To był piękny Tour de France. Biało-czerwone akcenty były bardzo widoczne

"O czym to?" - pyta czasem nieco złośliwie moja Lepsza Połowa, gdy zeznaję sprzed ekranu, że oglądam relację z Tour de France. Trochę ją rozumiem, sam z podobnym przymrużeniem oka puszczam kąśliwe uwagi, gdy ona czeka na "Grę o Tron". Ale w którymś momencie dotarło do mnie, że w tym pytaniu kryje się jednak głębszy sens, bo te ponad trzy tygodnie, spędzone najpierw wśród kolarskich ekip, a następnie przed ekranem, nie tylko dostarczyły mi wielkich emocji i świetnej rozrywki, ale również wielu rzeczy mnie nauczyły. Dziś, jeszcze przed ostatnim odcinkiem sezonu, można już chyba zadać pytanie: o czym zatem był ten Tour de France?

O konsekwencji w realizacji celów…

Zacznijmy od posiadacza żółtej koszulki, bo to o nią de facto toczy się ta trzytygodniowa, mordercza rywalizacja. Z perspektywy tych trzech tygodni można chyba pokusić się o stwierdzenie, że o ile w tym wyścigu wszyscy wygrywali to, co się udało wygrać, o tyle Sky wygrało to, co sobie zaplanowało. Od pierwszego do ostatniego etapu z żelazną konsekwencją realizowali tylko jeden cel: dowiezienie żółtej koszulki do Paryża na plecach Christophera Frooma. Zachwiali się tylko raz, na szczycie Peyragudes, gdy Mikel Landa nie zaczekał z pomocą na swojego lidera, co kosztowało ekipę dwudniowe rozstanie z żółtym trykotem. Ale gdy tylko nieporozumienie wyjaśniono, Landa dwoił się i troił, by pomóc zespołowi w realizacji zadania. Ze 100% skutecznością.

 …i o poświęceniu własnych ambicji dla realizacji tych celów.

Kolarstwo nie jest sportem, który rozpieszcza kibiców prostą, plemienną identyfikacją: „kibicujemy naszym”. Bardzo łatwo tutaj zapomnieć, że „nasi” pełnią w swoich zespołach jasno określone role i równie łatwo przypiąć im łatę „wyrobników”, którzy pracują na rzecz jakichś uprzywilejowanych person. To trochę niesprawiedliwe, bo nie da się do końca abstrahować od tego, że kolarstwo to sport zawodowy, zbudowany na skomplikowanych relacjach między zawodnikami, sponsorami, organizatorami wyścigów, mediami i kibicami. Bez któregokolwiek z tych elementów nie mogłoby istnieć.

 Trudno więc nie mieć (z punktu widzenia kibica)  pretensji do Kwiatkowskiego, że wykonuje swoją pracę bez wymiernych korzyści dla siebie samego. Trudno zrozumieć zachwyty, jakie spływają na Michała podczas tego Touru, kiedy jego największym sukcesem jest drugie miejsce na marsylskiej czasówce. Trudno przejść do porządku nad tym, że mistrz świata haruje jak wół przez większość etapu, a później zostaje, łapie oddech i rzadko ma nawet szansę zobaczyć, jak tego, dla którego pracuje, ubierają na mecie w żółtą koszulkę.

 Ale to właśnie na tym polega wielkość Michała (i wielu innych, podobnych mu pomocników), że rozumie swoją rolę w zespole, ma świadomość, jak ważne zadanie jest mu powierzone i z rzemieślniczą dokładnością je realizuje. Praca i zaangażowanie Michała Kwiatkowskiego na rzecz sukcesu Froome’a i drużyny Sky są objawieniem 104. edycji Tour de France. Kropka. Jako kibice mamy prawo czuć pewien niedosyt. Ale fakt, że Kwiato wykonał znakomitą robotę (za którą zapewne zostanie sowicie wynagrodzony) nie podlega dyskusji. Gdyby nie fakt, że Sky jest obecnie najbogatszą ekipą World Touru, a Kwiatkowski ma już prawdopodobnie kontrakt podpisany do 2020 roku, na stole z pewnością leżałoby wiele ofert. Dave Brailsford (szef Sky) wiedział co robi, inwestując w kolarza, który oddając Froome’owi własny rower prawdopodobnie ocalił dla niego koszulkę lidera.

 O harcie ducha i woli walki

Plany były wielkie, ale niestety nie udał się ten Tour Rafałowi Majce. Zaczęło się nieźle, od bezpiecznie i stosunkowo szybko przejechanej otwierającej czasówki w Dusseldorfie. Już na piątym etapie, z metą na Planche des Belles Filles udało się awansować do czołowej dziesiątki klasyfikacji generalnej. I choć Rafał odrobinę się w finałowej akcji spóźnił, pocieszaliśmy się, że to nie jego ulubiony rodzaj podjazdu, że czeka na prawdziwe góry. Ale gdy te już nadeszły, przyniosły katastrofę.

 Właściwie do końca nie wiadomo co się stało, sam Rafał mówi o prawdopodobnej plamie oleju. Na zjeździe z Col de la Bliche, przy prędkości około 70 kmh Majka nagle upadł i poważnie się poobijał. Takie rzeczy na wyścigach się zdarzają, zwykły pech, kraksy i upadki są trwale wpisane w ten sport. Ale wstać, wsiąść na rower i z obolałym całym ciałem, ze zdartą w wielu miejscach skórą przejechać jeszcze ponad 100 kilometrów, byle tylko zmieścić się w limicie czasu – do tego zdolnych jest naprawdę niewielu. „Po raz pierwszy w życiu płakałem na rowerze” – opowiadał później Majka. Myślę, że wielu kibiców też po raz pierwszy płakało, oglądając tę nierówną walkę. Dzięki, Rafał, za te chwile emocji i wzruszeń.

 

 O losie, który czasem oddaje to, co zabrał

Przejechanie w ucieczce ponad 200 kilometrów i zostanie złapanym na niespełna 250 metrów przed metą zostaje w głowie kolarza na długo. Takie rzeczy się oczywiście w kolarstwie przytrafiają, ale rzadko samotnym uciekinierom. Porażkę w grupie jakoś łatwiej sobie zracjonalizować, rozłożyć jej ciężar na innych. Maciej Bodnar po 11 etapie musiał się z nim zmierzyć sam. I – jak sam mówi – czuł go na barkach również podczas jazdy na czas w Marsylii.

 Podziw i uznanie ze strony niemal całego kolarskiego świata w jakiś sposób oczywiście osładzają gorycz porażki, ale zapomnieć o niej pozwala jedynie zwycięstwo. Bodnar sięgnął po nie na marsylskiej czasówce, wygrywając z Michałem Kwiatkowskim ledwie o sekundę. Zapisał się w historii 104. Tour de France dwukrotnie: najpierw jako wielki przegrany, później jako etapowy zwycięzca i trzeci Polak, który stanął na podium Wielkiej Pętli. Wielka to radość i wielka duma.

 Zakrawa trochę na ironię losu, że w największym kolarskim wyścigu na świecie decydują często naprawdę niewielkie różnice: jedna sekunda w czasówce, 242 metry w ucieczce, lub 6 milimetrów na sprinterskim finiszu, których doświadczył Edvald Boasson-Hagen. On również „odzyskał” swoją utraconą szansę, wygrywając 19. etap w Salon-de-Provence.

 Znacznie dłużej na rekompensatę od losu czekał Primož Roglic, który jeszcze niespełna sześć lat temu rozwijał swoją karierę skoczka narciarskiego. Przerwał ją nagle koszmarny upadek na skoczni w Planicy, a Roglic – wcześniej mistrz świata juniorów – zapowiedział, że do skoków już nie wróci, bo nie jest w stanie wyrzucić z głowy obawy o swoje bezpieczeństwo. Jazdę na rowerze zalecił mu lekarz, żeby przyspieszyć proces rehabilitacji. Dwa lata później kręcił już w zawodowej grupie, a w lipcu 2017 roku wylądował klasycznym telemarkiem na podium etapowego zwycięzcy Tour de France.

 O zwykłych, ludzkich gestach

Wszyscy znamy obrazki z Michałem Kwiatkowskim, dociągającym Rafała Majkę do mety feralnego 9. etapu, albo oddającemu Froomiemu swoje własne koło. Ale ten wyścig był pełen takich gestów, które na każdym kroku przypominały, że chociaż rywalizacja jest esencją kolarstwa, to jednak najważniejsza jest świadomość, że w chwili słabości nie będzie się pozostawionym samemu sobie.

 Na mnie wielkie wrażenie zrobiła niepozorna fotografia poobijanego na 17. etapie Marcela Kittela i przytrzymującego mu rower kolegi z ekipy Katuschy. Ta zwykła życzliwość, coraz rzadziej spotykana w sporcie, jest jedna z najpiękniejszych stron kolarstwa.

 

 Ale w tej beczce miodu znalazła się też łyżka dziegciu. Coraz częściej na wielkich tourach obserwujemy, jak wola walki wygrywa z dżentelmeńskimi zasadami, na których kolarstwo również jest mocno oparte. Widzieliśmy to w zachowaniu Quintany wobec Dumoulina podczas Giro i widzieliśmy to – niestety – również podczas Tour de France, gdy defekt Froome’a próbował wykorzystać Fabio Aru. Zajechanie mu później w rewanżu drogi przez Brytyjczyka też nie było szczytem elegancji.

 W tym kontekście te zwykłe, życzliwe gesty zyskują jeszcze bardziej na znaczeniu. A niektórzy mistrzowie potrafią pokazać klasę nawet po incydentach, które eliminują ich z rywalizacji.

 O nie zawsze dobrych decyzjach

Do dziś nie wiadomo, czy to specyficzne rozumienie sprawiedliwości, czy bardziej obawa, że jeden zawodnik „zawłaszczy” wielkość samego Touru, czy jakieś inne powody leżały u podstaw decyzji o wykluczeniu Petera Sagana z wyścigu. Po dramatycznym finiszu na czwartym etapie, podczas którego mistrz świata wykonał zupełnie niepotrzebny ruch łokciem w stronę Marka Cavendisha, a ten wpadł na bandy i ze złamanym obojczykiem zakończył swój udział w Wielkiej Pętli, sędziowie najpierw podjęli decyzję o ukaraniu Słowaka odjęciem 80 punktów i dodaniem 20 sekund do czasu na etapie, a później postanowili o wykluczeniu Sagana z wyścigu.

 Dziwna to była decyzja i trudna do zrozumienia, tym bardziej, że gdy ją podejmowano już nawet ci, którzy w emocjach odżegnywali się od znajomości z Saganem, odwoływali swoje słowa i po analizie zapisów wideo przekonywali, że jego zachowanie – choć naganne i niezrozumiałe – nie miało bezpośredniego wpływu na upadek Cavendisha. A już na pewno spowodowanie go nie było intencją Sagana. Szkoda, bo ten wyścig mógł się nieco inaczej ułożyć, a dla sportu zawsze jest lepiej, gdy się układa w walce, a nie przy sędziowskim stoliku.

 I o znakomitej organizacji

Wyścig oglądany w telewizji i ten widziany z bliska to dwa bardzo odległe od siebie światy. Organizacja, w którą zaangażowane jest prawie 4,5 tysiąca ludzi onieśmiela swoim rozmachem i logistyczną drobiazgowością. W końcu ta karawana codziennie znajduje się w innym miejscu, a na trasie wychodzi jej naprzeciw blisko 12 milionów kibiców. To naprawdę robi wielkie wrażenie i tym ludziom, dzięki którym możemy przez trzy tygodnie przeżywać wielkie emocje, należą się słowa uznania. To oni sprawiają, że Tour de France jest co roku jednym z największych sportowych wydarzeń na świecie. O ile nie największym.

 Czas na ostatni rozdział

W tym serialu pozostał już tylko ostatni odcinek. Dziś poznamy ostatniego z bohaterów, który na tle Łuku Triumfalnego wyciągnie do góry ręce w geście zwycięstwa. Kto nim będzie? Andre Greipel? Alexander Kristoff? Edvald Boasson-Hagen? Michael Matthews? A może ktoś inny? Na ostatni akt 104. sezonu Tour de France musimy poczekać do niedzielnego wieczoru.

 A potem pozostanie nam już tylko rozważanie, o czym będzie sezon 105? Na razie wiemy tylko tyle, że wystartuje w Vendèe 7 lipca 2018 roku.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.