Ten klub nazywano "polskim Dream Teamem", a w historii polskiej koszykówki zapamiętano go wyjątkowo - nie tylko ze względu na dwa mistrzostwa Polski z 1995 i 1997 r. Wydana właśnie książka "Pruszków mistrz! Szalony basket przełomu wieków" Łukasza Ceglińskiego to powrót do szalonych i magicznych lat 90.
Łukasz Cegliński: Poniekąd. Mecze ówczesnej Mazowszanki musiałem oglądać na kasetach VHS, które zgrywałem z magnetowidu na twardy dysk. Materia delikatna, zakłócenia na taśmach powodowały wyłączenie programu, czułem się jak podczas wgrywania gier z magnetofonu na Atari, bałem się głośniej odetchnąć. Do tego przeglądałem pożółkłe wydania "Przeglądu Sportowego" i tygodnika "Basket", jeździłem do czytelni do archiwów "Życia Warszawy". Próbowałem myśleć – o koszykówce, ale nie tylko – jakbym żył w tamtych czasach.
A kapsułą czasu był gabinet, w którym pisałem. Rzadko ktoś tam zaglądał, ale to dobrze, bo wyglądał niczym pobojowisko: stosy notatek, archiwów, kaset wideo, no i ten magnetowid… Dzieci pewnie zdziwiłby się, do czego to służy.
– Nie dla wszystkich fanów, ale z pewnością dla tych "30+". Dla nastolatków, których idolem jest LeBron James czy Lamelo Ball, a nie Michael Jordan, lata 90. są taką samą abstrakcją, jak dla mnie – dajmy na to – mistrzowska drużyna Wybrzeża Gdańsk, gdy sam byłem nastolatkiem. Coś kompletnie zamierzchłego.
To był czas posuchy w polskim sporcie zespołowym – o siatkarzach słyszeli tylko najzagorzalsi fani, piłkarze nie grali ani na Euro, ani na mistrzostwach świata, przepadali gdzieś w odmętach eliminacji. Oczywiście – swoje pięć minut w Lidze Mistrzów miały Legia i Widzew. Ale to koszykówka była efektowna, kolorowa, chciały ją pokazywać telewizje. Zresztą nie tylko w Polsce – po igrzyskach w 1992 r. i złocie "Dream Teamu" boom na koszykówkę, zwłaszcza tę z NBA, zaczynał się na całym świecie.
Pruszków – co uświadomiłem sobie już w trakcie pisania książki – wstrzelił się w ten moment idealnie. Nie powiem, że kontynuował to, co zaczął Dream Team, ale spójrz – Jordan i spółka wygrywają w Barcelonie, a rok później drużyna z Pruszkowa wskakuje do pierwszej ligi. I rośnie.
– Dominator lat 80., czyli Lech Poznań, staczał się, był w dołku, w Śląsku Wrocław trwały zawirowania, Legia i Polonia były w słabej kondycji, Gwardia Wrocław miał ogromne problemy… A Pruszków zaczynał tzw. erę prywaciarzy.
– Na rynku pojawiły się duże pieniądze, ale już nie z państwowych molochów, które wspierały sport w PRL, a z prywatnych kieszeni. Lokalne firmy chętnie inwestowały w nowe ośrodki, gdzie byli utalentowani trenerzy i zawodnicy, gdzie była pasja i entuzjazm – charakterystyczny dla lat 90., gdy wszystko było nowe, nieodkryte. I nie chodzi tylko o Pruszków – tak samo urosły kluby z Włocławka, Przemyśla czy Stargardu, które wcześniej nie miały ekstraklasowych tradycji, a w trakcie szalonych lat 90. weszły do koszykarskiego mainstreamu.
– Mazowszanka, producent wody, wiodący na polskim rynku – firma, ale też jej lokalni hurtownicy. Choć oczywiście wiem, do czego pijesz…
– 90 proc. kibiców spoza Pruszkowa sądzi, że właśnie tak było. W Przemyślu, po jednym z finałowych meczów w 1995 r., kiedy tamtejsza Polonia przegrała mecz i było jasne, że nie zdobędzie mistrzostwa, ktoś na plakacie zapowiadającym mecz dopisał flamastrem: "Pruszków – mistrz za pieniądze mafii".
Takie było spojrzenie z zewnątrz. A wewnątrz? Wszyscy, z którymi rozmawiałem w trakcie pracy nad książką – od ówczesnych szefów klubu, aż po trenerów i zawodników, z tych legend się śmieją.
– Mogło być tak, że "Masa" – bądź też w ogóle pruszkowska mafia – świętując zwycięstwa w należących do niej klubach nocnych i zapraszając do nich koszykarzy – a gracze Mazowszanki bawili się m.in. w słynnej "Planecie" – wręczali im coś w rodzaju premii za kolejne zwycięstwa Pruszkowa.
Nigdzie jednak nie znalazłem potwierdzenia – nawet nieoficjalnego – że ktoś dostawał od mafii kasę.
Jest też kontrargument, którego użył Janusz Wierzbowski, ówczesny szef klubu. Zadał mi pytanie: skoro to mafia nas utrzymywała, to gdzie w takim razie była, gdy klub miał kłopoty i w 1998 r. był na krawędzi upadku? Idąc dalej: dlaczego Pruszków, wspierany rzekomo przez mafijne pieniądze, zatrzymał się tylko na dwóch mistrzostwach Polski, nie zdominował krajowych rozgrywek, nie podbił Europy?
– Wówczas w "pociągu złodziei", jak nazywano skład na trasie Warszawa – Praga, Janusz Wierzbowski i trener Krzysztof Żolik jechali z pieniędzmi poupychanymi w pończochy i przewiązanymi wokół pasa. Po to, by nie zostać okradzionym.
To były czasy, w których teczka pełna pieniędzy uwiarygadniała cię w negocjacjach. A Pruszków, w chwili gdy namawiał Wójcika na transfer, był dopiero od roku w ekstraklasie. Nikt nie wiedział, czy to klub-wydmuszka, który zaraz się nie rozpadnie. Trzeba było się podeprzeć żywą gotówką.
– To właśnie na początku lat 90. regularnie zaczęli pojawiać się w Polsce gracze z USA. I byli zjawiskowi – poziomem przewyższali niemal całą ówczesną ligę. A Mazowszanka, dzięki nowym gwiazdom i stylowi gry, który prezentowała, w ogóle była – mówiąc w cudzysłowie – amerykańska.
W przypadku Pruszkowa tym uwiarygodnieniem był w 1994 roku transfer Keitha Williamsa, gracza już doświadczonego, mistrza Holandii, a potem trzykrotnego mistrza Polski ze Śląskiem, w którym był absolutną gwiazdą. Wyróżniało go to, że znał realia – Keith był inteligentnym gościem, jego dziewczyna była Polką, pomagała mu zrozumieć zasady, jakie panują w naszym kraju. Zresztą Williams rozstawał się ze Śląskiem w kiepskiej atmosferze, bo dowiedział się, że klub oszukuje go i nie wypłaca mu premii. Był zawiedziony, ale wiedział już, na co trzeba być w Polsce przygotowanym. I przychodząc do Pruszkowa dał sygnał innym graczom, że to jest poważny klub. No – może za dużo powiedziane. Że to klub, który ma poważne plany i środki finansowe, by je realizować.
Chwilę przed nim trafiali tu gracze największego kalibru, ale polscy – Wójcik, Jerzy Binkowski. Ten ostatni przed transferem dzwonił do grającego już w Pruszkowie Marka Sobczyńskiego, podpytywał, czy rzeczywiście są tu pieniądze.
– To było spore wyzwanie, jak graficznie pokazać 10-letnią historię klubu w ekstraklasie, dwa mistrzowskie tytuły z 1995 i 1997 r. Jeśli jednak zastanowić się, kto w największym stopniu symbolizuje tę erę – to tylko on.
Tyrice był i w jednej, i drugiej mistrzowskiej drużynie, ma też srebrny i brązowy medal mistrzostw Polski, zdobył dwa Puchary Polski. A do tego swoim efektownym stylem gry, uśmiechem, świeżością, entuzjazmem, który wniósł, był symbolem tej drużyny. Myślałeś "Mazowszanka", mówiłeś: "Tyrice".
Zresztą, jeśli się nad tym zastanowić, to Walker pozostał symbolem całego sportowego Pruszkowa. Jasne – grał tu Robert Lewandowski, strzelał mnóstwo goli, ale na poziomie niższych lig, nigdy w ekstraklasie.
– … ale nie było wówczas żadnego skautingu! Sprowadzenie graczy z Ameryki bazowało albo na kontaktach nielicznych polskich trenerów, którym udało się wyrobić znajomości na wyjazdach, albo na graczach, którzy już w Polsce byli.
Jak Chris Elzey. On też trafił do Pruszkowa przypadkiem. Jego dziewczyna wyjechała po studiach do Europy Wschodniej i trafiła do Radomia. Chris – bardzo elokwentny człowiek, pragnący poznawać świat i robić naukową karierę, wymyślił sobie, że wyruszy na Białoruś. Po roku stwierdził jednak, że chce być bliżej Karen. Przyjechał więc do Radomia i spytał znajomego, czy jest tu jakaś drużyna, do której mógłby się załapać.
