Grosicki w wywiadzie Staszewskiego: Od disco polo wolę Lady Pank. "Przez twe oczy zielone" nie mogę już słuchać

Kiedyś wyrzucony ze Sionu, teraz pożądany w Premier League. Od kilkunastu miesięcy ciężko pracuje nad tym, aby zedrzeć z siebie łatkę lekkoducha. Kamil Grosicki w rozmowie Sebastiana Staszewskiego z cyklu "Wywiadówka Staszewskiego" opowiada o nowym "Grosiku", szwajcarskiej traumie, kulisach niedoszłego transferu do Burnley i hicie Zenka Martyniuka, który zaczął go prześladować. - Gdy słyszę "Przez twe oczy zielone" zaczynam się wkur. Mam dość tej piosenki - mówi Sport.pl reprezentant Polski.

Sebastian Staszewski: Kiedy podjął pan decyzję, że zrywa pan z łatką dużego dziecka, chłopaka, który od piłki woli zabawę, dla którego futbol to tylko dodatek? Bo ta łatka towarzyszyła panu przez lata.

Kamil Grosicki: O wizerunek zacząłem dbać już przed mistrzostwami Europy we Francji. I wydaje mi się, że czasy, gdy bardziej niż z bramkami, byłem kojarzony z hazardem czy przyśpiewką „Pijem, bawim się”, to już przeszłość. Udowodniłem, że jestem poważnym piłkarzem i wartościowym człowiekiem. Nie zmieniłem się, dalej lubię ludzi, rzadko chodzę smutny, mam tych samych kumpli, ale jednocześnie jestem profesjonalistą.

Tamten wizerunek bardzo panu przeszkadzał?

W tamtym życiu było mało piłki. Za mało. Mówiło się o wygłupach, problemach, a nie o tym, że jestem ważnym członkiem reprezentacji Polski, że gram w poważnych klubach. Zrozumiałem jednak, że aby inni mnie szanowali, muszę zacząć szanować siebie.

Przeszłość odciął pan grubą kreską?

Tak się nie da, ale bardzo niechętnie rozmawiam o dawnych czasach. Moja rodzina też nie ma ochoty wracać do trudnych chwil. Niedawno telewizja TVN nakręciła o mnie dokument do programu „Uwaga”. Padły trudne pytania, na niektóre odpowiedziałem, ale kosztowało to wiele wysiłku. Kiedyś pewne osoby z mojej rodziny nawet nie zdawały sobie sprawy, że walczę z hazardem, a później dowiadywały się o tym z mediów. Teraz tego nie potrzebuję. Liczy się tylko futbol. Tamten Kamil został gdzieś daleko.

Najbardziej symbolicznym momentem, gdy problemy pozasportowe przeszkodziły panu w karierze, jest chyba wyjazd do Szwajcarii. Na początku 2008 roku wylądował pan w FC Sion. Z wielkich nadziei wyszła wielka klapa.

Byłem wtedy krnąbrnym dzieciakiem. Miałem 20 lat. Postawiłem na Sion, bo chciałem zarobić kasę. To było wypożyczenie z Legii Warszawa na rok z opcją pierwokupu. Wytrzymałem osiem miesięcy. Nie wyszło zbyt ciekawie…

I zakończyło się skandalem. Podpisał pan aneks do kontraktu w języku francuskim, mówiący o zrzeknięciu się przez pana pensji. A przecież nie znał pan francuskiego! I przez jeden podpis stracił pan sporą sumę pieniędzy.

Dobrze wiedziałem, co podpisuję.

Pana ówczesny menadżer Mariusz Piekarski twierdził inaczej.

Szwajcarzy zaproponowali, że jeżeli zrzeknę się trzech czy czterech wypłat, to puszczą mnie do domu. No to się zrzekłem. I wróciłem do Szczecina. Miałem już dość Sionu. Chciałem stamtąd uciec. Nie szanowali mnie, wysyłali do rezerw, byłem traktowany źle.

Ale święty pan nie był. Kilka razy spóźnił się pan na trening, dwa razy spowodował pan stłuczkę samochodową, nie mając prawa jazdy, nie chciał pan się uczyć języka.

