W Cancun była godzina 18, w Polsce mieliśmy już północ. To wtedy - po prawie dobie czekania - Iga Świątek i Aryna Sabalenka wznowiły swój wielki pojedynek o wielki finał WTA Finals.
Między ostatnią akcją tego meczu z soboty a pierwszą z niedzieli minęły aż 22 godziny i 53 minuty. A jeśli zastanawialiśmy się, która z mistrzyń tenisa lepiej wytrzyma aż tak długie oczekiwanie, to odpowiedź dostaliśmy błyskawicznie.
W sobotę Świątek i Sabalenka zeszły z kortu przy wyniku 2:1, 30:30 dla Igi i przy serwisie Aryny. W niedzielę Polka wygrała obie akcje serwisowe Białorusinki, przełamała ją i prowadząc 3:1 wpędziła rywalkę w kłopoty. I już nie pozwoliła jej z tych kłopotów wyjść.
Sabalenka nie była w stanie znaleźć żadnej odpowiedzi na świetną grę Świątek. Iga była idealnie skoncentrowana, ofensywna, a przy tym precyzyjna i opanowana. Była bezłędna. Perfekcyjna!
Z równowagi nie wytrąciła jej nawet przedziwna wpadka didżeja. Gdy Iga serwowała na 4:1, on włączył utwór "Maniac" Michaela Sembello. Sędzia przerwała grę, Sabalenka się zirytowała, a Świątek z pełnym spokojem odczekała minutę, której didżej potrzebował, żeby opanować sytuację. I po prostu wygrała akcję na 4:1.
Kilka minut później Iga została na korcie, a Sabalenka między setami zeszła do szatni. Było 6:3 dla Polki, po zaledwie 26 minutach grania w niedzielę, a w sumie po tylko 45 minutach tej partii. "Jest super, trzymaj to" - tak trener Tomasz Wiktorowski skończył krótką, spokojną przemowę do swojej zawodniczki.
I Iga to trzymała. A Sabalenka tylko coraz bardziej się piekliła. Gdy w drugim secie Świątek przełamała podanie Białorusinki, wychodząc na prowadzenie 2:1, to sędzia musiała dać liderce rankingu ostrzeżenie. Bo ta roztrzaskała rakietę i krzyczała ze złości.
Znakomitą dyspozycję Świątek już po pierwszym secie doceniała WTA. Na jej oficjalnym profilu na platformie X (do niedawna Twitter) zobaczyliśmy wtedy stwierdzenie, że Polka osiągnęła stan zen.
W dogranym pierwszym secie Świątek nie popełniła ani jednego niewymuszonego błędu! A Sabalenka od stanu 1:2, 30:30 do 3:6 zrobiła ich siedem.
W drugim secie przewaga Igi jeszcze tylko rosła. Ona mecz skończyła z 14 kończącymi uderzeniami i 10 niewymuszonymi błędami, a Sabalenka miała bilans 10:23. Wynik 6:3, 6:2 oddaje różnicę, jaką widzieliśmy między byłą liderką rankingu WTA, a obecną numer jeden.
- Tym razem wykorzystam swoje doświadczenie z bycia w WTA Finals. Rok temu po wyjściu z grupy czułam, jakbym dotarła już prawie do końca turnieju i byłam z siebie naprawdę dumna. W tym roku czuję, jakby to się dopiero zaczynało. Jest inaczej, na pewno wyciągnęłam wnioski - mówiła Iga przed tym meczem. Rok temu w WTA Finals w Fort Worth Świątek przegrała półfinał z Sabalenką, a teraz jej się świetnie zrewanżowała.
W tym roku Iga wygrała dwa z trzech meczów z Aryną. A w sumie w karierze - już sześć z dziewięciu. W tym roku Świątek ma już 67 wygranych meczów przy tylko 11 przegranych. W niedzielę może zdobyć swój szósty tytuł w 2023 roku i jeśli to zrobi, znów będzie światową numer jeden. Zasługuje na to. Bardzo! Sabalenka też jest świetna. Ona w tym roku wygrała 55 meczów i 14 przegrała, ona zdobyła trzy tytuły. Ale po ośmiu tygodniach panowania w rankingu WTA odbiła się jak od ściany od rywalki, która przed nią rządziła przez 75 tygodni.
Finał z Jessiką Pegulą zapewne będzie dla Świątek trudny. Amerykanka też ma bardzo dobry sezon (59 wygranych meczów i tylko 17 przegranych, dwa zdobyte tytuły) i ona również wygrała w Cancun wszystkie swoje spotkania. Widać, że w Meksyku czuje się pewnie, w ogóle ma serię dziewięciu zwycięstw z rzędu, bo przed WTA Finals wygrała turniej w Seulu.
Ale to Iga będzie faworytką. Świątek w drodze do tego finału pokonała właśnie numer 1 i zarazem mistrzynię tegorocznego Australian Open, a wcześniej nie dała szans m.in. mistrzyni US Open (Coco Gauff) i mistrzyni Wimbledonu (Markecie Vondrousovej).
To wszystko Świątek zrobiła w genialnym stylu! Ona w czterech meczach straciła tylko 19 gemów - najmniej ze wszystkich finalistek od 20 lat, odkąd WTA Finals rozgrywane są w obecnej formule.