To był tak szalony mecz, że nawet trudno orzec, czy bliżej było do fatalnej porażki, czy do spektakularnego zwycięstwa. Przecież gdy Chorwaci między 19. a 26. minutą strzelili trzy gole i prowadzili 3:1, wywołując na Narodowym przeraźliwą ciszę, w powietrzu unosił się zapach blamażu. Można było przypuszczać, że rywale na tym się nie zatrzymają i zaraz ostatecznie dobiją słaniających się na nogach polskich piłkarzy. Dużo nie brakowało, bo po chwili bardzo groźny strzał oddał Martin Erlica. Później jednak, zupełnie niespodziewanie - zważywszy na chybotliwą konstrukcję mentalną reprezentantów Polski w ostatnich kilkunastu miesiącach - udało im się odrobić straty i kwadrans przed końcem mieli szansę na odniesienie absolutnie przełomowego zwycięstwa.
Przełomowego, bo przecież rywala ze światowej czołówki nie pokonaliśmy od dekady. A gdyby jeszcze pokonać go w takich okolicznościach? Odrabiając dwubramkową stratę? Strzelając mu cztery gole? Walcząc o piłkę tak, jak Jan Bednarek tuż przed zdobyciem pierwszej bramki? Jak poturbowany Piotr Zieliński, który leżąc na murawie, desperacko wygarnął piłkę spod nóg Luki Modricia i dał Nicoli Zalewskiemu szansę na strzelenie kontaktowego gola? Jak Robert Lewandowski, który ścigał się do piłki z Dominikiem Livakoviciem i został przez niego brutalnie sfaulowany, a Lewandowski w końcu wstał, zacisnął zęby i wytrzymał do końca meczu, bo selekcjoner Michał Probierz nie miał już dostępnych zmian? Byłoby to zwycięstwo wręcz filmowe - odniesione z zaciśniętymi zębami, pomimo licznych przeszkód. Wreszcie - takie zwycięstwo, jakiego życzyliśmy kadrze jeszcze przed pierwszym październikowym meczem - przełomowe, w okolicznościach, które pozwoliłyby napisać założycielski mit.
Ale czwarty gol nie padł. Ostatecznie nawet nie wisiał w powietrzu. Tego zwycięstwa wciąż więc nie ma, a szklany sufit ograniczający polską reprezentację w Lidze Narodów, nie pozwalający jej przeskoczyć żadnej z potęg, pozostał nietknięty. Stąd te mieszane emocje - "aż" remis wydawał się nagle "tylko" remisem. Wszystko przez wyobrażenie, ile takie zwycięstwo mogłoby reprezentacji dać - jak pomogłoby jej zbudować pewność siebie, jakim mentalnym paliwem mogłoby się okazać, jak bardzo poprawiłoby atmosferę wokół niej i jaki ciężar pozwoliłoby zrzucić.
Ale już w metrze, widząc uśmiechniętych, rozemocjonowanych kibiców, nasłuchując ich dyskusji o meczu, zrozumiałem, że ten remis z ich perspektywy jest zwycięski. Że w końcu są z tej drużyny dumni, że wreszcie spędzili na Narodowym ekscytujący wieczór, że podobała im się waleczność piłkarzy, że doceniają to, jak zdołali się podnieść, że więcej mówią o świetnej grze Zalewskiego i Zielińskiego niż o Pawle Dawidowiczu i Jakubie Moderze, którzy zawiedli.
Mecz z Chorwacją oglądało się jak dreszczowiec, który co chwila zaskakuje zwrotami akcji i którego scenariusz pędzi tak, że nie ma czasu na żadne fabularne wycieczki. Jest świetnie, za chwilę fatalnie, nie ma niczego pomiędzy. Widzu, nie mrugaj, bo coś przegapisz. I tak - świetny był pierwszy kwadrans, w którym Polacy nie dość, że wyszli na prowadzenie, dzięki dobrej współpracy Kacpra Urbańskiego z Zielińskim, to jeszcze oddali kolejne trzy strzały, a Chorwatów nie dopuścili choćby do jednego. W końcu zobaczyliśmy drużynę, o której dotychczas Probierz tylko opowiadał na konferencjach: rzeczywiście odważną, agresywną i chcącą atakować. Nawet Dawidowicz zasługiwał wtedy na pochwały za to, jak ograniczał wpływ Andreja Kramaricia na resztę drużyny. Wtedy jeszcze Moder potrafił zawłaszczyć kilka bezpańskich piłek w środku pola. Polakom wychodziło właściwie wszystko.
Wydawało się, że mają w tym meczu całkiem solidny fundament. I absolutnie nic nie wskazywało na to, że zawali się on tak szybko, już po pierwszym uderzeniu Chorwatów. Niepozorny stały fragment gry, przeciętna wrzutka Modricia, wybita zresztą przez Polaków z pola karnego. Nagle - strzał Borny Sosy, po którym piłka wpadła tuż przy słupku. To gol, po którym należy pokłonić się strzelcowi i nie szukać winnych po drugiej stronie. Dlatego też stracony w ten sposób gol nie miał prawa aż tak zdestabilizować polskiej obrony i rozpocząć festiwalu błędów. Pięć minut później już było 1:2 - Sebastian Szymański podał piłkę pod nogi rywala i bardzo łatwo dał się ograć, Dawidowicz się spóźnił, a Moder zagubił. Jeśli już wtedy komentujący to spotkanie w TVP Sport Mateusz Borek stwierdził "za łatwo", to co miał powiedzieć w kolejnej akcji, gdy Dawidowicz podarował piłkę Petarowi Suciciowi tuż przed polem karnym? Sami nie znajdujemy słów, by wytłumaczyć ten błąd. Należy spojrzeć nie tylko na tę jedną akcję, ale całe siedem minut, w których każdy błąd wywoływał następny.
Przypomniała się Praga i dwa stracone gole już w pierwszych trzech minutach meczu z Czechami za Fernando Santosa. Przypomniała się druga połowa w Kiszyniowie, gdzie Polacy przeciwko Mołdawii roztrwonili dwubramkową przewagę i przegrali 2:3. Mógł przypomnieć się też mecz z Austrią z Euro, gdy nagle - po niezłej godzinie - polscy piłkarze kompletnie stracili kontrolę nad spotkaniem. Zresztą, od dawna mają problem z reagowaniem na pierwsze niepowodzenie. Są trochę jak rywale, o których opowiadał Mike Tyson, że wychodząc do ringu zawsze mają na niego plan, ale później już jeden jego cios wybija im ten plan z głowy. We wcześniejszym meczu z Portugalią początek też był przecież udany, a później Cristiano Ronaldo trafił w poprzeczkę i ostudził entuzjazm piłkarzy Probierza. Przeciwko Chorwacji hamowanie było jednak znacznie bardziej gwałtowne, bo i Polska zdążyła się znacznie bardziej rozpędzić - miała już nie tylko półsytuacje bramkowe, ale zasłużenie strzelonego gola, a rywale tym razem rozprawiali się z nami nie na raty, tylko od razu, gwałtownie, nawet bez chwili na wzięcie głębszego oddechu.
Rok temu Probierz zaczął odbudowę kadry właśnie od kwestii mentalnych. Na treningach pojawiło się więcej rywalizacji, w szatni nie brakowało płomiennych przemów, w wolnym czasie piłkarze mieli się lepiej poznawać i zżywać. - Jeśli sami w siebie nie wierzycie, to wiedzcie, że przynajmniej ja w was wierzę! - wykrzyczane w przerwie jego drugiego meczu z Mołdawią oddawało etap, na którym była wówczas reprezentacja. Dzisiaj wciąż jest nad czym pracować, bo drużyna nie może rozpadać się już po pierwszym niepowodzeniu. Musi potrafić przetrwać niesprzyjające minuty bez tak potężnych strat. Jeden błąd nie może wywoływać dwóch kolejnych. Trzeba skupić się na mentalności, bo na tak proste indywidualne błędy, jakie przytrafiły się przy drugiej i trzeciej bramce, nie ma taktycznej recepty.
I ot - cały paradoks tego meczu, że teraz za podejście mentalne będziemy Polaków chwalić. Bo gdyby nie odwaga Jakuba Kamińskiego, żeby w końcówce pierwszej połowy ruszyć z piłką do środka boiska, wbiec między kilku Chorwatów i gdyby nie walka Zielińskiego o straconą - wydawałoby się - piłkę, nie byłoby gola kontaktowego. Zalewski też się nie zastanawiał, nie szukał podania ani podprowadzenia piłki bliżej. Uderzył, trafił. I widać było, jak reprezentacja Polski rośnie. Jak zaczyna wierzyć. Aż szkoda, że z uderzenia wybiła ją przerwa.
Po niej Chorwaci znów doszli do głosu, a Polskę kilkukrotnie ratował Marcin Bułka. Dopiero zmiany przeprowadzone w 62. minucie pomogły jej się odbudować - na boisku pojawił się Lewandowski i szybko pokazał klasę. Zanim wyłożył piłkę Szymańskiemu, który wreszcie strzela gole z dystansu nie tylko w klubie, ale też w reprezentacji, znakomicie wdarł się przed Martina Erlica i utrzymał się przy piłce. Wyszło jego doświadczenie, ale też to, że na początku tego sezonu jest w bardzo dobrej formie fizycznej.
Żadnej drużynie nie byłoby łatwo odrobić dwubramkowej straty i pozbierać się po serii tak kompromitujących błędów. A Polska tym bardziej do tego nie przyzwyczaiła, bo ostatni raz z takich opałów wyszła w debiucie Paulo Sousy, w marcu 2021 r. na Węgrzech (również 3:3). Przeciwko Chorwatom podniosła się, choć w pewnym momencie nic na to nie wskazywało. Pomogło wejście Kamila Piątkowskiego za Dawidowicza jeszcze w pierwszej połowie, lepsza gra Szymańskiego po przerwie, kolejny świetny występ Urbańskiego i konkrety od Lewandowskiego - najpierw asysta przy golu, później wywalczona czerwona kartka dla Livakovicia.
Wtedy - podobnie, jak w końcówce pierwszej połowy - znów było u Polaków widać rosnące chęci i odwagę. Gdy Chorwaci naprędce rozgrzewali rezerwowego bramkarza, Probierz zebrał swoich piłkarzy przy bocznej linii. Stali w półokręgu, a on gestykulował i pokrzykiwał, kipiał energią. Zwietrzył szansę. Chciał pójść na całość i poszukać zwycięskiego gola. Później na konferencji prasowej tłumaczył, że przy tak wycofanych i szczelnie broniących rywalach szczególnie brakowało po naszej stronie zawodnika, który jednym nieoczywistym zagraniem wykreowałby bramkową okazję. Zieliński kilka minut wcześnie opuścił boisko z obolałym mięśniem.
Oceny tego zgrupowania nie ułatwia też szerszy problem z postrzeganiem meczów Ligi Narodów, które zastąpiły sparingi, dopiero pracują na swój prestiż, być może nigdy go nie wypracują, ale jednocześnie spadek z dywizji A byłby pewnym rozczarowaniem. Nie do końca więc wiadomo, jak te spotkania traktować. I jak powinien do nich podchodzić sam selekcjoner. Na ile może w nich testować, jak długo może szukać, jak szybko po porażkach wyczerpie się kibicowska cierpliwość. Można oczywiście schować się za sloganem, że każdy kolejny mecz jest ważny i liczy się tylko zwycięstwo. Probierz w przeszłości już w tym tonie się wypowiadał, ale na jednej z październikowych konferencji rzucił w natłoku myśli, że przede wszystkim przygotowuje drużynę na eliminacje mistrzostw świata.
A przyjmując ten punkt widzenia, łatwiej docenić punkt z Chorwacją, mimo że właściwie zabrał on Polsce szanse na awans do ćwierćfinału Ligi Narodów. Cieszyć może ewidentna poprawa w grze względem meczu z Portugalią - przede wszystkim wzrost agresji i odwagi, o których selekcjoner tyle mówi w ostatnich tygodniach. Kilka wniosków też wydaje się oczywistych - kadrę należy budować w oparciu o współpracę Zalewskiego, Urbańskiego i Zielińskiego. Cały Stadion Narodowy widział, że to trio napędzało naszą grę. Wciąż należy szukać defensywnego pomocnika. Dla zachowania większej równowagi w drużynie - defensywnego nie tylko z nazwy. Piątkowski na pewno zasłużył na kolejną szansę, Jakub Kiwior i Bednarek zagrali znacznie lepiej niż przeciwko Portugalii, jednak wciąż w defensywie brakuje lidera. Kamiński jest realną alternatywą dla Przemysława Frankowskiego na prawym wahadle, aczkolwiek zaproszenie na Matty’ego Casha na kolejne zgrupowanie powinno być oczywistością. Rywalizacja w bramce jeszcze potrwa, ale znów kończymy zgrupowanie z przekonaniem, że niezależnie na kogo ostatecznie postawi Probierz, nie powinniśmy się martwić. Chcielibyśmy mieć choćby połowę tego przekonania, gdy selekcjoner w listopadzie i w marcu będzie meblował defensywę.