Jakim trenerem będzie Przemysław Frasunkiewicz? [ROZMOWA]

- Treningi już prowadziłem, posłuch w drużynie mam, dobre relacje z szefami klubu też. Wiadomo jednak, że będę się musiał nauczyć prowadzenia meczów. Nie powiem, że tego się obawiam, ale mam świadomość, że tu czeka mnie wiele pracy - mówi Przemysław Frasunkiewicz, który właśnie skończył karierę i został trenerem Asseco Gdynia.

Łukasz Cegliński: Kiedy się dowiedziałeś, że będziesz trenerem Asseco?

Przemysław Frasunkiewicz: Od pół roku, a nawet od roku wiadomo było, jakie jest moje stanowisko. Gdy przed poprzednim sezonem podpisywałem dwuletni kontrakt, już przy pierwszych rozmowach padło stwierdzenie, że po roku mojej gry zobaczymy, czy dalej będę zawodnikiem, czy może też asystentem, a może już trenerem, w zależności od sytuacji. Można powiedzieć, że byłem w blokach startowych. Po zakończeniu rozgrywek czekaliśmy na decyzję trenera Tane Spaseva i gdy okazało się, że odchodzi, po prostu zmieniłem rolę. Dość naturalnie.

Od czego zaczyna się trenerską karierę?

- Najpierw odbiera się gratulacje, strasznie dużo tego było. Ale tak na serio, to nie mogę mówić o żadnym przełomie, o czymś zupełnie nowym. W szkoleniowe sprawy w Asseco byłem zaangażowany już wcześniej - służyłem radą czy pomocą, odrobinkę pomagałem przy budowaniu zespołu czy ocenie graczy, jeśli mnie pytano. Pomagałem też na treningach, więc trudno mówić o szoku. Znam ludzi, z którymi będę pracował, wiem, jakich będę miał zawodników.

Przede wszystkim - młodych, bo 22-23-letni gracze moim zdaniem takimi są. Nie jesteśmy w Serbii czy Hiszpanii, Polacy dorastają, dojrzewają później. Można powiedzieć, że 18-letniemu Serbowi pod względem fizycznym Polak dorównuje wtedy, jak ma właśnie 22 lata, a że gra przyspiesza, jest coraz bardziej dynamiczna, to ta fizyczność ma bardzo duże znaczenie.

Asseco zdobyło mistrzostwo Polski do lat 20, więc oczywiście kilku graczy z tej drużyny znajdzie się w składzie ekstraklasowym. Oczywiście, dopiero zobaczymy, ile oni są warci, czy ich talent przełoży się na seniorów, ale wiadomo, że drużyny od nowa nie będę musiał budować. Kilku nowych graczy jest czy będzie - są już Krzysiu Szubarga i Filip Put, szukamy podkoszowego. Minuty drugiego rozgrywającego, zmiennika Szubargi, będą dostawali młodzi zawodnicy. Kto? Jeszcze zobaczymy.

W składzie będą dwaj weterani - Szubarga i Piotr Szczotka, których znasz doskonale, ale będą też, jak mówisz, młodzi - Filip Matczak i Przemysław Żołnierewicz. Oni mogą być już liderami drużyny?

- Przemek Żołnierewicz jest najmłodszy z wymienionej grupy, ale uważam, że to właśnie on ma ku temu bardzo duże predyspozycje. Nie myślę tu o byciu liderem punktowym, który co mecz rzuca po kilkanaście, po 20 punktów, tylko o takim, który pomaga drużynie, robiąc wiele pożytecznych rzeczy na boisku. Przemek potrafi bronić, potrafi podać, także rzucać. On wpływa na wynik na wiele różnych sposobów.

Tak, jak Mateusz Ponitka.

- Dokładnie. Albo jak Michał Sokołowski, do którego Przemek też jest podobny. Wszyscy trzej nie są zawodnikami, na których trzeba ustawiać zagrywki, bo jak nie mają piłki i swojej akcji, to są bezproduktywni. Żołnierewicz jest skromny, pracowity, ale ma też dobre cechy wolicjonalne. Ktoś, nie tylko trener, ale też zawodnicy, drużyną zawsze musi dowodzić. Ja będę się starał, żeby "Żołnierz" był jednym z tych, którzy to robią. Mało mnie interesuje, że on jest taki młody. Ja go znam bardzo dobrze, wiem, co to za człowiek, z jakiego domu pochodzi itd. Myślę, że to będzie sezon, w którym "Żołnierz" zrobi nie jeden, ale dwa kroki do przodu. Chciałbym, żeby stał w jednej linii z Piotrkiem, Krzyśkiem i Filipem.

Co będzie dla ciebie największym wyzwaniem na początku pracy w roli trenera?

- Z posłuchu, jaki miałem o zawodników, gdy sam jeszcze grałem, byłem zadowolony, więc z tym nie będzie problemu. Relacje z szefami klubu też mam bardzo dobrze, czuję duże wsparcie. Wiadomo jednak, że będę się musiał przyzwyczaić, nauczyć, prowadzenia meczów. Treningi już prowadziłem, uważam, że wychodzi mi to w miarę dobrze, ale mecze, to co innego. Podpytywałem o to wielu trenerów w trakcie kariery, teraz muszę nauczyć się tego sam. Nie powiem, że tego się obawiam, ale mam świadomość, że tu czeka mnie wiele pracy.

Jakiego trenera Frasunkiewicza mamy się spodziewać - furiata w stylu dawnego Andreja Urlepa, czy stoika takiego, jak Sebastian Machowski, a może jeszcze innego?

- Przez ponad 20 lat na boisku podpatrywałem najróżniejszych trenerów, od każdego próbowałem coś wyciągnąć. Wydaje mi się, że będę trenerem o stylu pracy złożonym z wielu doświadczeń. Ale na pewno nie będę ospałą osobą.

Kto będzie w twoim sztabie?

- Współpracowników nie wybierałem, bo w Gdyni mamy bardzo dobrych ludzi, trenerów. Roman Tymański ma duże doświadczenie i na jego pomoc zawsze mogę liczyć. Piotrek Szczotka pełni rolę trenera od przygotowania fizycznego - jest dobrym fachowcem i wciąż ambitnym zawodnikiem. Piotrek Blechacz to pasjonat koszykówki, wciąż pogłębia wiedzę o koszykówce, to będzie mój trzeci asystent. Ja jestem zdania, że pierwszy trener nie powinien być osobą, która uważa, że wie wszystko i zamyka się na sugestie współpracowników. Widziałem takie przypadki, a asystenci są przecież po to, by pomagali. Nie zawsze musisz korzystać z ich rad, bo odpowiedzialność bierze pierwszy trener, ale są oni bardzo potrzebni. I ja się cieszę, że będę miał właśnie takich.

Nie żal ci, że już nie będziesz grał? Nie pożegnałeś się oficjalnie, dopiero teraz wiemy, że ostatni mecz ćwierćfinału play-off ze Stelmetem był twoim ostatnim.

- Nie, nie jest mi żal. Ja przez ostatnie parę lat szykowałem się do tego przejścia. Powrót do domu, do Gdyni, był tego znakiem. Miałem propozycje z Polski, za większe pieniądze, ale chciałem tutaj zostać na dłużej. Klub podał mi rękę, uwierzył we mnie po poważnej kontuzji. Spodobał mi się projekt Asseco, to że można w nim pomagać młodym graczom, że na moich oczach zawodnicy w ciągu paru miesięcy dorastają do poziomu ekstraklasy. Wkręciłem się w to, przez te trzy lata coraz większą przyjemność sprawiały mi rzeczy związane z trenowaniem, szkoleniem.

W ostatnim sezonie dobiłeś do 5 tys. punktów w ekstraklasie, co zawsze chciałeś osiągnąć. Wypełnienie celu też pomogło w przejściu na ławkę trenerską?

- No tak, z trenerem Spasevem rozmawialiśmy o tym kilkanaście kolejek przed końcem sezonu, gdy brakowało mi trochę ponad 100 punktów. Trener powiedział: "Dobra, dobijesz do celu i możesz kończyć". Rozmawialiśmy w żartach, ja w ten sposób nie myślałem, ale po ostatnim spotkaniu ze Stelmetem powiedziałem jednemu z kolegów, że coś czuję, że to był ostatni mój mecz w karierze. Żalu jednak nie czuję, grałem przez ponad 20 lat, z czego 19 w ekstraklasie. Chciałem spróbować czegoś innego, a teraz nadarzyła się bardzo dobra okazja.

Dobra, ale i trudna, bo w tym sezonie z ekstraklasy spadną trzy zespoły, nie będzie takiego komfortu pracy, jak ostatnio. A skład Asseco, osłabiony odejściem istotnych graczy, uzupełniacie debiutantami.

- Może to źle, ale szczególnej presji z tym związanej nie czuję. Wierzę w tych chłopaków, wierzę w zespół, na wiek nie patrzę. Mam grupę ambitnych ludzi, którzy chcą osiągnąć coś w życiu i na boisku. Nie patrzę daleko w przyszłość, nie stawiam sobie dalekosiężnych celów, chcę po prostu pracować. Zagrożenia nie czuję, widzę raczej wyzwanie. Trzeba walczyć.

