Polski trener w serbskim więzieniu. "Gorzej niż śmieć"

Wszystko się zmieniło. Straciłem kontakt z bliskimi, z całą rzeczywistością. Z normalnego świata, w którym byłem szczęśliwy, trafiłem do miejsca, gdzie nie ma żadnych zasad, a ludzie traktowani są gorzej od śmieci

Zobacz, co sądzą inni. Podyskutuj o tym na Facebooku Sport.pl ?

- Drzwi się zatrzasnęły. Cela była pusta. W głowie szalało tysiące myśli. Pragnąłem, żeby to się skończyło. Zamykałem oczy i za chwilę otwierałem. Chciałem, żeby to był tylko zły sen. Nikogo nie obchodziło to, że być może znalazłem się tu przez przypadek, przez nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Jedyne prawo, jakie mi przysługiwało, to gnicie w celi. To były najgorsze chwile, godziny, a później dni, tygodnie i miesiące mojego życia - opowiada 42-letni Jacek Pasiński, były siatkarz Skry Bełchatów oraz trener m.in. Organiki Budowlanych, z którą wprowadził z II ligi do ekstraklasy.

We wrześniu ubiegłego roku został skazany przez serbski sąd na dwa lata więzienia za spowodowanie wypadku ze skutkiem śmiertelnym.

"O nic się nie martw. Właśnie dojeżdżamy"

13 lipca 2010 r. Wtorek. Jacek z dwiema siatkarkami, swoim 15-letnim synem i ośmioletnią córką jednej z zawodniczek jedzie do Warny na turniej siatkówki plażowej. Wysyła jeszcze SMS do żony Anny. "Wszystko jest OK. O nic się nie martw. Niedługo będziemy w Bułgarii".

Anna Pasińska: - Bardzo przeżywałam ten wyjazd. Nie wiem dlaczego, ale od początku towarzyszyły mi złe przeczucia. Prosiłam Jacka, żeby nie jechał.

Kilka godzin później przychodzi kolejna wiadomość. "Mieliśmy wypadek. Nikomu nic się nie stało, jesteśmy cali. Chyba zostanę zatrzymany przez policję".

Godz. 7.30, miasteczko Pirot. Do granicy z Bułgarią pozostało im dziesięć kilometrów. Zwykła droga jednopasmowa. Ograniczenie prędkości do 80 km/godz. - Na liczniku miałem niewiele więcej. Maksymalnie 90, może nawet mniej - zarzeka się Jacek.

Przed nim jedzie stare yugo. Nagle zaczyna gwałtownie hamować, prawie się zatrzymuje. - Skręciłem mocno w prawo. Niestety, zawadziłem o prawy narożnik tego auta. Wyrzuciło nas z drogi. Zatrzymaliśmy się gdzieś w polu kukurydzy. Długo nie mogliśmy się otrząsnąć. Całe szczęście, że nikomu nic się nie stało - opowiada. - Kiedy wysiadłem, widziałem zbliżających się do nas policjantów. Zabrali nam paszporty. Emocje powoli opadały. Zaczęliśmy sobie zdawać sprawę, co naprawdę się stało. Widok był straszny. Samochód, który zahaczyłem, był roztrzaskany na dwie części.

Okazało się, że po zderzeniu yugo stanęło w poprzek drogi. Z całym impetem wjechał w nie rozpędzony mercedes. - Niedługo potem dowiedziałem się, że ofiarą wypadku był lekarz. Mieszkał w Pirocie. Bardzo szanowany i ogromnie lubiany w okolicy.

W stanie krytycznym został odwieziony do szpitala. - Pozwolono mi zadzwonić do polskiej ambasady. Od konsula usłyszałem, że prawdopodobnie czekają mnie poważne kłopoty.

"Posiedzisz tu trochę z nami"

Po siedmiu godzinach wyjaśniania Jacek zostaje przewieziony na komisariat w Pirocie. Miał nadzieję, że zostanie wypuszczony. - Zamiast tego usłyszałem pierwsze zarzuty. Wtrącono mnie do celi. Na 48 godzin, bez wody i toalety. Nawet na moment nie mogłem zmrużyć oczu. Ciągle myślałem o tym, co się stało - wspomina.

Areszt zostaje przedłużony na 30 dni. Jacek trafia do niewielkiej, lecz ośmioosobowej celi. Siedzi razem z Cyganami, Turkami i trzema Serbami oskarżonymi głównie o fałszowanie dolarów i oszustwa. - Nigdy wcześniej nie byłem w takim miejscu. Bałem się - przyznaje.

Lekarz poszkodowany w wypadku zmarł dzień później. - Modliłem się, żeby wyszedł z tego. To była tragedia. Zrozumiałem wtedy, że szybko tego miejsca nie opuszczę - mówi. - Poza tym coraz częściej słyszałem: "To jest Serbia. Tu nigdy nie możesz być niczego pewien. Posiedzisz tu trochę z nami". Serbscy współwięźniowie mówili, że zawitał do nich ten, który w 1999 r. bombardował ich kraj [NATO bombardowało byłą Jugosławię - przyp. red.].

Mijają kolejne dni. Jacek powoli przyzwyczaja się do trudnych warunków w areszcie. Do cotygodniowej kąpieli, półgodzinnego spaceru i więziennego jedzenia.

W tym czasie rodzina i przyjaciele walczą o sprowadzenie go do Polski. Starają się, by w ojczyźnie mógł odpowiadać z tzw. wolnej stopy. Spełniają wszelkie niezbędne proceduralne wymogi. Na próżno. Serbowie odrzucają wszystkie wnioski.

Prokurator zarzuca Jackowi niebezpieczną jazdę lewą stroną drogi. Obwinia go za błąd podczas wyprzedzania i spowodowanie wypadku. Żąda dwóch lat pozbawienia wolności.

20 września 2010 r. Poniedziałek. Na rozprawę do Pirotu przyjeżdżają przyjaciele i rodzina. Oprócz dzieci. Wszyscy liczą na łagodny wyrok, bo Jacek przyznał się do winy.

Trwa analiza śladów hamowania znalezionego na lewym pasie i drugim po prawej stronie. Według opinii biegłego oba należą do samochodu Jacka. Oskarżyciel twierdzi, że po brawurowym wyprzedzaniu samochód z Polski gwałtownie zjechał na prawą część drogi, nie zdążył się zatrzymać i uderzył w jadącego przed nim yugo.

Adwokat: - To absurd. Ślad hamowania nie odpowiada szerokościom kół samochodu prowadzonego przez Polaka. To nie on zostawił te ślady.

Sprawa zostaje odroczona na następny dzień.

21 września 2010 r. godz. 11. - Zarzuty i zeznania świadków nie do końca się zgadzały. Żaden z nich nie potwierdził, że jechałem lewym pasem - mówi Jacek. Na rozprawę przychodzi rodzina zmarłego ze swoim adwokatem. Zachowują się spokojnie. - Przez chwilę rozmawiałem z żoną tego człowieka. Powiedziałem jej, że jest mi bardzo przykro, że ogromnie żałuję tego, co się stało. Przeprosiłem. Od nikogo na sali nie usłyszałem: "Ty, morderco!". Nie jestem nim.

Sędzia ogłasza wyrok. Dla Jacka najgorszy z możliwych: winny. Uznaje, że Jacek pędził lewym pasem, a w momencie hamowania na liczniku miał 130 km/godz. Zaznacza także, że nie dostosował prędkości do warunków panujących na drodze. Wyrok: dwa lata więzienia.

Anna Pasińska: - Zrobiło mi się niedobrze. Chwilę po wyroku spojrzałam na Jacka, on na mnie. Nie mogliśmy powstrzymać łez. Podróż do Polski była okropna. Żyć mi się odechciało. Ale kiedy wróciłam i spotkałam się z dziećmi, odzyskałam siły.

Jacek: - Nie zamierzałem odwoływać się od wyroku. To by tylko pogorszyło sprawę. Zrozumiałem, że i tak nie miałbym żadnych szans. Później usłyszałem, że podobno prokurator był kuzynem zmarłego, a sędzia jego bardzo dobrym znajomym.

"Żyje? To niech nie marudzi"

W celi zaczynają się konflikty. Dochodzi do kłótni, a nawet bójek. Jeden z Turków ciągle dokucza wysokiemu Polakowi (Jacek ma 207 cm wzrostu). - Zaczynało mu odbijać. Szturchał mnie, coś mamrotał, klepał, kazał schodzić z łóżka, żądał, żebym przestał czytać książkę. W końcu nie wytrzymałem. Uderzyłem go w twarz - wspomina. - Wpadł w furię, chciał wyłamać poręcz i mnie tłuc. Nie zdążył. Ktoś klepnął w dzwonek, wpadli strażnicy z pałkami. Kazali nam wyjść z celi. Parę razy przyłożyli. Turka zabrali do izolatki. Wiedzieli, że był prowokatorem. Mnie chcieli ukarać podobnie, ale się postawiłem.

Niedługo potem wybucha kolejna awantura. - Kazałem Serbowi posprzątać po jedzeniu. Spojrzał na mnie dziwnie, wziął talerz i resztki rzucił na moje łóżko... Później było już spokojnie, ale parę razy trzeba było pokazać charakter. Bo jeśli człowiek się nie postawi, to będzie traktowany jak szmata. Chyba tak samo jest w Polsce. W więzieniu w Pirocie straciłem dwa zęby.

Zaczął źle się czuć. Miał duszności i zawroty głowy. Więźniowie wezwali strażników. - Klawisze otworzyli drzwi i krzyknęli: "Żyje? Tak? To niech się uspokoi i przestanie marudzić". Po kilku godzinach przyniesiono mi jakieś leki. Po nich czułem się jeszcze gorzej. Wszystkie wyrzuciłem.

"Straciłem 17 kilo"

28 października. Czwartek. Jacka przewożą do jedynego międzynarodowego więzienia w Serbii w Sremskiej Mitrovicy. Zgodnie z prawem europejskim osadzony ma prawo do dwóch rozmów telefonicznych w tygodniu. Kontaktuje się z adwokatem i rodziną.

Przez miesiąc przechodzi obowiązkową kwarantannę. Jest obserwowany. Na podstawie zachowania ma być przydzielony do odpowiedniego pawilonu. - Po serbsku zaczynałem mówić coraz lepiej, praktycznie wszystko rozumiałem. Zapoznałem się z pewnym Serbem. Pomógł mi się zaaklimatyzować. Trafiliśmy do tego samego pawilonu.

Składał się z sześciu cel. Trafił do 12-osobowej. W Sremskiej Mitrovicy posiłki wydawane są na stołówce. - Jedzenie opierało się głównie na grochu i fasoli. Nie mogłem na to potrzeć. Przez dziewięć miesięcy pobytu w Serbii mięso widziałem dwa razy. Schudłem 17 kilogramów - opowiada.

Tymczasem rodzina i przyjaciele Jacka walczą o jego transfer do ojczyzny. W polskim sądzie wszystkie formalności zostają załatwione. Trwa oczekiwanie na Serbów. - Łudziłem się, że na święta Bożego Narodzenia będę już w kraju. Wystarczyło tylko, aby serbski i polski Interpol porozumiały się i ustaliły warunki mojej podróży. To była kwestia tygodnia. Przy odrobinie dobrej woli. Niestety, już w połowie grudnia wiedziałem, że nic z tego nie wyjdzie. W podobnej sytuacji było jednak wielu więźniów. Jeden Czarnogórzec miał do odsiadki 3,5 roku, a na transfer do swojego kraju czekał już ponad dwa lata.

"Koszmar powraca"

11 lutego. Piątek. Serbskie ministerstwo sprawiedliwości wreszcie zezwala na odbycie reszty kary w Polsce. Jacek z Belgradu leci do Warszawy. Trafia do Białołęki. Na miesiąc. - Nareszcie mogłem zamienić z kimś kilka zdań w naszym języku. Ale też nie wszystko było tak, jak sobie wcześniej wyobrażałem.

Samotnie dwie noce w celi. - Do tej pory nie wiem, dlaczego zastosowano wobec mnie taką procedurę. To nie były przyjemne chwile. Odżyły złe wspomnienia - mówi.

Po siedmiu miesiącach rozłąki z rodziną wreszcie widzi żonę i syna. Nawet pół roku później, opowiadając o tym, nie potrafi ukryć wzruszenia. Przeciera oczy. - Przytuliłem ich mocno. Dodali mi wtedy dużo sił.

12 dni później zostaje przewieziony do aresztu śledczego w Łodzi. Po kilku tygodniach wychodzi na wolność za kaucją w wysokości 10 tys. zł. To dobra wiadomość. Zła jest taka, że sąd podtrzymał serbski wyrok.

Jacek wraca do domu. W nocy męczą go koszmary. 30 maja przegrywa sprawę apelacyjną. Ma znowu wrócić do więzienia.

6 czerwca. Poniedziałek. Jacek otwiera list: 24 czerwca ma się stawić w areszcie śledczym przy ul. Smutnej.

Pytam: - Czy wyobraża sobie...

- Proszę nie kończyć. Nie chcę tam wracać. Od razu wyrzucam takie myśli. Chciałbym zacząć wszystko od nowa, żyć spokojnie i zapomnieć o tym koszmarze. Każdego dnia o tym marzę. Chciałbym wrócić do tego, co kocham, czym uwielbiam się zajmować, czyli do siatkówki. Szczerze żałuję tego, co się stało. Chciałbym cofnąć czas. To był jednak przypadek, nieszczęśliwy przypadek. Każdy mógł się znaleźć na moim miejscu

sport@lodz.agora.pl

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.