Streszczenie poprzednich odcinków: Diego zaatakował Emre, czego Michael nie zauważył. Jamie skrytykował Diego, a Jose - Jamiego. Michael obejrzał awanturę na wideo, po czym oddał sprawę Diego przed specjalny trybunał. Diego nie zgodził się z zarzutami, a w jego obronie stanęli między innymi Gary, Thierry i Paul, sędziowie jednak byli innego zdania: wydali na Diego wyrok skazujący. Ciąg dalszy nastąpi, już Jose się o to postara.
Streszczenie tej opery mydlanej brzmi znajomo, nieprawdaż? Diego to Diego Costa, Emre to Emre Can, Michael to sędzia wtorkowego półfinału Pucharu Ligi między Chelsea a Liverpoolem Michael Oliver, Jamie to ekspert Sky Sports Jamie Redknapp, ostro skrytykowany po tym meczu przez Jose Mourinho, zaś obrońcy Diego Costy to Gary Neville, Thierry Henry i Paul Scholes.
Można by właściwie powiedzieć, że świat odzyskał swój porządek: Chelsea Mourinho znów jest oblężoną twierdzą, na podobnej zasadzie zresztą, jak były nią Real i Inter pod wodzą tego trenera. Za murami czyha wrogi świat, złożony z władz ligi, sędziów, szkoleniowców innych drużyn, a ostatnio także dziennikarzy i ekspertów. Na teren oblężonej twierdzy wrogowie nie mają wstępu, więc Chelsea odwołała konferencję prasową przed meczem z Manchesterem City, co jest pójściem krok dalej niż wcześniejsze wysłanie asystenta zamiast - wymaganej przez regulamin rozgrywek - osobistej obecności Jose Mourinho na spotkaniu z dziennikarzami przed i po meczu z Newcastle. Zanim trener lidera Premier League zaczął unikać mediów, mówił o wymierzonym w jego drużynę "spisku" sędziów.
Paranoja? Raczej przejaw metody, znanej i opisywanej od lat, choćby w dostępnej także po polsku biografii Mourinho pióra Patricka Barclaya . "Za każdym razem chodziło o zaszczepienie w zespole poczucia zagrożenia, niepokoju i osaczenia, wymagającego zjednoczenia przeciwko nadciągającemu niebezpieczeństwu" - pisze autor "Anatomii zwycięzcy", rzucając zresztą na boku trzeźwą uwagę, że przekonanie supergwiazd największych klubów świata, iż są ofiarami prześladowań, to nie lada wyczyn. Wyczyn jednak dotąd skuteczny: piłkarze, przekonani, że cały świat jest przeciwko nim, walczą jak lwy, a świat (czyli np. sędziowie) za którymś razem obawia się podjąć kontrowersyjną decyzję, która posłużyłaby Mourinho za jeszcze jedną ilustrację jego tezy.
"Pozwólcie Diego Coście grać jego piłkę" - zaapelował Jose Mourinho po meczu między Chelsea i Liverpoolem. Meczu, którego sędzia ewidentnie sobie nie radził - nie dość, że nie zauważył dwóch (ucierpiał nie tylko Can, ale także Skrtel) nadepnięć Costy na rywali, o które trwa obecna burza, to nie podyktował karnego dla Chelsea za faul na tymże Coście i nie zdecydował się na pokazanie drugiej żółtej kartki Lucasowi i Hendersonowi. Fakt, że Michael Oliver nie panował nad sytuacją, dał oczywiście Mourinho argumenty - ale samego przewinienia Hiszpana nie sposób zakwestionować: na dobrą sprawę od jedenastej minuty, kiedy nadepnął Cana, Costy mogłoby nie być na boisku.
Na tym, niestety, również polega ten problem: pozwolenie Coście na granie jego piłki, to pozwolenie na nieustanną walkę z obrońcami, w której wszystkie niezauważone przez sędziego chwyty są dozwolone. Dobrze ilustruje to infografika, która w tych dniach robiła furorę w sieci. Przedstawia Diego Costę i przy każdej niemal części ciała hiszpańskiego napastnika Chelsea umieszcza informację o naruszeniach przepisów, których dopuścił się przy jej użyciu. Łokieć? Walnięcie w twarz Wesa Browna podczas meczu z Sunderlandem w październiku 2014. Prawa stopa? Kopniak wymierzony w Johna O'Shea w tym samym spotkaniu. Lewa stopa? Nadepnięcie na Emre Cana i Martina Skrtela z Liverpoolu w styczniu 2015 albo atak na Rubena Pereza z Betisu w lutym 2013. Lewa dłoń? Uderzenie Sergio Ramosa w grudniu 2012. Prawa? Plucie do rękawiczki i potem obrzucanie plwociną tegoż Ramosa. Głowa? Uderzenie z byka Davida Limbersky'ego z Viktorii Pilzno w grudniu 2012. Usta? Cały szereg incydentów, w trakcie których kamera rejestruje, jak znakomity skądinąd napastnik usiłuje sprowokować kryjących go rywali, bluzgając na nich co niemiara. W ciągu ostatnich dwóch lat obejrzał 28 żółtych kartek, na wczesnym etapie kariery siedmiokrotnie usuwano go z boiska.
Z debat, jakie przetoczyły się w tych dniach przez angielskie media, można by jednak wyciągnąć wniosek, że w ataku Chelsea oglądamy potwora. A sprawa jest bardziej skomplikowana: Diego Costa nie jest wariatem, tylko człowiekiem, którego w gruncie rzeczy potrzebuje każdy klub: z wpisaną w DNA wolą wygrywania, powodującą, że walczy o piłkę jak szalony. Natychmiast po meczu ów "potwór" zmienia się w uroczego kompana, podchodzącego do zawodników, z którymi chwilę wcześniej tak ostro rywalizował - podającego rękę, przepraszającego, dziękującego za twardą walkę. Jak napisał Gary Neville, każda książka o piłkarskiej filozofii powinna zaczynać się zdaniem: "Niech nie znoszą grać przeciwko tobie", a incydent Costa-Can został nadmiernie rozdmuchany. Oczywiście Hiszpan nie jest niewiniątkiem: naruszył przepisy, za co musi ponieść konsekwencje trzymeczowej dyskwalifikacji (w tym tygodniu szczególnie bolesne, bo zabraknie go w spotkaniu na szczycie, z mistrzem i wiceliderem tabeli), ale nawet premedytacji w tym przypadku nie sposób mu udowodnić. Kiedy nastąpił na Cana, nie patrzył na niego: jego wzrok utkwiony był w piłce, którą chciał dopaść jako pierwszy.
Nieobecność Diego Costy podczas meczu z MC jest niejako wpisana w koszta posiadania w składzie piłkarza o takiej charakterystyce. O tym Jose Mourinho również świetnie wie. Jeśli dolewa oliwy do ognia, najpierw odpowiadając na krytyki mediów, a potem zamykając przed nimi bramę klubowego ośrodka, robi to także dlatego, żebyśmy w przypadku porażki z wiceliderem nadal rozmawiali o spisku, a nie na przykład o zbyt krótkiej ławce, jaką dysponuje.
Diego Costa? Nie tylko jemu odbiło. Zobacz piłkarskie "stemple" [WIDEO]
Komentarze (5)
Premier League. Okoński: Oblężona twierdza Jose Mourinho
Śmieszne błędy GTA 5
Wierny kibic zwycięskich drużyn.