Polscy kibice marzyli o dwóch medalach olimpijskich we wspinaczce sportowej na czas w Paryżu i marzenie to się spełniło. Aleksandra Mirosław wywalczyła złoto, a Aleksandra Kałucka brąz. Okazuje się jednak, że z przyczyn losowych sukces pierwszej z zawodniczek, wielkiej faworytki całej rywalizacji, stanął na chwilę pod znakiem zapytania.
W poniedziałkowych kwalifikacjach Mirosław dwukrotnie pobiła własny rekord świata. Mocniejszej wiadomości nie mogła wysłać rywalkom. Choć te już wcześniej wiedziały, na co ją stać - 30-latka z Lublina w końcu od lat dominuje w tej konkurencji. W środę na przeszkodzie w marszu po upragnione złoto, mógł jej stanąć zupełnie inny problem.
Podczas rozmowy z trenerem utytułowanej zawodniczki, a prywatnie mężem, Mateuszem Mirosławem wspominam o łzach rozczarowanej Aleksandry, gdy przegrała w ubiegłym roku rywalizację w igrzyskach europejskich. Pytam, czy takie niepowodzenia były potrzebne w trakcie przygotowań do paryskiej imprezy mogły popłynąć łzy szczęścia.
- Zawsze mówię Oli, że wszystko jest dla ciebie, nic nie jest przeciwko tobie - zaczyna szkoleniowiec. A następnie opowiada o porannych niespodziewanych kłopotach.
- Po godz. 10 szliśmy na autobus, którym mieliśmy przyjechać na miejsce zawodów [obiekt do wspinaczki sportowej znajduje się właściwie już po Paryżem - red.]. Okazało się, że była jakaś awaria i powiedzieli, że już żaden autobus nie przyjedzie. Nie mieliśmy za bardzo wyjścia - relacjonuje Mateusz Mirosław.
Organizatorzy nie znaleźli dla nich żadnego zastępczego transportu. Jak więc udało im się dotrzeć na miejsce? - Powiedzmy, że misja olimpijska była wspaniała i bardzo nam pomogła - zaznaczył krótko trener, który wraz z późniejszą złotą medalistką igrzysk w Paryżu udał się na miejsce zorganizowanym przez Polski Komitet Olimpijski autem.