Kowalczyk od świtu do zmierzchu - katorżniczy dzień z życia Justyny

Trener Wierietielny nazywa je łączkami: wszystkie tortury Justyny Kowalczyk wykaligrafowane na kartkach A4, policzone, pomazane na kolorowo flamastrami, włożone w foliowe koszulki. 13. łączka prowadziła do Soczi. Ten materiał pozwoli wam zrozumieć, jak ciężko haruje nasza biegaczka, by móc osiągać sukcesy. Przeczytajcie, zobaczcie unikalne wideo, posłuchajcie.

Historia kariery Justyny Kowalczyk i biegów narciarskich. Przeczytaj książkę>>

Jeśli miałby kiedyś powstać horror o biegach narciarskich, lepszej scenerii nie będzie. Czarny las, minus 15 i wieje.

 

Jedyne, co oprócz wiatru słychać, to jak trzeszczy śnieg pod stopami i nartami. Jakiś zawzięty serwismen już jeździ w tych ciemnościach po trasie rozgrzewkowej, z lampką na głowie.

 

Dochodzi 6.30, jest pierwsza niedziela olimpijskiego sezonu, do biegu na 10 kilometrów w Kuusamo zostały cztery godziny. Przed chwilą zaczęły trzaskać drzwi w domkach przy trasie. W polskim najwcześniej: drzwi od pokoju Justyny Kowalczyk, od pokoju jej sparingpartnera Macieja Kreczmera, od pokoju trenera Aleksandra Wierietielnego. Teraz - kuchmistrza Aleksandra Wierietielnego, bo to u niego jest stół przygotowany do śniadania dla całej trójki.

Na stole słoiki z miodem, dżemem, nutellą, na kuchence garnek z owsianką. Gdyby to był dzień wolny, trener miałby jeszcze zamówienie na jajecznicę. Jest ich kucharzem wszędzie tam, gdzie nie mieszkają w hotelach, albo tam, gdzie im hotelowe jedzenie nie pasuje.

- Śniadania, obiady, kolacje. Naleśniki, szaszłyki, spaghetti - robię wszystko, co trzeba. Smaczniej, taniej i z gwarancją, że wszystko jest świeże. Jak się Justynie nudzi moje jedzenie, to sama jakąś sałatkę uszarpie. Ale raczej sobie z Maćkiem chwalą. Jak po Soczi skończę z tymi biegami, to idę na kurs kucharski - mówi trener. A na razie idzie do bankomatu, żeby zapłacić za pobyt. To on rozlicza wydatki całej grupy, do niego przychodzą serwismeni, gdy trzeba kupić jakiś nowy smar czy parafiny.

 

Tona sprzętu i pół biblioteki

Justyna przybiegnie na śniadanie za godzinę, po rozruchu. Lekkim, bo to dzień startowy. Biegnie ze słuchawkami w uszach, po porannej kawie, po drugiej stronie lasu razem truchtają trzy Norweżki: Marit Bjoergen, Therese Johaug, Kristin Stormer Steira. Kiedy skończą rozruch, będzie dużo widniej, a w kabinach i tirach serwismenów będzie już tłok.

Na obozach przygotowawczych od maja do listopada rozruch jest zwykle tak mocny, że liczy się po prostu za pierwszy trening. W okresie startowym już tak nie wolno, choć w dniach bez wyścigów to poranne bieganie jest też często uzupełniane zajęciami w podręcznej siłowni: na specjalnym trenażerze do wzmacniania rąk albo na śliskiej desce, na którą się wchodzi w grubych skarpetach, by imitować krok łyżwowy.

W siłowni, przewożonej z miejsca na miejsce, są jeszcze m.in. rower stacjonarny, równoważnia i czterokilogramowa piłka lekarska. Jeśli do tego dodać cały sprzęt narciarski i serwisowy, wyjdzie około tony bagażu podróżującego ze startu na start. I jeszcze do tego pół biblioteki - jak żartuje trener - z zapasu książek i gazet, które zabiera ze sobą Justyna. Sam trener też z tej biblioteki korzysta, tylko na ostatnim zgrupowaniu przed sezonem przeczytał trzy książki.

Letnie przygotowania męczą ciało, zima to tortury dla psychiki, zwłaszcza w sezonie igrzysk, które sobie Justyna już dawno upatrzyła jako szczególne dla siebie. Wypadają w dobrym punkcie kariery, w Rosji, którą lubi. Wiele się w ostatnich latach zmieniało, poszły w odstawkę plany zrobienia sobie roku przerwy, ale marzenie o Soczi - nie.

Ono ją napędzało, gdy pojawiały się wątpliwości, czy warto się jeszcze raz zmuszać do tej orki, zwłaszcza wiosenno-letniej. Wielogodzinnych krosów w Tatrach, morderczych podjazdów na rowerze w Sierra Nevada, imitacji skakanych w Estonii, czyli wieloskoków pod górę, które kiedyś opisała jako nordic walking w wersji dla wariatów. Po takich wieloskokach jest bieg w dół, a potem znów imitacja w górę, do upadłego. Czy latem, czy zimą, po drodze do Soczi prawie co dzień wypadały jakieś igrzyska.

Na marginesie: "bolesne zakwasy"

Te wszystkie męki treningowe i startowe jeżdżą w białym segregatorze: opisane, podsumowane, zmierzone. Pogrupowane w foliowych koszulkach, w których się też zawsze zawieruszy jakiś gazetowy wycinek o Justynie, zachowany przez Aleksandra Wierietielnego. Trener mówi na te swoje zapiski "łączki", bo są pomalowane flamastrami na różne kolory.

- Jak się dowiedzą inni trenerzy, to się będą ze mnie śmiali, że jestem z epoki kamienia łupanego. Nikt już takich nie używa. Wszyscy z laptopami siedzą. Ale ja też się czasem z nich śmieję, jak się nie mogą połączyć z internetem albo coś skasują. Nie mam do laptopów cierpliwości, choć się zbierałem wiele razy - mówi.

Oficjalnie takie łączki nazywają się "indywidualny plan organizacji szkolenia zawodnika": cały rok pracy na jednej kartce A4, podzielonej w pionie na miesiące od maja do kwietnia, w poziomie na dni i rubryczki do podsumowań, zaksięgowanej w Polskim Związku Narciarskim. Np. na łączce z 2010-2011, czyli sezonu Mistrzostw Świata w Oslo, żółty flamaster zaznacza dni zawodów Pucharu Świata, pomarańczowy dni MŚ, fioletowy zawody krajowe, inny odcień pomarańczowego dni badań, "iksy" - dni dojazdów.

To, co najbardziej boli, jest na zielono z czerwonym podkreśleniem: zgrupowania. Maj w Seiser Alm, czerwiec w Sierra Nevada, lipiec w Ramsau i na lodowcu Dachstein, gdzie można łączyć trening letni z zimowym, sierpień w Otepaeae, wrzesień w Raubiczach, znienawidzony październik w Ramsau i Val Senales, nazwany kiedyś przez Justynę czasem porównywania tyłków, bo do sezonu blisko, wszyscy się już taksują spojrzeniami, kto jak wyszykowany do ścigania, a dalej trzeba orać.

Listopad to była w tamtym sezonie "Skandynawia lub Alpy", od grudnia do marca rytm jak zwykle wyznaczały starty. A w kwietniu była jeszcze Kamczatka, wyprawa regeneracyjno-startowa, z biegami pokazowymi. To ostatnia do dziś łączka z Kamczatką i ostatnia bez sierpniowego zgrupowania na śniegu w Nowej Zelandii.

Każdy miesiąc jest podsumowany liczbą dni zgrupowań, zawodów, badań. Wtedy, w 2010-2011, wyszło razem 291 dni w pracy: dni zawodów 42, zgrupowań 246, w tym blisko 30 na przejazdy, trzy dni badań. A do każdej takiej łączki trener ma kolejne, rozpisujące plany treningowe na każde zgrupowanie, w drobnych szczegółach, z listą zajęć, ze spisanymi na marginesie uwagami typu "bolesne zakwasy". Co Justyna robiła, jak długo, w jakich warunkach. Nartorolki, rower, krosy. Nie ma tu tylko spisanych lekkich rozruchów, rozciągań, rozbiegań.