To były błędy młodości. Ale na boisku nie zawodziłem. Wiosną rozegrałem osiem meczów, strzeliłem dwie bramki, zanotowałem cztery asysty. To nie były słabe statystyki. Po moim golu strzelonym FC Aarau utrzymaliśmy się w lidze. Ale przyszedł trener Uli Stielike i od samego początku miał ze mną jakiś problem. Nie pasowałem mu. Ciągle powtarzał, że nie rozumiem jego taktyki. No to może trzeba było mnie jej nauczyć, a nie zesłać do rezerw Wcześniej u Alberto Bigona, legendy Milanu, nie miałem problemów. A ten Niemiec koniecznie chciał pokazać mi miejsce w szeregu. I pokazał.

10 czerwca przeciwko Rumunii rozegrał pan swój 50 mecz w reprezentacji Polski. Pamięta pan ten pierwszy?

Z Finlandią na Cyprze?

Zgadza się.

To był dobry debiut. Zrobiłem kilka dynamicznych akcji, mogłem nawet strzelić bramkę. I to wszystko w dziesięć minut. Leo Beenhakker był mną zachwycony. I szczerze mówiąc liczyłem po cichu, że Holender zabierze mnie na mistrzostwa Europy do Austrii i Szwajcarii. Kalkulowałem, że powoła Kubę Błaszczykowskiego, a mnie weźmie za Wojtka Łobodzińskiego. Okazało się, że w 2008 roku na Euro nie pojechałem ani ja, ani Kuba, a „Łobo” tak. W mistrzostwach udało mi się wystąpić dopiero cztery lata później.

Co ma ta reprezentacja, czego w 2012 roku nie miała drużyna Franciszka Smudy?

Wtedy liczyła się tylko trójka z Dortmundu. Reszta była dodatkiem. Taka jest prawda.

Liczyła się dla kogo?

Dla trenera Smudy, dla kibiców. Był Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek i reszta. Przez dwa lata przygotowań wałkowany był jeden skład, piłkarze rezerwowi nie czuli się doceniani. U Adama Nawałki tego nie ma. Nie gra Kamil Glik? To Thiago Cionek godnie go zastąpi. Nie ma Grzesia Krychowiaka? Karol Linetty już czeka. Daliśmy sobie radę nawet z brakiem kontuzjowanego Arka Milika. Walka o podstawowy skład trwa non stop. U Smudy było inaczej. Taki Kuba Wawrzyniak stawał na głowie, aby łatać dziurę na lewej obronie, a przyszedł rezerwowy Werderu Brema, Sebastian Boenisch, i wskoczył do jedenastki. Tak samo Damien Perquis. To nie budowało dobrej atmosfery.

Siłą zespołu Nawałki jest właśnie atmosfera?

Zdecydowanie tak. Robert Lewandowski jest gigantyczną gwiazdą, ale w ogóle nie stoi nad resztą. Jest integralną częścią grupy, taką samą jak ja, Karol Linetty, Jacek Góralski czy ktokolwiek inny. Podporządkowuje się regułom. W swoim gronie żartujemy oczywiście, że w kadrze jest stolik „fusów”, czyli zawodników z ligi polskiej, ale tak naprawdę tworzymy jedną wielką rodzinę. Dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dlatego wygrywamy.

Miał pan w karierze ofertę, której odrzucenia żałuje pan do dziś?

To była propozycja z Galatasaray Stambuł. W 2012 roku, zimą, nie zaakceptował jej Sivasspor. Podobnie jak tej z Besiktasu. Strasznie żałowałem, bo Galata to olbrzymi klub, mają wielki stadion, fanatycznych kibiców, grali w Lidze Mistrzów, dawali olbrzymią kasę. Ludzie z Sivas liczyli jednak, że zarobią na mnie jeszcze więcej. I się przeliczyli.

Sądziłem, że wymieni pan ofertę Burnley. Poleciał pan do Anglii ostatniego dnia okna transferowego i pół godziny przed północą wydawało się, że zagra pan w beniaminku Premier League. Okazało się, że się nie dogadaliście.

Całe szczęście, że nic z tego nie wyszło. Dziękuję za to Bogu.

Dlaczego?

To byłby zły krok. Mimo iż spadliśmy z ligi, to znacznie lepiej dla mnie było trafić do Hull City.

Nawet dziś do końca nie wiemy, co 31 sierpnia wydarzyło się w Manchesterze.

Poszło oczywiście o forsę. Nikt nie był w stanie się dogadać. Burnley z Rennes, ja z Burnley, Rennes ze mną. W końcu musiałem podjąć męską decyzję. I postanowiłem, że nie można mnie traktować jak chłopca, którym się pomiata. Pokazał swój charakter.

Ale 1 września nie należał chyba do najprzyjemniejszych?

Od razu po zakończeniu negocjacji poleciałem do Szczecina. Zakomunikowałem w Rennes, że czuję się bardzo źle i muszę zniknąć na tydzień. Musiałem ochłonąć. Po tych kilku dniach wróciłem, zagrałem z Olympique Marsylia, strzeliłem bramkę, zanotowałem asystę. Przegrywaliśmy 0:2, a wygraliśmy 3:2. Znów byłem na fali.

Gdy ostatniego dnia zimowego okienka leciał pan do Hull, nie bał się pan, że znów powtórzy się sytuacja sprzed pół roku?

Bałem się strasznie. Rozmowy były nerwowe do końca. Walczyliśmy o kontrakt, ale z tyłu głowy była myśl, że jeśli znów się nie uda, to kibice mnie zjedzą. Teraz mogę przyznać się, że bardzo się tego bałem. Pewnie dlatego trochę odpuściłem. I udało się dogadać.

I Polacy mieszkający w Hull pokochali pana miłością gorącą.

Czasami aż za gorącą. Klub jednak bardzo dużo ugrał na mnie marketingowo. W historii Hull chyba żadna koszulka nie sprzedawała się tak dobrze, jak ta z moim nazwiskiem na plecach. Na trybuny chodziły tłumy naszych rodaków, którzy chcieli zobaczyć mnie w akcji. Spotkaliśmy się też na mieście, organizowałem dla nich specjalne spotkania.

Był pan zaskoczony Premier League? Jak wyglądała konfrontacja marzenia z rzeczywistością?

Do pełnego spełnienia marzenia brakuje mi jeszcze gola strzelonego w Anglii. Na razie są asysty. Na pewno jednak duże wrażenie robią trybuny, które są blisko murawy. Jest jeszcze kilka stadionów w starym stylu. Na przykład Goodison Park Evertonu. Byłem nim mocno zdziwiony. Czułem się tak jak w kurniku!

Premier League nie jest taka groźna, jak ją malują?

Nie spaliłem się, nie zawiodłem, wiem, że mogę tam dużo pokazać. Więc nie jest tak źle. W Anglii nikt nie patrzy w metrykę, oceniają tylko umiejętności. A dużo nie trzeba. Gaz, wrzuta, gaz, wrzuta. Kibice to kochają. A więc póki będę miał ten gaz, będę mógł zrobić tam trochę zamieszania.

Pamięta pan to, co wydarzyło się na stadionie Old Trafford w Manchesterze tuż po podpisaniu przez pana kontraktu z Hull?

Polacy odśpiewali mi „Przez twe oczy zielone”…

Piosenkę z której zrobił pan nieformalny hymn polskich fanów.

Mam jej dość.

Myślałem, że nuci ją pan pod prysznicem…

Nie mogę już jej słuchać. Męczy mnie. Nie sprawia mi takiej radości, jak kiedyś. Gdy w szatni po meczu z Irlandią zaśpiewałem ją pierwszy raz, nie wiedziałem, że wybuchnie aż taka bomba. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz sam ją włączyłem. Wiem, że ludzie chcą dobrze, ale kiedy ktoś puszcza „Oczy zielone” to zaczynam się wkur…

Lubi pan disco polo?

Tylko na weselach albo imprezach.

W świadomości ludzi funkcjonuj pan jako miłośnik tej muzyki.

A ja wolę Lady Pank, Dżem. Polską klasykę rocka. Lubię też włoskie rytmy. Jeśli chodzi o disco polo to jest fajne, ale tylko o odpowiedniej godzinie, w odpowiednim miejscu i odpowiednim stanie. Przyjaźnię się z „Boys’ami”, którzy śpiewali na moim weselu, z grupą „Weekend”, to fajne, wesołe chłopaki. Ale nie róbcie ze mnie discopolowca.

Piosenkę o panu napisał Zenek Martyniuk. Czeka pan na nią?

Miło z jego strony, ale zobaczymy czy to będzie hit, czy kit.

Grosicki w "Sam na sam z Wilkowiczem": Anglia była marzeniem

Więcej o:
Copyright © Agora SA