Jesteś znany z pasji do koszykówki, analizujesz to, jak się zmienia itp. Chcesz mocno iść w stronę obniżania składu, mobilnych, rzucających z dystansu środkowych?

- Znam oba sposoby gry - ten tradycyjny i ten nowszy. Dlatego niezależnie od tego, jakiego środkowego będziemy mieli, poradzimy sobie z taktyką i systemem. Na pewno nie będę robił tego, z czym kilka razy w życiu się spotkałem - że trenerzy na siłę próbują wmówić zawodnikowi pewne rzeczy, do których on po prostu nie jest stworzony. Koszykarze na boisku muszą się czuć swobodnie, a trener musi wykorzystać ich najlepsze strony. Jeśli chodzi o styl, to nie chcę zmieniać tego, jak Asseco grało w ostatnich latach.

Czyli wysoki gracz pod koszem, jak Ovidijus Galdikas czy Jakub Parzeński, a na obwodzie dynamiczni rzucający?

- Jeśli uda nam się znaleźć takich środkowych za rozsądne pieniądze, to tak. Ale zwrócę uwagę na to, że pomimo obecności tak wielkich graczy, my graliśmy bardzo szybko. I nie wyobrażam sobie, żeby to się zmieniło. Drużyna złożona w dużej mierze z zawodników 20-23-letnich nie może grać w szachy, bo polegnie z bardziej doświadczonymi. Musimy walczyć i biegać, czyli wykorzystywać atuty młodości.

Marek Łukomski, Piotr Ignatowicz, Przemysław Frasunkiewicz, Kamil Sadowski, Artur Gronek - jesteśmy w PLK świadkami zmiany pokoleniowej na ławkach trenerskich.

- Takie fale nadchodzą. W Polsce bywało tak, że ktoś brał trenera ze Słowenii, ten robił dobry wynik, to wszyscy zaczęli szukać Słoweńców. Potem, po słabszym sezonie np. trenera z Serbii, stopniowo znikali wszyscy szkoleniowcy z tego kraju. Teraz stawia się na Polaków, zobaczymy, kto się utrzyma. Chciałbym, żebyśmy mieli w lidze jak najwięcej polskich trenerów i zawodników, ale na sukces nie składają się tylko praca i pieniądze, potrzeba też zwykłego szczęścia. Trefl Sopot przegrał ostatnio kilka meczów jednym koszem, trafiając kilka rzutów byłby zupełnie w innym miejscu. A miejsce wpływa też na ocenę pracy trenera, choć nie zawsze słusznie. Fajnie, że Polacy odgrywają coraz większe role, także na ławkach trenerskich. Wszyscy musimy ścigać Wojtka Kamińskiego, który wykonuje w Radomiu bardzo fajną robotę.

Jaki masz kontrakt z Asseco?

- Roczny. Ale z rozmowy z prezesem klubu wywnioskowałem, że uczestniczę w długofalowym projekcie. Nie chcę powiedzieć, że robimy teraz krok do tyłu, ale stawiając na młodzież, debiutantów, chcemy zebrać plony za rok, może dwa lata.

Takie ruchy - odmłodzenie składu, postawienie na niedoświadczonego polskiego trenera - często oznaczają też po prostu niższy budżet i oszczędności.

- Oczywiście, nie ma, co ukrywać. Doskonale wiemy, że Asseco nie jest już taką potęgą jak 6-7 lat temu, ale fajnie, że sponsor pozostał przy koszykówce i że nie chce za wszelką cenę walczyć tylko o medale. Staramy się budować zespół rozsądnie, z myślą o przyszłości, szkolić fajnych zawodników.

Garnitur będziesz nosił?

- Takie są przepisy! Trzeba mieć garnitur, oczywiście, że go założę. Nie wiem, dlaczego wszyscy mnie o to pytają...

O co jeszcze pytają?

- Dzwonią do mnie zawodnicy, z którymi nigdy nie rozmawiałem, albo nie mieliśmy kontakty od siedmiu lat. A teraz rozmawiamy tak, jakbyśmy byli największymi przyjaciółmi. Na Facebooku, 2-3 godziny po ogłoszeniu decyzji klubu, lekko zwariował, zaczęli się do mnie dobijać agenci. Ale z tego, co słyszałem, to normalna sprawa. Gratulacji też dostałem dużo, chyba z 200 smsów w kilka godzin. Wcześniej nigdy mi się to nie zdarzyło, fajnie.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.