Kibice z Ameryki Południowej "na wyjazdach". 40 godzin jazdy, 10 sekund Messiego

Niby turniej po sąsiedzku, ale wyprawa za reprezentacją czasem jak z Lizbony do Władywostoku. Jadą: z Chile, Argentyny, Kolumbii pokazać, jak się kibicuje, gra, śpiewa hymn. To może ostatnia część świata, w której hymn tyle znaczy

Trzydzieści tysięcy Argentyńczyków na stadionie Minerao śpiewa Brazylijczykom, że Maradona jest większy od Pelego. Diego kwitnie, gdy go wyłuskują z tłumu i pokazują na ekranie. Na plecach kibiców - dziesiątki. Nad większością nazwisko Messiego. Ale wiadomo, że od czasu Maradony argentyńska dziesiątka nigdy nie należy tylko do tego, kto ją zakłada.

Gdy ten tłum śpiewa hymn, przechodzą dreszcze. Podobnie gdy gra każda drużyna Ameryki Łacińskiej. - Tak nie śpiewają ludzie, którzy zaraz zagrają w piłkę, tylko ci, którzy zaraz zrobią inwazję - mówił o Chilijczykach Jorge Valdano, mistrz świata z 1986 roku z Meksyku, z ostatniego latynoamerykańskiego mundialu. Ameryka Łacińska, od Meksyku po Chile, z mistrzostw w Brazylii zrobiła nie turniej piłkarzy, ale wojowników. Najpierw hymn, potem uporządkowane szyki, poświęcenie. I bardzo dużo patosu.

Niektórzy to wojowanie i inwazje biorą zbyt dosłownie. Argentyna pod operetkowymi rządami Cristiny Kirchner pożeniła futbol z polityką do granic dobrego smaku, piłkarze reprezentacji trzymali przed ostatnim sparingiem napis "Malvinas son Argentinas", to samo dzieje się w meczach ligowych, rządowa propaganda bez przerwy się odwołuje w sporcie do wojny o Falklandy. Inni, na szczęście, przykładu nie biorą, zresztą nikt inny nie ma takich świeżych ran. Ale patos jest regułą.

Nasi górnicy widzieli śmierć

- Od kiedy nasi górnicy wyszli spod ziemi żywi, dla nas nie ma nic niemożliwego. Mówili nam, że mamy grupę śmierci. Hiszpania, Holandia. Nie dawali nam szans. Ale nasi górnicy widzieli śmierć i dali radę - mówi mi Chilijczyk Orlando Garzes Frits, gdy czekamy pod bramą ośrodka kadry. - Frits, bo mój dziadek podczas wojny wyjechał ze Szwajcarii do Chile - tłumaczy Orlando. Piłkarze Chile za chwilę wyjadą do Sao Paulo na mecz z Holandią. Rozstrzygnąć, kto będzie miał pierwsze miejsce w grupie. Orlando i jego żona Juany czekają, żeby im pomachać i coś zaśpiewać.

Chile mieszka w lisiej norze. Gwoli ścisłości: w Lisiej Norze II, Toca da Raposa II. Nie wiem, jak wyglądała Lisia Nora I, może była jeszcze lepiej schowana przed światem. Ta jest schowana znakomicie, do końca nie dowierzasz GPS-owi, że to będzie tutaj. Ale sam ośrodek bardzo ładny. Raposas, Lisy, to przydomek Cruzeiro, aktualnego mistrza Brazylii. Dobrze się uzupełnia z przydomkiem największego rywala Lisów, czyli Koguta: Galo to Atletico Mineiro, czyli ostatni zdobywca Copa Libertadores. W Cidade do Galo, przy autostradzie do Belo Horizonte, mieszka Argentyna. A dalej tą autostradą jedzie się do Urugwaju i do jego sielanki w Sete Lagoas. Belo Horizonte ma dziś nie tylko najlepszy w Brazylii futbol klubowy, ale też stało się na czas mistrzostw domem dla trzech ważnych reprezentacji.

