeśli potrzeba świeżej krwi, odejdę jako pierwszy. Sięgnęliśmy dna. Wszyscy musimy spojrzeć na Barcelonę i zastanowić się, co będzie dla niej najlepsze - mówił po meczu Pique.
I Bartomeu już w piątek zapowiedział zmiany. Nie powiedział jakie, ale nadmienił, że są przygotowywane od dłuższego czasu. Patrząc na jego poprzednie ruchy - strach się bać. Katalońskie dzienniki obstawiają, że odejdzie Setien i Eric Abidal. Ale kibice chcą przede głowy samego Bartomeu, domagają się rozpisania przyspieszonych wyborów na nowego prezesa. - Jest sierpień, już za pięć tygodni zaczynie się sezon. Rozpisanie wyborów teraz nie da nowemu zarządowi czasu na przygotowanie się do nowych rozgrywek. Bartomeu powinien zostać, bo nie ma innego rozwiązania - przestrzegał na gorąco Johan Gaspart, były prezes Barcelony, na antenie "Cadena SER". Ale Barcelona potrzebuje dziś wiarygodności. Bo czy przykładowy Mauricio Pochettino albo Massimiliano Allegri przyjdą pracować z dyletantami? Nowy zarząd będzie zmagał się ze starymi problemami: gigantycznymi i długimi kontraktami podstarzałych zawodników. Ale zmiana jest konieczna, bo dopóki Bartomeu będzie na stanowisku, klubowi nie pomogą legendy - Xavi, Andres Iniesta czy Carles Puyol. Nie podpiszą się pod tym projektem, bo sami czują do niego obrzydzenie. Barcelonę czeka generalny remont - trwający nie tygodnie, pewnie nawet nie miesiące, a lata. Musi nadać sens temu 2:8, by - jak powiedział Pique - ten koszmar do czegoś się przydał.