William Faulkner mówił to o książkach, ale przecież mógł też mówić o sporcie: w twórczym życiu liczy się to, czy zdołałeś wydrapać napis "Tu byłem" na murze świata. Czy zostawisz po sobie pamiątkę, która jakiś kawałek życia zatrzyma na zawsze, czy nie zostawisz.
Są świetni sportowcy, którym nigdy nie było to dane. Iga Świątek wydrapała "Tu byłam" już w roku matury. I to na jednym z dwóch najsłynniejszych murów tenisa. Do tego zrobiła to w sezonie innym niż wszystkie. Mistrzynie Roland Garros zwykle mają czas tylko na przepakowanie rzeczy, a potem szybkie przestawianie się na grę na trawie Wimbledonu. A Iga wygrała szczególny koronawirusowy Roland Garros, taki, który kończy sezon. Będą jeszcze wprawdzie w 2020 dwa, może trzy turnieje niższej rangi (Ostrawa i Linz, a może też Seul), ale kto mierzył w ważne trofea, ten już ma wolne aż do Australian Open. Świątek też. Nie skorzystała z dzikiej karty do turnieju w Ostrawie. I jako nowa mistrzyni z Paryża będzie punktem odniesienia w kobiecym tenisie przynajmniej do stycznia 2021.
Jest to przyjemny ciężar, ale jednak ciężar. I nikt Igi Świątek od niego nie uwolni. Pojawiają się już głosy oburzenia, że o to Igi pytać nie wolno, o tamto nie wolno, że pytanie o wygranie czterech Wielkich Szlemów głupie, itd. Może głupie, może naturalne, przecież nie głupsze od dawnych pytań do Agnieszki Radwańskiej, kiedy wreszcie przestanie trenować z tatą, kiedy zacznie mocniej trenować na siłowni albo kiedy wreszcie podpisze umowę z wielką światową agencją. Tak wygląda świat na świeczniku, a Iga Świątek ma wokół siebie mądrych ludzi, którzy postarają się ją na to przygotować i uodpornić. Można dziewiętnastoletniej dziewczynie dać słowo, że matura to najłatwiejszy egzamin, który jej przyjdzie zdawać w życiu. I kiedyś wyjdzie na nasze. Ale nie można jej dać słowa, że w zawodowym tenisie ucieknie od presji. Pewnie czasem to ją przygniecie, czasem da dodatkową siłę, ale będzie, nie zniknie. Dla całego tenisowego świata Polka już na lata zostanie tą dziewczyną w białym stroju, która podbiła Paryż, i cały tenisowy świat będzie patrzeć na dalszy ciąg tej historii. Będzie oceniać, chwalić, wytykać błędy.
Piłkarz Mario Basler powiedział kiedyś mądrze, że pensje w futbolu to odszkodowanie za to, że istnieją media i kibice. Łatwiej mu to było powiedzieć, niż samemu znosić, ale tak właśnie jest. W tenisie również. Pojawiły się już nawet głosy, że podliczanie premii Igi za sukces w Paryżu to zaglądanie jej do kieszeni i też nie wypada. Ale tu nie trzeba nigdzie zaglądać, to jest podstawowa turniejowa informacja. Mówimy o sporcie, w którym podawanie puli nagród jest tak naturalne jak podawanie kategorii wagowych w sportach walki. A w sylwetkach zawodniczek i zawodników na oficjalnych stronach są rubryki, ile zarobili w tym roku, ile przez całą karierę. Tenis jest sportem wielkich pieniędzy, te miliony kuszą miliony chętnych i podkreślają zasługi tych, którzy wygrali decydującą bitwę. Naprawdę, nie ma co wymyślać świata na nowo. Rafael Nadal czy Roger Federer nie dlatego są na szczycie tyle lat, że nikt im nie zadawał głupich pytań albo nie zaglądał do kieszeni i jeszcze głębiej. Tylko dlatego, że rozumieli, jak wygląda świat i potrafili w nim zbudować swój własny, mądrze poukładany, dający siłę. I trzeba Idze życzyć tego samego.