Zobacz wideo

Przekaż Polsce: jesteśmy oburzeni

Orlando i Juany czekają pod bramą, żeby chilijskiej kadrze zaśpiewać, gdy autobus będzie wyjeżdżał z bramy. Przylecieli tutaj z Concepcion. Małżeństwo z klasy średniej, dzieci zostawili w domu, Orlando będzie w Brazylii na cały turniej, Juany wróci po rundzie grupowej. Ten turniej to jest też święto latynoamerykańskiej klasy średniej, jak wynika z danych Banku Światowego, pierwszy raz w historii kontynentu liczniejszej niż biedacy. Klasa średnia to tutaj bardzo pojemne określenie, są w niej Orlando i Juany, ale też i tysiące tych, którzy nie przylecieli, a przyjechali. - Jest nas tutaj 90 tysięcy. Jedną wielką karawaną z Santiago de Chile do Brazylii przejechało 800 samochodów, 3 tysiące kibiców - mówi mi Juany. Prosi, żebym przekazał Polsce - właśnie tak: "przekaż Polsce" - że Chile jest oburzone tym, jak FIFA sprzedaje bilety, że tak trudno je kupić zwykłym ludziom. Na koszulce Juany ma napis: Chile, największy kraj świata.

Hiszpanie, którzy dali tej części świata język, czasem sobie pokpiwają z tej latynoamerykańskiej emfazy, również w języku futbolu. Ale Hiszpanie już jadą do domu. Anglicy, którzy przywieźli do tej części świata futbol (choć do Brazylii akurat Szkoci) - też. A Kolumbia, Chile, Argentyna, sensacja turnieju Kostaryka jadą dalej. I na tym ta lista latynoamerykańskich sukcesów się nie skończy. Piłkarze, którzy w większości grają w Europie, skorzystali z turnieju u siebie, by przypomnieć, dzięki komu europejskie ligi są takie dobre. I pokazać, że choć od emigracji do Europy nie ma dla dobrego latynoamerykańskiego piłkarza ucieczki, to z tego, co zostawił, jest dumny i tęskni. Diego Forlan mówił kiedyś, że to jest bardzo niedoceniana sprawa: to, jak wiele kosztuje Latynosów z lig europejskich wyciszenie tęsknoty za krajem.

Biało-błękitne morze

Trzydzieści tysięcy Argentyńczyków na Mineirao to dane oficjalne, ale stadion wygląda tak, jakby na mecz Argentyna - Iran kibice rywali przecisnęli się chyłkiem. Tak samo było, gdy tutaj, w Belo Horizonte, grała Kolumbia. Wtedy było morze żółte, teraz jest biało-błękitne. Tak samo jak biało-błękitny jest każdy bar. Tam wylądowały te tysiące, dla których zabrakło biletów. Dla niektórych zabrakło też noclegów na ich kieszeń. Ale przyjechali, koczują i świętują. Gdzie nie zajrzysz, Argentyńczyk. Nawet w zapyziałej salce do futsalu, gdzie właśnie gra grupka miejscowych. Gospodarz otworzył wino, sprzedaje to, co ugotował. Jak w domu. A wieczorem zbiórka w centrum, w dzielnicy Savassi, gdzie rządzi ten, kto akurat miał mecz. Najwięcej jest dziś Argentyńczyków, ale jest też Urugwaj, Chile. Brazylijczycy oczywiście też, ale nie w koszulkach kadry, tylko Atletico Mineiro i Cruzeiro. Często o tym zapominamy, ale kadra jest święta w Argentynie, w Urugwaju, w Chile. W Brazylii święte są kluby. Kadra jest miła i kochana - gdy wygrywa.

Święto na Savassi to nagroda za przetrwanie meczu Argentyny. Nudziła jak w spotkaniu z Bośnią i Hercegowiną, tylko tym razem w upale, więc w jeszcze wolniejszym tempie. I tym razem nie pomógł jej gol samobójczy, Iran straszył kontratakami, nic się nie udawało, póki w ostatniej chwili nie nadszedł Messi. Z drugą bramką w tym turnieju, drugą, która dała trzy punkty. I awans. Maradona tego gola nie doczekał, zniecierpliwił się i wyszedł. Szef argentyńskiej federacji Julio Grondona odpowiedział na to: "Pech wyszedł, to wygraliśmy". A Diego odbił piłkę: "Stary głupku, to wszystko Messi". Może być przyjemnie, prawda?

Maradonie wstęp wzbroniony

Dzień po meczu była 28. rocznica ręki Boga i najpiękniejszego gola w historii mundiali, ale to już teraz prywatne święto Maradony. Jest skłócony z Carlosem Bilardo, z którym wtedy w Meksyku zdobył mistrzostwo świata. Dziś Bilardo jest koordynatorem reprezentacji, a Diego ma zakaz wstępu do mundialowego ośrodka kadry. Osiem lat temu podczas mundialu w Niemczech wracający do życia Maradona zajeżdżał pod bramę ośrodka w Herzogenaurach, zostawał na kolację, był talizmanem. Cztery lata temu prowadził reprezentację, skończyło się klęską w ćwierćfinale, ale w grupie Argentyna grała dużo lepiej niż teraz.

Maradona do Cidade do Galo nie wejdzie. Kibice, którzy tutaj mieszkali, rozbijając namioty przed ośrodkiem, rozstawiając swoje domy na kółkach na parkingu obok, już się pakują, na następny mecz. Przez autostradę, w ciemnościach, przebiega grupka Argentyńczyków z flagami, śpiewają na cześć Messiego. Martin z Buenos Aires wysypuje popiół z tacki pod tablicą przy bramie ośrodka, mówi, że pora na ostatnie asado przed odjazdem. Obok siedmioosobowa ekipa naprawia swój wielki niebieski bus, w którym mają wszystko, co potrzebne do życia i nie muszą płacić w Brazylii za hotele. Przyjechali z Jujuy, pięć tysięcy kilometrów. Teraz jadą w stronę Rio, do Cabo Frio, wielkiego plażowiska. - Niech się tyle słońca nie marnuje - mówi Ricardo, jeden z siedmiu. Pokazują, jak jest na pokładzie, coś nawet widać zza ściany papierosowego dymu. Potem przepraszają, trzeba ruszać.

Jedziemy, bo Rio to Rio

Rusza też już w dalszą drogę z Belo Horizonte Alejandro, który w drodze powrotnej ze stadionu zaczepia wszystkich. Trafiło i na mnie. - Z Polski? Z Polskiii!!! Ja mam unijny paszport! Dzięki wam! Jestem Dako, rozumiesz? - pyta Alejandro, a ponieważ nie rozumiem, literuje: d, a, c, k, o. - Alejandro Dacko, dziadek Dacko wyjechał z Polski do Argentyny po wojnie. Pierogi!!! Popatrz na mój brzuch, to pierogi! - woła Alejandro i niczego już więcej do zawarcia sojuszu nie potrzebuje. Upiera się, że on będzie teraz niósł moją walizkę i woła szwagra, Pablo. - Chodź, zobacz, Polacy tu są!

Alejandro i Pablo przyjechali z Buenos, z całą grupą kibiców Racingu Avellaneda. Klubu Diego Simeone, tego, któremu kibicuje i w którym zaczynał trenerską karierę. - Byliśmy pierwszym klubowym mistrzem świata, w 1967 - Alejandro pokazuje na nogę, na tatuaż z herbem Racingu. I opowiada. - Z Buenos do Belo Horizonte jest 3 tysiące kilometrów. Samej jazdy samochodem, nie licząc przerw, było 40 godzin. Ale warto było. Teraz wracamy do Rio. Następny mecz gramy w Porto Alegre, ale Rio to Rio.

- I nie czujecie niedosytu? Jechaliście 40 godzin, żeby zobaczyć dwa mecze, a w nich po pięć sekund geniuszu Messiego? - pytam. - Jak to, niedosytu? To dopiero początek. I nam na początek te 10 sekund wystarczy.

Tu zobaczysz najnowsze wyniki, tabele i terminarz mundialu

Załamani Hiszpanie po odpadnięciu z MŚ. Rozpacz zarówno wśród piłkarzy jak i kibiców >>

źródło: Okazje.info

Więcej o:
Copyright © Agora SA