Głód Europy w Gdańsku. Brawo Lechia! Niech w pucharach grają ci, dla których są one świętem

Tylu widzów na trybunach gromadził tu Juventus. Tyle emocji powodują tu zwykle mecze z Arką czy Legią. Pierwszy po niemal 35 latach występ Lechii w europejskich pucharach był świętem. Gdańsk w starciu z Kopenhagą (2:1) pokazał, że na Europę zasługuje chyba najbardziej z polskich klubów.
Zobacz wideo

W Gdańsku było to co trzeba. Atmosfera za jaką ten stadion na co dzień tęskni i tłumy na ogromnych trybunach, na których zwykle widać głównie puste krzesełka. Spotkanie z Broendby Kopenhaga obejrzało na żywo 25 875 fanów. Tyle przyciągnął tu cztery lata temu wielki Juventus z szalejącymi po murawie Paulem Pogbą czy Paulo Dybalą (26 tys. widzów) i to na prawdziwym święcie, bo 70-leciu gdańskiego klubu. Tyle generują zwykle elektryzujące Trójmiasto derby z Arką (największa ich widownia to 28 145 z kwietnia 2017 roku). Podobne lub większe liczby przyciąga tu jeszcze tylko Legia. Może trudno w to uwierzyć, ale Lechia, która na nowym obiekcie gra od połowy 2011 roku, dzięki czwartkowemu meczowi zanotowała szóstą w swej historii frekwencję i zapewne około miliona złotych wpływów do klubowej kasy.

Europa przyciąga

Do uzyskania tego wyniku wystarczył przyjazd do Gdańska Broendby Kopenhaga. Rywal, choć grał w żółtych strojach, emocji jak Arka nie wywoływał. Gwiazd jak Juventus nie miał. Kibice nad morzem chcieli jednak uczestniczyć w pierwszym w XXI wieku spotkaniu ich drużyny w europejskich pucharach. Dokładniej ich eliminacjach i to we wczesnej, bo 2. rundzie. Prawdziwa piłkarska Europa, którą widać było w czwartek na horyzoncie i tak podziałała magicznie. Mecz reklamowano zresztą hasłem i hasztagiem „Europa to my”. Lechia idzie do niej z podniesioną głową.

Coś co w Warszawie jest chlebem powszednim (choć ostatnio chlebem czerstwym), w Poznaniu też było normalnością (za którą jednak ostatnio w Wielkopolsce już tęsknią), w Białymstoku czy Krakowie jest owocem, którego smak dobrze już znają (choć ostatnio owocem kwaśnym) w Gdańsku jest świętem i nawet dla trzydziesto czy czterdziestoletnich kibiców zupełną nowością. Mówimy tu na razie tylko o kwalifikacjach europejskich pucharów.

Europa niesie

Trudno się temu świętu dziwić. Międzynarodową rywalizację Lechii do tej pory można było zamknąć w dwóch zdaniach. W 1983 roku w Pucharze Zdobywców Pucharów gdańszczanie w dwumeczu odpadli z Juventusem (po 0:7 i 2:3). Dwa lata później w zdecydowanie mniej prestiżowym Pucharze Intertoto drużyna zagrała w fazie grupowej z FC Zurich, ze Spartą Praga i z duńskim Lyngby BK, zajmując w tabeli trzecie miejsce.

Pierwsze międzynarodowe spotkanie Lechii po niemal 35 latach jakby samo w sobie dało piłkarzom dodatkowe siły. Podwójnie ich zmotywowało, a kibice na trybunach zrobili jeszcze jakąś magiczną pracę. Dziękował im za to zresztą po spotkaniu trener Piotr Stokowiec, który ich wkład w wygraną zauważył.

Lechia w tym spotkaniu zagrała bez strachu przed rywalem. Nie zostawiała mu przestrzeni, odbierała piłki, często grała na jeden kontakt i często, bo aż czternastokrotnie strzelała na bramkę Duńczyków. To była też mocno polska Lechia (mocno jak na nasze warunki). Od początku zagrało w niej aż sześciu biało-czerwonych, a w drugiej połowie było ich na murawie ośmiu. Dla porównania Piast swój mecz w el. europejskich pucharów z Rygą zaczynał czterema Polakami, Legia trzema. Niedawno na błędy zagranicznych piłkarzy narzekał Zbigniew Boniek. Po meczu Lechii mógłby gratulować i Polakom i cudzoziemcom.

Na Polaków w Gdańsku patrzeć było miło. Karol Fila konstruował znakomite akcje ofensywne, dobrze podawał kolegom, zanotował piękną asystę przy trafieniu Patryka Lipskiego, kolejnego Polaka, którego można pochwalić. Błażej Augustyn pewnie zabezpieczał środek defensywy, podobnie jak Daniel Łukasik dobrze radził sobie na środku pola. Między nimi było zrozumienie.

Europa bliżej Lechii

Przy niebezpiecznym pod bramką rywala Flavio Paixao i znakomicie dośrodkowującym Filipie Mladenoviciu Lechia na grę miała pomysł. W czwartek z teoretycznie trudniejszym rywalem wyglądała lepiej i pewniej niż w swoim eliminacyjnym meczu Piast i o niebo lepiej niż Legia, która mierzyła się z trzecią ekipą ligi fińskiej. Nie wynikało to z większych umiejętności technicznych, czy różnicy sportowej klasy. Bardziej z kultury gry, zespołowości, nieustępliwości, chęci zaprezentowania się w Europie, w której Lechia dawno nie była. Na Lechię w czwartek patrzyło się najprzyjemniej. To Lechii najbardziej ta Europa się należy. Jeśli w rewanżu z Broendby ekipie Stokowca nie powinie się noga, a Lechia zagra w Kopenhadze tak jak u siebie, to trzecia runda el. LE wydaje się bardzo realna. W niej na kibiców i piłkarzy czeka nagroda - portugalska Braga. Sportowa poprzeczka zostałaby wtedy zawieszona już bardzo wysoko, ale Lechia w prawdziwej piłkarskiej Europie znalazłaby się już w sierpniu, przynajmniej na dwa spotkania. Niewątpliwie w Gdańsku byłyby one jeszcze większym świętem. Może padłyby kolejne frekwencyjne rekordy? Może byłyby też boiskowe niespodzianki? Skoro w eliminacjach europejskich pucharów zawodzą ci, co są w nich bardziej obyci, niech radość dają nam tacy, co potrafią docenić międzynarodowe święto.

Więcej o: