W światowych kajakach rządzi polska myśli szkoleniowa i nasza technologia. Nie dość, że 80 proc. wszystkich ekip kajakarzy i kanadyjkarzy startujących na igrzyskach w Atenach pływa łódkami firmy Plastex produkowanymi na warszawskim Żeraniu przez Ryszarda Serugę, to jeszcze inne ekipy prowadzą polscy trenerzy. Zdzisław Szubski zakwalifikował kajakarzy Brazylii na trzecie kolejne igrzyska (wśród nich jest jego syn Sebastian). Kanadyjkarze z Chin prowadzeni przez Marka Plocha mają olbrzymie szanse na złoty medal w wyścigu C-2 na 500 m.
Jak się tam znaleźli polscy szkoleniowcy i jak im się wiedzie?
W 1987 roku Ploch postanowił wyemigrować z Polski do Kanady. Tam zaczął trenować zawodników w małym klubie, a że jego wychowankowie wygrywali zawody za zawodami, zaproponowano mu najpierw asystenturę trenera kadry Kanady, a potem USA. W 2001 roku niespodziewanie pojawili się u niego przedstawiciele Chin. Zaproponowali kontrakt i niezłe pieniądze.
- Właśnie ruszył program przygotowań do igrzysk w Pekinie w 2008 roku. Wiadomo, w każdej dyscyplinie musi być złoto. W kajakach Chińczycy nigdy nic nie znaczyli, stąd cudzoziemscy trenerzy. Początek miałem świetny - na Igrzyskach Azjatyckich moi kanadyjkarze po raz pierwszy w historii zdobyli medale dla Chin, i to aż cztery złote. Od razu przedłużono ze mną kontrakt. Inni trenerzy - Rosjanin i Węgier - jeśli nie było efektów, pracowali tylko rok.
Ploch opowiada, że w Chinach każda prowincja dostała zadanie szkolenia zawodników konkretnej dyscypliny. I tak wszyscy sztangiści i ich trenerzy wywodzą się z prowincji Shandong, a wszyscy kajakarze - z Guandong i Trodian. Tak to zorganizowano. - Zanim przyszedłem, Chińczycy robili wszystko z wielkim zapałem, ale nie tak jak trzeba. Jak im narzuciłem treningi, to chłopcy aż płakali. Ale zagryzali zęby i katowali się. Trenujemy w specjalnym ośrodku. Zawodnicy są skoszarowani. Jeśli chcą gdzieś wyjechać, muszą dostać zgodę - moją i jeszcze paru czynników. A nie dostają dużo wolnego, w ciągu roku jadą może dwa razy do domu na dwa, trzy dni. I cały czas treningi na wodzie, zimą obóz wysokogórski. Specjalna dieta, do jedzenia słynna zupa z żółwia, a także takie wielkie żaby, które kucharz potrafi fantastycznie przyrządzić. Sam bardzo je lubię - opowiada Ploch. - Chińscy kajakarze są niesamowicie zdyscyplinowani. Przychodzę na trening, wszyscy stoją w rządku jak na apelu. Któryś melduje, że wszyscy obecni, wszyscy zdrowi i gotowi do pracy. Potem gęsiego maszerują na ćwiczenia. Są jak mała armia. To idealne warunki dla trenera, który chce coś osiągnąć. W kadrze USA było olewanie, spóźnienia na trening itd. W Chinach to wręcz nie do pomyślenia. A efekty są takie, że dziś moi zawodnicy są niesamowicie silni. Wyciskają po 160 kg, lepiej niż ich rywale z Europy. Z tego powodu podejrzewano nas o doping. Ale ja zapowiedziałem, że jak tylko zobaczę, że coś się dzieje za moimi plecami, natychmiast wyjeżdżam. Nie chcę, żeby moje nazwisko zostało zbrukane. Mam 100 procent pewności, że są czyści. Przeszli w tym roku siedem kontroli. Dwójka kanadyjkarzy, która dziś miała najlepszy rezultat dnia, właśnie poszła na badanie krwi - mówi Ploch.
- Chiny już są potęgą w sporcie, a będą jeszcze większą. Wszyscy zawodnicy to zawodowcy. Tylko jedzą, śpią i trenują. I dostają za to pieniądze. Rząd zresztą nie żałuje na sport. Jeśli tylko potrzebujemy jakiegoś sprzętu, natychmiast go dostajemy. Już mówi się, że w okresie przygotowań do igrzysk w Pekinie stawki wszystkich trenerów zostaną podwojone - opowiada Ploch. Ale dodaje, że oczekiwania są przeogromne. - W Pekinie Chińczycy będą chcieli wygrać wszystko, co jest do wygrania. Ale i w Atenach jest podobnie. Jeżeli ja zdobędę tu brązowy medal, choć będzie pierwszym w historii startów Chińczyków na igrzyskach w kajakach, to przy 25 złotych medalach nasze osiągnięcie wypadnie bladziutko. Rząd chiński uzna, że w kajakach nadzieje nie zostały spełnione.
- Całe życie jeżdżę po świecie, ale gdyby kiedyś padła propozycja pracy z polskiej federacji, to jasne, że nie odmówiłbym. Jestem Polakiem i bardzo chciałbym, żeby za moją sprawą zagrano na igrzyskach Mazurka Dąbrowskiego - kończy Ploch.
Były medalista mistrzostw świata Zdzisław Szubski trenerem kadry Brazylii jest już dziesięć lat. Trafił tam w 1994 roku z Portugalii, gdzie pracował z kadrą kajakarzy przez siedem lat i zaliczył igrzyska w Seulu i Barcelonie. Brazylijskie ministerstwo sportu poprosiło go, żeby rozkręcił dyscyplinę w kraju i ustawił ją na odpowiednich torach. Nie miał problemów z adaptacją, bo świetnie znał język. Ale zastał kłopoty innego rodzaju.
- Kajakarstwo prawie w ogóle tam nie istniało, to pole do zaorania. Mieli sprzęt, na jakim trenowano w latach 60. A jak chcieliśmy zrobić mistrzostwa Brazylii, to nie było z kogo finału złożyć. W dodatku zawodnicy wyciskali 70 kg. A porządny kajakarz powinien wyciskać 160 kg. I oni chcieli wysyłać zawodników na igrzyska! Nie potrafili też wyżywić swoich sportowców. Nie brakowała jedzenia, ale się nie nadawało. W głównym ośrodku przygotowań karmiono mi ludzi hamburgerami, bułkami itd. A ośrodek 400 km w głąb Brazylii, rzeki pełne piranii, na szczęście nie tych krwiożerczych, węże jakieś, pływające świnie - opowiada Szubski.
- Musiałem zaczynać zmiany od podstaw, ale już wiedziałem, jak się to robi. Gdy zacząłem w Portugalii, to z moim zawodnikiem, który został później wicemistrzem świata, sam musiałem schodzić na wodę i zasuwać wiosłami, żeby mierzyć mu czas, bo federacja nie miała nawet motorówki. Ja, czterdziestolatek, miałem więcej siły od mojego kadrowicza - mówi.
W Brazylii szło powoli. - Wiadomo, każdy kraj ma swoją specyfikę, inne zwyczaje i podejście do różnych spraw. Brazylijczycy to ludzie powolni, na wszystko mają czas, nigdzie się nie spieszą. A w kajakach trzeba zap... Nie chodzi mi tylko o podejście do treningu, ale o dyscyplinę i organizację, bez których moja praca nie ma sensu. W dodatku ja jestem z charakteru nerwowy, dynamiczny, muszę mieć wszystko zrobione na wczoraj. Musiałem wykazać się niezłą sztuką dyplomacji, żeby narzucić swoje zasady. Nie gwałtem. Dałem im jeden palec, ale zabrałem pięć. Zawodnikom wydawało się, że robią wszystko jak chcą, ale robiliśmy po mojemu. Nastąpił koniec samby, szaleństw do późnej nocy, odżywiania się jak kto chce. I wyszło na moje, bo staliśmy się najlepszą ekipą w obu Amerykach, przebiliśmy nawet Kanadyjczyków, gdzie trenuje 10 razy więcej osób niż u nas.
Szubski mówi, że zakończeniu igrzysk w Atenach, trzecich z kadrą Brazylii, rozwiązuje kontrakt. - Ile można? Wracam do Europy. Mam ciekawą ofertę od jednej federacji. Niestety, nie z Polski, a nie wahałbym się ani chwili - mówi.