900 roboczogodzin

W treningu biegaczki narciarskiej wysiłku nie mierzy się pokonanym dystansem, bo kilometr na rowerze nierówny kilometrowi na nartach albo przebiegniętemu, trasa trasie też nierówna. Tak samo treningów w siłowni Justyna i trener nie mierzą kilogramami, bo mają tam wiele ćwiczeń, w których nie ciężar jest najważniejszy. Liczą się roboczogodziny i to, z jaką intensywnością zostały przepracowane. Przy jakim poziomie tętna albo zakwaszenia. Progi się zmieniają, ustawiają je Justynie co rok specjaliści z Instytutu Sportu. Prosi, by o aktualne dane nie pytać, bo "rywalki czytają".

Kiedyś przyjmowali z trenerem, że do tętna 140 zajęcia są regeneracyjne, powyżej 180 - intensywne. Przez dwa lata mierzyli poziom zakwaszenia, ale zrezygnowali, bo było cały czas bolesne kłucie, a wyniki bywały dziwne.

Zdarzało się, że były niemal identyczne przed i po morderczym treningu. Zostali przy mierzeniu pracy poziomem tętna, choć z pulsometrem Justyna biega dużo rzadziej niż kiedyś. Po tylu latach treningów i analizowania własnego organizmu sama jest dla siebie pulsometrem - i to dość dokładnym, porównywali ze wskazaniami sprzętu.

Rozpiska sprzed kilku lat do dzisiejszej Justyny już by nie pasowała. Wcześniej to trener miał większe wyczucie i narzucał sztywny plan, teraz ona czuje już swój organizm tak dobrze, że idą na kompromisy, robią zmiany. Jeśli widzą, że nie mogą zrobić tego, co zaplanowali, szukają innego sposobu, tak jak tej zimy, gdy pierwszy raz od 2006 Justyna nie miała w przygotowaniach do wielkiej imprezy Tour de Ski.

- Za młodych czasów, gdy jechaliśmy na zgrupowanie i mówiłem, że mamy 20 dni, z tego trzy wolne, odpowiadała: "Nie, trenerze. Będzie dzień wolny w podróży i jak będziemy wracać. A na miejscu pracujemy od do bez przerw". Tak było, jak miała 23-25 lat. Teraz już poszła po rozum do głowy. Ustalamy normalne mikrocykle, z dniami odpoczynku. Np. mikrocykl pięciodniowy, cztery plus jeden. Albo z połową dnia wolnego - mówi trener. W tych dawnych czasach wychodziło ponad 1000 godzin pracy rocznie, nawet do 1200. Teraz jest ok. 900 godzin.

Ale mi trener dał czadu

Pracują razem już 13 lat, ale część łączek przepadła cztery lata temu, gdy samochód trenera został okradziony. Powstała nowa kolekcja w segregatorze. W laptopie, choć trener się przed nim wzdraga, też jest wiele skarbów.

Każdy trening Justyny Aleksander Wierietielny nagrywa kamerą i przerzuca filmy na komputer, do analizy. Zawsze nagrywali bardzo dużo. Niedawno Justyna poprosiła trenera o nagrania ze starej kamery, jeszcze na kasety z taśmami. Z początków ich współpracy, gdy jeszcze pracowała w dużej grupie, a nie we własnym teamie, który dziś liczy już 10 osób.

- Zebrało się tych starych kaset ze 30, wszystko jej przywiozłem. Ogląda je sobie w tym sezonie i czasem się śmieje. Mówi: "O, trenerze, tu jeszcze Janusz Krężelok biega z włosami!" - wspomina Wierietielny. - A co jej najbardziej zapadło w pamięć? "O, tu to, trener mnie opieprzał. O, ale tutaj mnie trener zbluzgał, ale mi trener dał czadu". Ja sobie żartuję: "To ty już nic dobrego z naszej współpracy nie pamiętasz?" - pyta.