Trenerzy z Pruszkowa, kiedy dowiedzieli się, że w okolicy jest jakiś Amerykanin chcący grać w koszykówkę, najpierw machnęli ręką. Poważny koszykarz w Radomiu? Dopiero potem, przypadkowo, od białoruskiego trenera, dowiedzieli się, że to jest facet, który był jednym z najlepszych koszykarzy na Białorusi.
Elzey w końcu trafił do zespołu, i grał świetnie. Gdyby nie on, Pruszków pewnie nie utrzymałby się w pierwszym sezonie po awansie do ekstraklasy. I nie byłoby tej historii – ani książki, ani Mazowszanki.
– Chris po sezonie 1993/94 zakończył karierę i wrócił do USA. A poproszony przez władze klubu z Pruszkowa, by polecił im jakiegoś gracza, wskazał właśnie Walkera. Mieszkali niedaleko siebie, grywali latem w kosza. Tyrice był wtedy w dołku, po studiach nie dostał się do NBA, nic nie wyszło też z jego planów gry w Ameryce Płd. I w środku lata był bez pracy, bez pomysłu na siebie.
Ważne było też, że lokalny dziennikarz z "Hamilton Journal News" skontaktował obu chłopaków ze sobą. To on powiedział Chrisowi, że Tyrice szuka klubu i pewnie chętnie posłucha o ofercie z Polski.
Ciąg przypadkowych zdarzeń – od przyjazdu Karen do Radomia, przez telefon Chrisa do lokalnego dziennikarza w Ohio – sprawił, że w Pruszkowie przez lata grał Walker, dzisiaj sportowy symbol tego miasta.
– Chris radził sobie dobrze, bo zwyczajnie chciał tu być – w kraju z Europy Wschodniej, w trakcie przemian. Rozpadał się Związek Radziecki, w Polsce rozpoczynała się demokracja, działacze z Pruszkowa pokazywali mu solidarnościowe bibuły. Dla niego to było coś fascynującego, chłonął to.
Keith Williams też czuł się tu bardzo dobrze – miał w Polsce dziewczynę, poznał już trochę język, był blisko Warszawy, a przede wszystkim miał status gwiazdy. To była już jego liga, jego rzeczywistość.
Walker był z kolei z zupełnie innej bajki. Gdy przyjechał, miał tylko 22 lata. To był jego pierwszy lot poza USA. Wszystko było dla niego absolutnie nowe: język, pogoda, kultura, boisko, hale, koledzy z zespołu. Pisząc rozdział o nim, czułem ten ból, który go rozdzierał podczas pierwszych tygodni w Pruszkowie. Bo musiał go czuć. Mówił mi zresztą o tym, że lecąc do Polski zastanawiał się nad tym, jak bardzo się pomylił, jak złą podjął decyzję. "Cierpienia młodego Tyrice’a" – tak zatytułowałem ten fragment.
Opowiadał mi, jak w ciągu dnia wyczekiwał treningu – w hali, z piłką, na parkiecie czuł się dobrze. Ale potem wracał do pustego mieszkania na blokowisku w Pruszkowie. I albo wisiał na słuchawce telefonu, albo nie robił nic, nudził się. Hala była tym światełkiem, gwiazdką nad szarą codziennością.
Potem oczywiście nauczył się ciut języka, jeździł do Warszawy. Ale pierwszy rok był dla niego traumą.
– To jeden z najbardziej wzruszających momentów tej książki. Tyrice zaprzyjaźnił się z Adamem Wójcikiem. Potrafili iść do pizzerii, zamówić sobie szklankę czegoś mocniejszego, siedzieć długie godziny, spędzać czas – mimo że Adam nie mówił po angielsku, a Tyrice po polsku.
Ale pomóc Tyrice’owi próbowali wszyscy, co było piękne. Któregoś dnia Hubert Białczewski przyniósł mu małego pieska. Żeby Tyrice nie siedział sam w domu. Kłopot zrobił się, gdy Mazowszanka jechała na mecz i Walkera nie było cały weekend w domu. Tyrice oddał w końcu pieska Wójcikowi, do którego do Pruszkowa często przyjeżdżała żona, Krystyna. I pies został w rodzinie Wójcików na lata.
– Myślę, że punktem zwrotnym był finał z 1998 r. – ówczesnego Pekaesu z Zepterem Śląsk Wrocław. Przegranym przez drużynę z Pruszkowa 3-4. Gdyby pruszkowianie zdobyli kilka punktów więcej, wygrali siódmy mecz u siebie i sięgnęli po złoto, wszystko byłoby inne. Być może nawet polska koszykówka.
– Zobacz: przegrany Śląsk zwolniłby Andreja Urlepa, którego dziś postrzegamy jako innowatora, symbol rozwoju polskiego basketu. A Pruszków walczyłby o udział w Eurolidze i prawdopodobnie zgarnąłby z rynku sponsorów duże pieniądze, te, które w perspektywie lat trafiły do Śląska. Poszedłby też za ciosem, podtrzymał atmosferę wokół drużyny – miałby już dwa tytuły z rzędu, zapewne z widokami na kolejne.
Więcej sportowych treści znajdziesz na Gazeta.pl >>
Tymczasem Pruszków mecz numer siedem przegrywa. Pekaes, jako firma transportowa, wpada w kłopoty finansowe związane z kryzysem na rynku wschodnim, w klubie kończy się dopływ pieniędzy. Jest jesień 1998 r., pół roku po finale, a Pruszków jest nagle na skraju upadku.
Różnica między tym co było, a co mogło być, jest moim zdaniem kolosalna. I to wszystko dzieje się w przeciągu kilku miesięcy. Zwolniony zostaje trener Żolik, klub decyduje się na zatrudnienie szkoleniowca z USA Mike’a McCollowa – który był dobrym fachowcem, ale nie pasował do ówczesnych realiów.
– Był taki Mikiem Taylorem 16 lat przed Mikiem Taylorem. Miał amerykański sznyt prowadzenia drużyny, nowoczesne warianty, spore doświadczenie z amerykańskich lig. Ale w Pruszkowie trafił na nieprzystające do tego myślenia warunki, a przede wszystkim finansową dziurę. Nie mógł normalnie pracować, został zwolniony. A klub popadał w coraz większe kłopoty finansowe.
– Zaczęły się kończyć pieniądze, więc działacze byli podejmowali ryzykowne rozwiązania. Brano więc graczy z przeceny. Nie ma wątpliwości, że Richard Dumas z 1993 r., kiedy był gwiazdą Suns w finale z Bulls, to inny Dumas niż ten który w 1998 r. przyjeżdża do Pruszkowa z bagażem doświadczeń i problemów z narkotykami i alkoholem. Działacze podejmują ryzyko, ale to nie wypala – Dumas dalej pije, bierze, ma problemu z jakąkolwiek grą w koszykówkę. I w końcu wylatuje.
Ale teraz dochodzimy do momentu, w którym zaczyna się skauting. Trenerzy w Polsce wiedzą już konkretnie, kogo chcą do drużyny, pojawiają się agenci, siatki znajomości, które pozwalają ci ściągać potrzebnych graczy. A Pruszków trochę się zatrzymał, często ściągał przeciętnych koszykarzy, którzy wyjeżdżali tak szybko, jak się pojawiali. Jeśli spojrzeć przez pryzmat nazwisk, bo i Dumas, i Miller byli jednymi z najbardziej barwnych graczy z nazwiskami w historii polskiej ligi, bywało ciekawie. Ale ci gracze się nie sprawdzali. Nie pasowali do drużyny, która z roku na rok była budowana coraz bardziej chaotycznie i bez pomysłu.
Zresztą w Pruszkowie idea była jedna – skupować największe gwiazdy. Symboliczne, że w finale w 1998 r. najważniejsze trójki dla Śląska trafiał Tomasz Wilczek, który w Pekaesie nie zmieściłby się zapewne w składzie, bo tu w piątce grali LaBradford Smith, Piotr Szybilski, Krzysztof Dryja, Dominik Tomczyk, Tyrice Walker – największe gwiazdy ligi albo reprezentanci Polski. Trochę pokutowało to myślenie z 1995 r., kiedy to się udało. Tymczasem koszykówka już się zmieniła. I trochę Pruszkowowi odjechała.
– Ciekawe jest to, że po plecach Pruszkowa skakał Prokom Trefl Sopot. Ogrywał Pruszków w lidze, w Pucharze Polski, także w europejskich pucharach. I to on – wspomagany pieniędzmi Trefla i Prokomu – szedł do góry, a Pruszków leciał w dół.
Jak szybko jego gwiazda rozbłysła, tak szybko zgasła.
– Książka ma 400 stron, choć spokojnie mogłaby mieć pół tysiąca. O wszystkim nie dało się napisać, choć teraz żałuję kilku anegdot. Choćby o regeneracji z lat 90. i tej o saunie w szatni szkolnej hali przy Gomulińskiego, gdzie zespół trenował i grał.
Koszykarze mieli zwyczaj, że po treningu rozkręcali wszystkie prysznice, by w szatni było jak najgoręcej. A najmłodszego w zespole wysyłali po wódkę, którą potem rozlewali na podłodze łazienki. Ona parowała, a koszykarze w ten sposób odpoczywali po ciężkim treningu i spędzali długie, pruszkowskie wieczory.
Książka "Pruszków mistrz! Szalony basket przełomu wieków", ukazała się nakładem Wydawnictwa SQN i jest do kupienia w internetowej księgarni Labotiga.pl.