Kamil Grosicki: O wizerunek zacząłem dbać już przed mistrzostwami Europy we Francji. I wydaje mi się, że czasy, gdy bardziej niż z bramkami, byłem kojarzony z hazardem czy przyśpiewką „Pijem, bawim się”, to już przeszłość. Udowodniłem, że jestem poważnym piłkarzem i wartościowym człowiekiem. Nie zmieniłem się, dalej lubię ludzi, rzadko chodzę smutny, mam tych samych kumpli, ale jednocześnie jestem profesjonalistą.
W tamtym życiu było mało piłki. Za mało. Mówiło się o wygłupach, problemach, a nie o tym, że jestem ważnym członkiem reprezentacji Polski, że gram w poważnych klubach. Zrozumiałem jednak, że aby inni mnie szanowali, muszę zacząć szanować siebie.
Tak się nie da, ale bardzo niechętnie rozmawiam o dawnych czasach. Moja rodzina też nie ma ochoty wracać do trudnych chwil. Niedawno telewizja TVN nakręciła o mnie dokument do programu „Uwaga”. Padły trudne pytania, na niektóre odpowiedziałem, ale kosztowało to wiele wysiłku. Kiedyś pewne osoby z mojej rodziny nawet nie zdawały sobie sprawy, że walczę z hazardem, a później dowiadywały się o tym z mediów. Teraz tego nie potrzebuję. Liczy się tylko futbol. Tamten Kamil został gdzieś daleko.
Byłem wtedy krnąbrnym dzieciakiem. Miałem 20 lat. Postawiłem na Sion, bo chciałem zarobić kasę. To było wypożyczenie z Legii Warszawa na rok z opcją pierwokupu. Wytrzymałem osiem miesięcy. Nie wyszło zbyt ciekawie…
Dobrze wiedziałem, co podpisuję.
Szwajcarzy zaproponowali, że jeżeli zrzeknę się trzech czy czterech wypłat, to puszczą mnie do domu. No to się zrzekłem. I wróciłem do Szczecina. Miałem już dość Sionu. Chciałem stamtąd uciec. Nie szanowali mnie, wysyłali do rezerw, byłem traktowany źle.
To były błędy młodości. Ale na boisku nie zawodziłem. Wiosną rozegrałem osiem meczów, strzeliłem dwie bramki, zanotowałem cztery asysty. To nie były słabe statystyki. Po moim golu strzelonym FC Aarau utrzymaliśmy się w lidze. Ale przyszedł trener Uli Stielike i od samego początku miał ze mną jakiś problem. Nie pasowałem mu. Ciągle powtarzał, że nie rozumiem jego taktyki. No to może trzeba było mnie jej nauczyć, a nie zesłać do rezerw Wcześniej u Alberto Bigona, legendy Milanu, nie miałem problemów. A ten Niemiec koniecznie chciał pokazać mi miejsce w szeregu. I pokazał.
Z Finlandią na Cyprze?
To był dobry debiut. Zrobiłem kilka dynamicznych akcji, mogłem nawet strzelić bramkę. I to wszystko w dziesięć minut. Leo Beenhakker był mną zachwycony. I szczerze mówiąc liczyłem po cichu, że Holender zabierze mnie na mistrzostwa Europy do Austrii i Szwajcarii. Kalkulowałem, że powoła Kubę Błaszczykowskiego, a mnie weźmie za Wojtka Łobodzińskiego. Okazało się, że w 2008 roku na Euro nie pojechałem ani ja, ani Kuba, a „Łobo” tak. W mistrzostwach udało mi się wystąpić dopiero cztery lata później.
Wtedy liczyła się tylko trójka z Dortmundu. Reszta była dodatkiem. Taka jest prawda.
Dla trenera Smudy, dla kibiców. Był Lewandowski, Błaszczykowski, Piszczek i reszta. Przez dwa lata przygotowań wałkowany był jeden skład, piłkarze rezerwowi nie czuli się doceniani. U Adama Nawałki tego nie ma. Nie gra Kamil Glik? To Thiago Cionek godnie go zastąpi. Nie ma Grzesia Krychowiaka? Karol Linetty już czeka. Daliśmy sobie radę nawet z brakiem kontuzjowanego Arka Milika. Walka o podstawowy skład trwa non stop. U Smudy było inaczej. Taki Kuba Wawrzyniak stawał na głowie, aby łatać dziurę na lewej obronie, a przyszedł rezerwowy Werderu Brema, Sebastian Boenisch, i wskoczył do jedenastki. Tak samo Damien Perquis. To nie budowało dobrej atmosfery.