Od trzech lat Justyna przed startami ogląda poprzednie starty z tych samych miejsc. Ogląda po kilka razy to, co nagrał trener, to, co jest w internecie. Prosi trenera, żeby wyszedł z kamerą, nagrał ją na treningu na trasie, żeby sprawdzić, czy poprawiła to, co chciała, zwłaszcza na trasach sprintów. Starają się filmować jak najczęściej, bo nigdy nie wiadomo, kiedy się wkradnie techniczny błąd, który potem będzie powielany. Nad techniką pracują cały czas, zwłaszcza w stylu łyżwowym, żeby jak najmniej bolały piszczele. Najbardziej bolą, jak jest zerowa temperatura, na trasie klepisko, narty się rozjeżdżają i trzeba je trzymać w szyku cały czas.

Te nagrania Justyna ogląda sobie czasem podczas masażu albo zaczyna wtedy czytać. I często w trakcie zasypia. Nieważne, jak się skończył bieg, popołudnie po nim to już przygotowanie do następnych wyścigów. Odnowa, rozbieganie, dobre jedzenie. Masaż ma prawie codziennie. Zależnie od tego, jak się czuje, prosi o mocny albo lekki, o plastry, wcierki. Od niedawna pracuje z nowym fizjoterapeutą, który znalazł dobry sposób na piszczele. Ale masaż to już właściwie koniec dnia pracy, wcześniej trzeba przetrwać kilkugodzinną operację "Bieg". Czasem się zdarza, zwłaszcza w dni sprintów, że jak wciągnie Justynę po śniadaniu, to dopiero po 16 wyrzuca ją z powrotem do normalnej rzeczywistości, żeby mogła posiedzieć w pokoju, zjeść obiad, odpocząć, przeczytać SMS-y, odpowiedzieć. W międzyczasie może przysiąść na chwilę podczas konferencji, zjeść kanapkę, banana, baton energetyczny, ale to, co spaliła podczas biegu i przygotowań do niego, uzupełni dopiero przy obiedzie. Kolacja jest już najczęściej lżejsza: naleśniki, makarony, sałatki. A i tak niedługo po niej rusza potruchtać, bo nie lubi odpoczywać i zasypiać z pełnym brzuchem.

Serwismeni gaszą światło

 
 
 

Każdy bieg zaczyna się jakieś dwie godziny przed sygnałem do startu. Trzeba się rozgrzać, wybrać narty z tych par, które serwismeni podsunęli Justynie po swoich testach. Potem ona je sprawdza. Przy trasie jest stanowisko serwisowe, biegaczki i biegacze zjeżdżają tutaj, raportują, jak się sprawują narty, proszą o zmianę albo poprawki.

Serwismeni przychodzą do pracy na 6, wychodzą po 20. Od rana testują swoje cuda, biegają po trasie, mierzą czasy przejazdów, notują, znajdują lepsze warianty i dopiero potem przygotowują narty startowe. A po zawodach muszą sprzęt wyczyścić, by zacząć od nowa następnego dnia, gdy już sprawdzą pogodę. To oni ostatni gaszą światło przy trasach.

Justyna samych nart startowych ma po kilka do klasyka i łyżwy. Na różne pogody: lód, wodę, świeży śnieg, mocny mróz. Do tego jakieś 100 par nart testowych. Jest gwiazdą, serwismeni idą do Fischera i biorą, co chcą. Mierzą, próbują, czy waga i konstrukcja będą pasować. Samo przygotowanie nart dla Justyny to jakieś 30 minut. Wcześniej trzeba wybrać: proszki, parafiny, przyspieszacze, smary, coś na trzymanie pod stopę w klasyku. Na świeżym powietrzu jest już samo wykończenie: ile warstw, ewentualnie jakie. Na wyczucie Justyny. Jeśli pogoda jest stabilna, to luksus: można wybrać narty na godzinę przed startem, przetestować, zrobić spokojnie rozgrzewkę, przebrać się w suche ubrania. Ale jeśli np. zaczyna nagle padać śnieg, to zamiast się przebierać, trzeba wrócić na testy, już po rozgrzewce, tuż przed startem.