Jak napisał jeszcze przed finałem "New York Times", przyszłość kobiecego tenisa jest w dobrych rękach. Polska jest dopiero 22. krajem, który ma w erze open swoją mistrzynię Wielkiego Szlema. Ta mapa się rozrasta, przed Polską dołączyła w ostatnich latach m.in. Łotwa, Dania, wcześniej Białoruś. Nie to jest zaskakujące, że wygrał Wielkiego Szlema ktoś z nowego kraju albo że wygrał go pierwszy raz, bo 14 ostatnich wielkoszlemowych tytułów trafiło w ręce dziewięciu różnych zawodniczek. Od 2015 było w Paryżu pięć różnych mistrzyń, każdy Wielki Szlem 2020 trafił w inne ręce, od czterech lat - od Angelique Kerber - żadna tenisistka nie wygrała więcej niż jednego wielkoszlemowego turnieju w roku. Nie jest też zaskakujące, że dokonała tego nastolatka. Zaskakujący był sposób, w jaki tego dokonała. To ta mieszanka robi wrażenie: pierwsza mistrzyni bez straty seta od Justine Henin 2007, do tego najmłodsza od Moniki Seles w 1992 roku, najmniej przegranych gemów od Steffi Graf w 1988. I nie to jest najpiękniejsze w tej historii, że absolutnie nikt się nie spodziewał, że Iga wygra Wielkiego Szlema. Bo nie spodziewali się też kiedyś Jeleny Ostapenko, Franceski Schiavone czy Flavii Pennetty. Piękniejsze od tego, że dwa tygodnie temu nikt się nie spodziewał Polki z pucharem, jest to, że po tych dwóch tygodniach nie ma absolutnie nikogo, kto by to zwycięstwo mógł nazwać szczęśliwym czy nieprzekonującym.
Pojawiają się teraz pytania, czy Iga nie będzie drugą Ostapenko, która po zwycięstwie w Roland Garros 2017, niedługo przed 20. urodzinami jeszcze tylko dwa razy wyszła w Wielkich Szlemach poza trzecią rundę. Tego dzisiaj nikt nie wie, ale dlaczego miałaby być akurat nią? Ostapenko szła przez tamten Roland Garros zupełnie inaczej niż Iga teraz. Wygraniem pierwszego seta z późniejszą mistrzynią mogły się w Roland Garros 2017 pochwalić takie tenisistki jak Louisa Chirico, Samantha Stosur, Caroline Woźniacki i Simona Halep. A Timea Bacsinsky mogła po półfinale rozpamiętywać, co by było, gdyby tie-break pierwszego seta potoczył się inaczej, bo drugiego seta wygrała. Kilka rywalek, np. Sloane Stephens w US Open 2017, też mogło gdybać. W Paryżu 2020 nikt gdybać nie mógł, nikt nawet nie zmusił Igi Świątek do tie-breaka. Jeśli jakąś lekcję i ostrzeżenia wyciągnąć z historii Ostapenki, to prędzej tę o kontuzji nadgarstka, cenę kontuzji płaci też np. rewelacja US Open 2019 Bianca Andreescu. Ale Iga Świątek tę lekcję już w karierze przerobiła.
Nie ma nic złego w pytaniu mistrzyni Wielkiego Szlema, czy wygra kiedyś je wszystkie, ale nie będzie też nic złego, gdyby się skończyło na tym jednym Szlemie. Tenis jest wielki, ale nie jest sprawiedliwy. Caroline Woźniacki wygrała Wielkiego Szlema tyle razy, ile Sloane Stephens i Samantha Stosur, a Gabriela Sabatini tyle razy, ile Schiavone i Pennetta. Czyli po razie. I niekoniecznie to, że mistrzynie zmieniają się tak często, musi być czymś złym. Chyba nawet WTA nie do końca wie, jak żyć w świecie po erze Sereny Williams, gdy nie ma wielkiej dominatorki, tak jakby jeszcze nie wypadało rozdawać kart od nowa, póki Serena nie odeszła od stołu. Na razie trwa układanie tego świata, czekanie, czy już można go ułożyć pod Naomi Osakę, z trzema tytułami wielkoszlemowymi, czy jeszcze nie. A przecież brak seryjnych zwyciężczyń to żaden wstyd. Kiedyś były obawy, że kobiecemu tenisowi grozi najazd jednowymiarowych atletek uderzających coraz mocniej i szybciej. I będzie wygrywać akurat ta, która w danym momencie zrobi to najmocniej. Ale nie ma takiego najazdu, style się mieszają, Wielkie Szlemy potrafią wygrywać niewysokie zawodniczki w typie Sofii Kenin. I Iga Świątek właśnie dołączyła do tego grona tenisistek, o których już wiadomo na całym świecie, że warto dla nich włączać transmisje. Choć każe teraz na siebie czekać aż do stycznia, a i to zakładając, że Australian Open nie przegra z pandemią.
Jeśli chcemy Idze Świątek jakoś pomóc, to nie zatrzymując świat na siłę, tylko pozwalając, żeby nas Iga wciągnęła w świat kobiecego tenisa na całego. Przyjść tam dla Igi, ale zostać dla tenisa: to wyjdzie na dobre i jej, i nam. Nie trzeba niczego wymyślać na nowo, ten serial już jest i jest znakomity: z bohaterkami z różnych bajek, z wielomilionowymi nagrodami, presją, morderczą konkurencją, sympatiami i kłótniami. Zabawa jest przednia. Nawet gdy nie wygrywają nasi.
Masz ciekawy temat związany ze sportem? Wiesz o czymś, co warto nagłośnić? Chcesz zwrócić uwagę na jakiś problem? Napisz do nas: sport.kontakt@agora.pl
Przeczytaj także: