Tęskniłem, przyznaję. Już pierwszy, zeszłoroczny sezon "Lakers: Dynastia zwycięzców", opowiadający o sezonie 1979/80, w którym do Los Angeles trafił Magic, był wciągający. Serial HBO pokazywał kulisy wejścia do ligi jednej z największych gwiazd basketu - ba, jednej z największych gwiazd popkultury ówczesnego Hollywood - w historii. Niebanalnie, dość wiernie, ale na luzie, w komediowym, momentami imprezowym klimacie. Z pomysłowym montażem, kamerą jeżdżącą po boisku, wystylizowaną grafiką, muzyką z lat 80. i znakomicie dobranymi aktorami. Znakomicie, choć ich kreacje dla prawdziwych bohaterów były kontrowersyjne - postacie Magica, Kareema Abdula-Jabbara czy Jerry’ego Westa są przerysowane do tego stopnia, że cała trójka była zniesmaczona i otwarcie krytykowała serial. Młody Magic to wyrośnięty dzieciak, który za dziewczynami ugania się szybciej niż za piłką. Weteran, środkowy zespołu Abdul-Jabbar jest zgorzkniałym filozofem mającym dość koszykówki. A menedżer West, były gwiazdor Lakers, to sfrustrowany własną osobą furiat, kipiący negatywnymi emocjami.
Tak, to obraz uproszczony, momentami na wskroś komediowy, całkowicie inny od poważnego, dokumentalnego "Last dance" - słynnego już, znakomitego serialu Netfliksa o mistrzowskich Chicago Bulls z sezonu 1997/98. Ale równie wciągający, opowiadający historię koszykarskiego przełomu i jego biznesowych, a także społecznych kulisów. I jeśli "Last dance" był ostatnim tańcem wielkiego Michaela Jordana i jego wspaniałej drużyny, tak "Dynastia zwycięzców" to opowieść o tańcu pierwszym. To właśnie na początku lat 80. NBA przeobrażała się w show, który znamy i podziwiamy dzisiaj. W latach 70. targały nią problemy - NBA miała konkurencję w postaci barwnej ABA, miała problemy z zanurzonymi w używkach koszykarzami, mistrzostwa zdobywały zespoły z mniejszych rynków jak Portland, Seattle czy Waszyngton, ogólnokrajowe media finałowe mecze pokazywały z odtworzenia w późnych godzinach wieczornych. I nagle pojawił się uśmiech Magica.
Uśmiech zaraźliwy, który był magnesem i dodatkiem do porywającej, nieszablonowej gry Johnsona. Uśmiech, który stał się symbolem "Showtime", czyli stylu gry polegającym na szybkiej, finezyjnej grze, pięknych podaniach i efektownych wsadach. Uśmiech, który zresztą fantastycznie prezentuje w serialu grający postać głównego bohatera Quincy Isaiah. Ale też fantastycznie pasujący do "looku" tamtych Lakers - szefowanych przez Jerry’ego Bussa, biznesmena, który chce wprowadzić trochę kolorytu do skostniałego klubu z LA. No dobrze, nie trochę, a całe mnóstwo – zaprasza cheerleaderki, celebrytów, stawia wszystkim drinki, a na koniec wskakuje do basenu, gdzie impreza ma swój ciąg dalszy. Uśmiech Magica i "doktora" Bussa promienieją nad Los Angeles tak, że i nam kąciki ust rozjeżdżają się w przeciwne strony.
Aktorzy i ich kreacje są, powtórzmy, ogromną siłą serialu. Wspomniany Isaiah do złudzenia przypomina Magica, Jason Clarke złe emocje Westa ma wypisane na twarzy, Solomon Hughes gra Abdula-Jabbara wzrokiem i kamiennym obliczem, świetnie prezentuje się także John C. Reilly kreujący Bussa - z zawadiackim uśmiechem, w rozchełstanej koszuli, z nieodłączną szklanką whisky i misterną zaczeską na głowie. A przecież to tylko kilka przykładów, wyliczankę można kontynuować - Adrien Brody w roli trenera Pata Rileya? Także mistrzostwo!
W serialu wszystko kręci się jednak wokół Magica - i słusznie. To jego dołączenie do Lakers w 1979 roku odmieniło klub pod każdym względem. Uśmiech, talent, magia na boisku przyciągnęły kibiców, pieniądze, tytuły. Tak zaczął się "Showtime", czas przedstawień, w których Lakers byli najlepszym zespołem w lidze. Jeśli lata 80. rozciągniemy do przedziału 1979-91, to mamy pięć tytułów mistrzowskich i jeszcze cztery udziały w finałach. Wielcy rywale Lakers, także świetnie przerysowani Boston Celtics - z pryszczatym redneckiem, czyli Larrym Birdem na czele - zdobyli trzy tytuły, w finale w sumie zagrali pięć razy.
Drugi sezon, który właśnie się rozpoczął, będzie opowiadał właśnie o tej rywalizacji. Hollywoodzkiego Los Angeles z robotniczym Bostonem. Czarnego, uśmiechniętego Magica, z białym zakapiorem Birdem. Gry efektownej z boiskową twardością. Rzutkiego imprezowicza, którym był Buss, z legendarnym, wyrafinowanym menedżerem Celtics Redem Auerbachem.
Całość obejmie lata 1980-84, pierwszy odcinek dotyczy tylko sezonu 1980/81. Sezonu, w którym zaraźliwy uśmiech Magica na moment znika z jego twarzy - pojawiają się na niej ból i negatywne emocje. Poważna kontuzja i narodziny niechcianego dziecka wymuszają szybsze dorastanie - nie tylko koszykarskie. Zresztą motywem przewodnim całego odcinka jest ojcostwo, które dotyczy Magica, Kareema, ale także Bussa. Kiedy drużyna trzeźwieje po mistrzowskim kacu po pokonaniu Philadelphia 76ers w czerwcu 1980 i musi wymyślić się na nowo, by stawić czoła zdeterminowanym rywalom, najważniejsi ludzie w organizacji muszą ułożyć sobie także życie rodzinne.
Dla fana koszykówki poboczne wątki mogą być nużące, rozmowa Magica z własnym kolanem przekracza granicę luźnego humoru, ale ostatnie sceny pierwszego odcinka to już czysty basket. Celtics grają w Los Angeles, Bird pokazuje swoją determinację, a kontuzjowany Magic przy linii bocznej wywołuje radość publiczności. I można się cieszyć razem z nią, że serial wrócił na antenę HBO. Szkoda tylko, że drugi sezon będzie krótszy od pierwszego - liczy siedem odcinków zamiast 10. Z drugiej strony - "Showtime" Lakers słynął z szybkich akcji. W Los Angeles nikt nie miał cierpliwości i ochoty oglądać długich, nużących akcji. Miało być szybko i efektownie. A potem wszyscy - na zasłużoną imprezę nad basenem.