Zdecydowanie tak. Robert Lewandowski jest gigantyczną gwiazdą, ale w ogóle nie stoi nad resztą. Jest integralną częścią grupy, taką samą jak ja, Karol Linetty, Jacek Góralski czy ktokolwiek inny. Podporządkowuje się regułom. W swoim gronie żartujemy oczywiście, że w kadrze jest stolik „fusów”, czyli zawodników z ligi polskiej, ale tak naprawdę tworzymy jedną wielką rodzinę. Dlatego jesteśmy tu, gdzie jesteśmy. Dlatego wygrywamy.
To była propozycja z Galatasaray Stambuł. W 2012 roku, zimą, nie zaakceptował jej Sivasspor. Podobnie jak tej z Besiktasu. Strasznie żałowałem, bo Galata to olbrzymi klub, mają wielki stadion, fanatycznych kibiców, grali w Lidze Mistrzów, dawali olbrzymią kasę. Ludzie z Sivas liczyli jednak, że zarobią na mnie jeszcze więcej. I się przeliczyli.
Całe szczęście, że nic z tego nie wyszło. Dziękuję za to Bogu.
To byłby zły krok. Mimo iż spadliśmy z ligi, to znacznie lepiej dla mnie było trafić do Hull City.
Poszło oczywiście o forsę. Nikt nie był w stanie się dogadać. Burnley z Rennes, ja z Burnley, Rennes ze mną. W końcu musiałem podjąć męską decyzję. I postanowiłem, że nie można mnie traktować jak chłopca, którym się pomiata. Pokazał swój charakter.
Od razu po zakończeniu negocjacji poleciałem do Szczecina. Zakomunikowałem w Rennes, że czuję się bardzo źle i muszę zniknąć na tydzień. Musiałem ochłonąć. Po tych kilku dniach wróciłem, zagrałem z Olympique Marsylia, strzeliłem bramkę, zanotowałem asystę. Przegrywaliśmy 0:2, a wygraliśmy 3:2. Znów byłem na fali.
Bałem się strasznie. Rozmowy były nerwowe do końca. Walczyliśmy o kontrakt, ale z tyłu głowy była myśl, że jeśli znów się nie uda, to kibice mnie zjedzą. Teraz mogę przyznać się, że bardzo się tego bałem. Pewnie dlatego trochę odpuściłem. I udało się dogadać.
Czasami aż za gorącą. Klub jednak bardzo dużo ugrał na mnie marketingowo. W historii Hull chyba żadna koszulka nie sprzedawała się tak dobrze, jak ta z moim nazwiskiem na plecach. Na trybuny chodziły tłumy naszych rodaków, którzy chcieli zobaczyć mnie w akcji. Spotkaliśmy się też na mieście, organizowałem dla nich specjalne spotkania.
Do pełnego spełnienia marzenia brakuje mi jeszcze gola strzelonego w Anglii. Na razie są asysty. Na pewno jednak duże wrażenie robią trybuny, które są blisko murawy. Jest jeszcze kilka stadionów w starym stylu. Na przykład Goodison Park Evertonu. Byłem nim mocno zdziwiony. Czułem się tak jak w kurniku!
Nie spaliłem się, nie zawiodłem, wiem, że mogę tam dużo pokazać. Więc nie jest tak źle. W Anglii nikt nie patrzy w metrykę, oceniają tylko umiejętności. A dużo nie trzeba. Gaz, wrzuta, gaz, wrzuta. Kibice to kochają. A więc póki będę miał ten gaz, będę mógł zrobić tam trochę zamieszania.
Polacy odśpiewali mi „Przez twe oczy zielone”…
Mam jej dość.
Nie mogę już jej słuchać. Męczy mnie. Nie sprawia mi takiej radości, jak kiedyś. Gdy w szatni po meczu z Irlandią zaśpiewałem ją pierwszy raz, nie wiedziałem, że wybuchnie aż taka bomba. Nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz sam ją włączyłem. Wiem, że ludzie chcą dobrze, ale kiedy ktoś puszcza „Oczy zielone” to zaczynam się wkur…
Tylko na weselach albo imprezach.
A ja wolę Lady Pank, Dżem. Polską klasykę rocka. Lubię też włoskie rytmy. Jeśli chodzi o disco polo to jest fajne, ale tylko o odpowiedniej godzinie, w odpowiednim miejscu i odpowiednim stanie. Przyjaźnię się z „Boys’ami”, którzy śpiewali na moim weselu, z grupą „Weekend”, to fajne, wesołe chłopaki. Ale nie róbcie ze mnie discopolowca.
Miło z jego strony, ale zobaczymy czy to będzie hit, czy kit.