 

Jeśli jest normalnie, to 20 minut przed biegiem Justyna, ubrana w kurtkę, z plecakiem idzie na start. Tam jeden z serwismenów odbierze od niej rzeczy i plecak, poda narty i będzie czekał na nią po biegu. Reszta ekipy rozstawia się przy trasie.

Trener też, czasem jeszcze wcześniej, da Justynie kopniaka na szczęście. Potem nie widzą się, bywa, że nawet dwie czy trzy godziny po biegu, bo dekoracja, wywiady, konferencja, kontrola antydopingowa. Kontrola może się ciągnąć długo, bo organizm jest odwodniony. Ale to i tak lepiej, niż gdy kontroler zjawia się rano, przed wyjściem na rozruch, gdy zawodnik właśnie wyszedł z toalety. Kto ze sportowców tego nie miał: wtedy żegnaj, rozruchu, żegnaj, połowo treningu.

Trzeba siedzieć razem z kontrolerem dwie, trzy godziny, aż się uda pobrać próbkę moczu. A Justynie zdarzało się, że kontrolowali i rano w dniu zawodów, i po zawodach. Albo na zgrupowaniu najpierw w porze obiadu, a potem jeszcze późnym wieczorem. Wielu kontrolerów znają już z widzenia, służby antydopingowe mają numery komórek trenera, Justyny, asystenta Rafała Węgrzyna, dzwonią z wezwaniem albo pukają do drzwi. Czasem później niż powinni, ale lepiej już otworzyć, niż iść na udry i skorzystać z prawa do odmowy.

Spasiba, thank you, dziękuję i do widzenia

Przez to wszystko w pierwszych godzinach po biegu często zostają im tylko krótkofalówki, żeby porozmawiać, jak jej się biegło, co było dobrze, co źle. "Spasiba, thank you, dziękuję i do widzenia" - mówiła Justyna do wszystkich swoich sztabowców przez krótkofalówkę w Kuusamo kwadrans po zwycięstwie na 5 km klasykiem. Mogła to w tym sezonie powtarzać po niemal każdym biegu stylem klasycznym, wszystkie wygrywała aż do soboty w Toblach, gdzie zajęła piąte miejsce.

"Spasiba", bo ona i trener rozmawiają z estońskimi serwismenami Are Metsem i Peepem Koidu po rosyjsku. "Thank you", bo do Szweda Ulfa Olssona, odpowiadającego za smarowanie narty na poślizg, Justyna i Estończycy mówią po angielsku. - Wychodzi z tego takie nasze serwisowe esperanto - tłumaczy. Telefon trenera w takich chwilach nie milknie.

- Dziękujemy, dziękujemy. My też gratulujemy i pozdrawiamy - mówił w Kuusamo. - Tata Justyny - wyjaśniał później. Dzwonią też dziennikarze, ale trener niedługo po Kuusamo obiecał sobie, że do Soczi koniec z wywiadami. Żeby nie podgrzewać nastrojów. I w przeciwieństwie do takich postanowień z poprzednich lat na razie jest w tym konsekwentny, tylko przy okazji awantury o Tour de Ski robił wyjątki.

Przyznaje, igrzysk nie lubi, presja jest wtedy nie do zniesienia. Z Justyną lubią się i czubią, czasem mają siebie dość, ale pracy bez siebie nawzajem sobie nie wyobrażają. To samo w biegach kochają, to samo ich zżera: lęk przed nieprzewidywalnością tego sportu, zmianą pogody, złym doborem smarów. I to samo jest lekarstwem: taka praca, żeby mieć poczucie, że się zrobiło wszystko, by szczęściu pomóc.

Podyskutuj z autorem na blogu Pawła Wilkowicza

 
Więcej o: