- Czasami po prostu czuje się, że jest nad nami ktoś, kto nam pomaga. Miałam tak podczas tego startu. Mogłabym bardzo dużo opowiadać, ale nie chcę teraz pleść jakichś głupot - stwierdziła ze śmiechem Paulina Paszek, gdy poprosiliśmy ją w czwartkowe popołudnie o rozmowę. Przez te kilka minut prawie 27-letnia kajakarka nie przestawała się uśmiechać. Trudno się jej dziwić - podczas igrzysk w Paryżu w dwa dni osiągnęła wielki życiowy sukces jako reprezentantka Niemiec. Najpierw zdobyła srebrny medal w czwórce i to po zaledwie trzech miesiącach pływania w osadzie w takim składzie, a dzień później dołożyła do tego brąz w dwójce.
Niemiecka czwórka kajakarek po wywalczeniu tego krążka cierpliwie przechodziła od jednego stanowiska do drugiego, by udzielać kolejnych wywiadów. Zawodniczki były przeszczęśliwe i przy okazji jednej z rozmów nawet zaśpiewały piosenkę. Wolontariuszka pracująca w tej strefie na naszą prośbę przyprowadziła Paszek, a my rzuciliśmy na powitanie "Dzień dobry".
- Po polsku? Ekstra! - ucieszyła się urodzona w Bielsku-Białej zawodniczka.
A potem odpowiedziała na kilka pytań, nieraz przerywając i śmiejąc się. Tak wygląda osoba, która spełniła wielkie marzenie. A droga do tego nie była w jej wypadku prosta. Kluczowym momentem był 2018 rok, pod koniec którego została wykreślona z polskiej kadry przez trenera Tomasza Kryka. W tym czasie mierzyła się z kłopotami zdrowotnymi. Wcześniej odnosiła zaś sukcesy razem z Justyną Iskrzycką. Dwa lata później przeprowadziła się do Niemiec, a startować w barwach tego kraju zaczęła 12 miesięcy później. Gdy pytam o okoliczności tej ważnej zmiany, to przywołuje postać trenera Jana Francika, który pomógł jej w nowych realiach.
- Chciałam coś zmienić. Wiedziałam, że można ze mnie jeszcze coś dobrego wycisnąć. Chciałam pożyć na własnych zasadach i dojść do tego medalu po swojemu, będąc szczęśliwą. Ten wyścig o medal to minuta, może półtorej. Ale cała droga do niego nas buduje i idąc nią trzeba być szczęśliwym. Oczywiście, są też trudne momenty i dużo wylanych łez. Ale cała ta droga skupia się na tym celu, więc nie warto się męczyć. Trzeba mieć z tego frajdę - przekonuje Paszek.
Czy mierzyła się z hejtem z powodu zmiany barw narodowych? Mówi, że nie brała w tamtym momencie tego pod uwagę. - Nie patrzyłam na nikogo. Ani na tych po lewej stronie, ani po prawej. Po prostu żyłam. Dopiero później uświadomiłam sobie, co to oznacza. Ale skupiam się na sobie, spełniam swoje marzenia i chcę być szczęśliwa. Nie da się wszystkim dogodzić. Z perspektywy czasu widzę, że jest to niesamowite. To opowieść na film lub książkę. Chociaż nie, ludzie mają ciekawsze przeżycia - stwierdza po chwili.
Zapewnia również, że podczas czwartkowej rywalizacji nie myślała o tym, że walczy o medal z zawodniczkami, które jeszcze kilka lat temu były jej koleżankami z kadry.
- Skupiłam się tylko na naszej osadzie. Stojąc na starcie, nie widziałam trybun, nic nie słyszałam. Myślałam tylko: "Płyń teraz jak ta mała Paulinka, która dopiero zaczyna. Bądź szalona jak wtedy". Postawiłam wszystko na jedną kartę. Znałam nasze silne strony i to, co musimy poprawić. A są takie rzeczy, bo przecież pływamy razem dopiero od trzech miesięcy. Wiedziałam też, że muszę podyktować mocne tempo i wyciągnąć maksimum z atutów osady. A jednocześnie pamiętać, że nie zawsze wszystko musi być perfekcyjnie, żeby było dobrze - wspomina Paszek.
A jak to się stało, że tak późno zmontowano tę osadę? Kajakarka tłumaczy, że zgodnie z zasadami systemu obowiązującego w Niemczech przepustkę na igrzyska zdobywa sześć najlepszych zawodniczek krajowych eliminacji i stąd w składzie dochodzi czasem do zmian.
- W ubiegłym roku w kwalifikacjach olimpijskich pływała inna czwórka. Z obecnej szóstki trener wyłonił skład osady i już pięć dni później wygrałyśmy zawody Pucharu Świata. Nie pływałyśmy razem też przez te całe trzy ostatnie miesiące. Miałyśmy w tym czasie kilka obozów. To wszystko jest niesamowite. To pokazuje, że trzeba wierzyć do samego końca - opowiada podekscytowana była reprezentantka Polski.
Przyznaje, że nie wszyscy w Niemczech wierzyli w sukces tej czwórki w Paryżu. - Pokazujemy, że nie ma rzeczy niemożliwych. Po starcie byłam w innym świecie i chyba dopiero teraz wróciłam do siebie. Nie potrafię opisać tego, co czuję. Jest we mnie bardzo dużo wzniosłych emocji, które po prostu się czuje i trudno je opisać. To coś niesamowitego. Ta cała droga do olimpijskiego podium. To wyjątkowy moment, który zostanie ze mną chyba do końca życia. To kształtuje też charakter - zwraca uwagę.
Nie wiem, jaka Paszek jest na co dzień, ale podczas tego spotkania odniosłam wrażenie, że to zdecydowanie jedna z najpogodniejszych osób, jakie spotkałam na igrzyskach. Wracając myślami do kontuzji, po której straciła miejsce w polskiej kadrze, kajakarka stwierdza, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. I mając na uwadze jej ostatni sukces, to trudno się nie zgodzić.
- Dlatego czasami trzeba patrzeć z szerszej perspektywy na to, co dzieje się w życiu. Jak coś nie idzie, to ma nie iść. Może przyjdzie coś nowego, lepszego? Mimo że czasami wszystko było bardzo trudne, to miałam wrażenie, że ktoś nade mną czuwa i mnie prowadzi tak, jak sama bym siebie nie prowadziła. Zawdzięczam ten sukces sile wyższej - podsumowuje wicemistrzyni olimpijska z Paryża.