MŚ w podnoszeniu ciężarów. Dołęga: Nie jest źle. Jest tragicznie

- Właśnie zapierdzielałem dziewiąty miesiąc, żeby zapomnieć o tym cholernym Londynie, a teraz tyko siedzę i czekam na cud - mówi Marcin Dołęga tuż przed startem mistrzostw świata w podnoszeniu ciężarów. - Na pewno nie będzie tak, że jutro wstanę z łóżka i nic mnie nie będzie bolało. Ale niech tylko boli trochę mniej, to będę walczył - obiecuje jeden z liderów reprezentacji Polski. MŚ we Wrocławiu od 20 do 27 października. Relacje w Sport.pl

Łukasz Jachimiak: We Wrocławiu ma się pan podnieść po olimpijskiej porażce w Londynie. Zdrowie na to pozwoli, bark już nie dokucza?

Marcin Dołęga: Nie jest źle, jest tragicznie! Problemy pojawiły się po mistrzostwach Polski. Piekło mnie w barku, pojechałem do kliniki, bolące miejsce zostało ostrzyknięte, miałem kilka dni przerwy i znów mogłem trenować. Organizm jest na skraju wyczerpania, ale dawałem radę. Wyniki były naprawdę dobre. Powtarzałem sobie "kurczę, musisz przeżyć jeszcze te cztery ostatnie tygodnie". No i nic z tego, na trzy tygodnie przed startem się zaczęło.

Co się stało?

- Tydzień temu posłuszeństwa odmówiło lewe kolano. Więzadło jest dwa razy większe niż w prawym. W piątek przesunął mi się dysk, kręgosłup bolał jak cholera. Do masażysty szedłem na czworakach. Jakoś to ponastawiał, wymasował. Zmarnowany miałem cały weekend, ale się pozbierałem. W poniedziałek rano poszedłem na lekki rozruch przed mocnym, popołudniowym treningiem, no i na ten trening już nie dotarłem. Mięśnie skośne brzucha zostały tak naciągnięte, że już nic się nie dało zrobić.

I co teraz pan robi?

- Siedzę, czekam sam nie wiem na co i się denerwuję, że wypracowana forma ucieka. Wkurzające jest to, że podjąłem się walki, żeby zapomnieć o tym cholernym Londynie, a mogę nie dać rady. Właśnie zapierdzielałem na to dziewiąty miesiąc, po drodze znów było sporo cierpienia, m.in. operacja biodra. Naprawiłem wszystko, doszedłem do rekordów życiowych, myślałem, że już mnie nic nie zaskoczy, a jednak chyba przegrałem ze zdrowiem. Niby jeszcze nie chcę niczego przesądzać, jeszcze się do końca nie załamałem, jeszcze mam nadzieję, że stanie się cud i 27 października wystartuję we Wrocławiu. Ale tu naprawdę pomóc może tylko cud.

Ma pan 31 lat i już sześć operacji za sobą. Taki sport czy jest pan pechowcem?

- Może nie jestem bardzo starym zawodnikiem, ale ciężary podnoszę już od 21 lat. Natury nie oszukam.

Zaczął pan dźwigać jako 10-latek?

- Przez pierwsze trzy lata to była ogólnorozwojówka i udawanie, że kij od miotły jest sztangą. Jak się chce coś osiągnąć, to trzeba szybko zaczynać. Szymon Kołecki też szybko zaczynał. I szybko musiał kończyć. Przegrał ze swoim zdrowiem.

Nie żal panu tego zdrowia właśnie?

- Nie wiem co o tym wszystkim myśleć. Kiedyś chciałem być wielkim mistrzem. Nie mogłem się doczekać, kiedy trenerzy pozwolą mi podnosić pierwsze ciężary. Uczyłem się techniki, a jak miałem 13 lat, to dumny byłem, że w dwuboju uzyskałem swoje pierwsze 100 kg. Szkoda, że teraz młodzieży nam brakuje.

Dziwi się pan? Słysząc, jak cierpią Kołecki czy Dołęga młodzi mieliby chcieć takiego samego losu?

- Może akurat my dwaj nie powinniśmy tak często o swoim zdrowiu mówić. W ciężarach są przecież przykłady bardzo sprawnych osób. Młodzi w ogóle do sportu się nie garną. Dziwne, bo przecież wszystkim wokół się wydaje, że sport to taki łatwy kawałek chleba, że sportowiec to człowiek, który ma talent i bazując na nim dużo wygrywa i dużo zarabia. Ludzie nie wiedzą, ile trzeba przejść, żeby coś osiągnąć. Ile cierpienia kosztuje przygotowanie się do pięciu minut startu, do krótkiej szansy pokazania, ile się przez całe życie wytrenowało.

Co się czuje, kiedy się te pięć minut przegrywa?

- Psychicznie to strasznie boli. Przypomina się każdy z 300 dni w roku poza domem, na zgrupowaniach, z dala od najbliższych, z wielkim wysiłkiem na treningach. Szkoda, że niektórzy tak łatwo krytykują. "Bierze państwowe pieniądze, zwiedza świat, a medali nie zdobywa. Darmozjad". Sporo takich opinii o sobie przeczytałem. Po Londynie dostałem mnóstwo takich listów.

Został pan przy ciężarach żeby na te listy odpowiedzieć?

- Nie poddaję się głównie dla samego siebie. Nie chcę, żeby tyle mojej ciężkiej pracy poszło na marne.

Wiem, że nie chce pan mówić o igrzyskach w Rio de Janeiro, ale skoro mistrzem świata był pan już trzy razy, to pewnie nie skończył pan kariery, bo ma nadzieję zdobyć ten brakujący, olimpijski medal?

- Po Londynie o Rio jestem pytany w każdej rozmowie. Czy dotrwam, ile bym dał, żeby tam stanąć na podium. Prawda jest taka, że nie chcę o tym myśleć. Teraz koncentrowałem się tylko na mistrzostwach świata we Wrocławiu. W 2016 roku będę miał 34 lata. Jeżeli zdrowie pozwoli mi dźwigać ciężary do tego czasu, to będę je dźwigał, bo bardzo chciałbym mieć chociaż brązowy medal igrzysk. Ale wiem, że są granice, których nie dam rady pokonać. Może być tak, że wcześniej będę musiał powiedzieć "dość". Jeszcze nie wiem kiedy to się stanie, ale czuję, że ten moment jest coraz bliżej.

Oglądał pan już swój start w Londynie, przeanalizował pan błędy?

- Na kilkunastu treningach przed olimpijskim startem zawsze wyrywałem ciężar 190 kg, a często większy. Dziwię się tym, którzy twierdzą, że przeszacowałem swoje możliwości, że powinienem zacząć ostrożniej. Oni nie wgłębili się w moje przygotowania, nie wiedzą na co było mnie stać. Dla mnie zaczynanie od mniejszych ciężarów byłoby wstydem. Byłem bardzo dobrze przygotowany, mogłem nawet pobić rekord świata. Do tych 190 kg chciałem jeszcze trochę dołożyć, ale ustaliliśmy z trenerem, że na pierwszą próbę 190 wystarczy. Nie wiem, co by się stało, gdybym zaczął ostrzej. No i już się nie dowiem. Cóż, poniosłem największą porażkę w swojej karierze, medal miałem na tacy, złoty medal. Ale tego medalu nie przyjąłem.

Wie pan dlaczego tak się stało?

- Na pewno nie byłem przemotywowany. Bardzo chciałem tego medalu, bardzo w niego wierzyłem, byłem bardzo dobrze przygotowany. W wiosce olimpijskiej dowiedziałem się, że dwaj Rosjanie i Białorusin się wycofują. To mieli być moi najgroźniejsi rywale. Z tym czułem się dziwnie. Kiedy wszedłem na salę rozgrzewkową spojrzałem na listę startową. Zauważyłem, ze oprócz Bartka Bonka nie znam żadnego z zawodników. Myślałem sobie "z kim mi przyszło walczyć?". No i chyba przegrałem z samym sobą. Widocznie nie umiałem dać z siebie wszystkiego, kiedy zabrakło wielkich przeciwników.

Poczuł się pan za pewnie?

- Nie było tzw. dzika. Nie poszedłem na tę sztangę ze złością. I nie dałem rady ciężarowi, który był dla mnie śmieszny. 190 kg naprawdę mogłem rwać codziennie.

Nie spełnił się pan jako sportowiec, stracił pan stypendium, nasłuchał się, że jest darmozjadem. Jakie jeszcze konsekwencje miała londyńska porażka?

- Liczyłem się z tym, że jeżeli zawiodę, to poniosę konsekwencje, żalu do nikogo nie mam, to tylko moja wina. A co do ludzi, to wolę mówić o tych, którzy zaskoczyli mnie pozytywnie. Spodziewałem się, że po takiej bolesnej porażce stracę sponsora, tymczasem ludzie z Acera nie tylko ze mną zostali, ale dali mi duże wsparcie. Oni pomogli mi wstać z kolan i dalej trenować.

Zaraz po Londynie mówił pan, że na widok sztangi może zwymiotować. Jak wyglądał proces przepraszania się z nią?

- Chciałem jak najdłużej odsuwać od siebie decyzję o powrocie albo zakończeniu kariery, bo musiałem wszystko przemyśleć, żeby później nie żałować. Po rozmowie z najbliższymi, przede wszystkim z żoną, uznałem, że zostanę. Ona powiedziała, że nie powinienem rezygnować z ważnej części swojego życia przez jeden start. Widziała, że jestem załamany, ale namówiła mnie, żebym dał sobie jeszcze jedną szansę. Po miesiącu przyszedł taki dzień, że się spakowałem i poszedłem na siłownię. Postanowiłem sprawdzić czy sztanga będzie mnie parzyła. Naprawdę bałem się, że na jej widok zwymiotuję. Wytrzymałem kilka dni, po nich przyszło to, co kiedyś. Znów miałem poczucie, że robię to, co naprawdę lubię. I szybko doszedłem do swoich rekordów życiowych. Te wyniki chciałem osiągnąć jak najszybciej. Potrzebowałem zawodów, żeby sobie udowodnić, że dam radę, że Londyn mnie nie zniszczył. Już w październiku miałem pierwszy start, w grudniu pobiłem rekord życiowy w podrzucie. Jeszcze w tamtym roku miałem cztery bardzo udane turnieje, w jednym z nich w dwuboju uzyskałem wynik o 8 kg lepszy niż ten, który w Londynie dawał olimpijskie złoto.

Ucieszyło to pana czy jeszcze bardziej wkurzyło?

- Wtedy się śmiałem z tego, jak przewrotny jest sport. No bo z jednej strony się dowartościowałem, a ciężary znów mnie bawiły, bo znów czułem, że jestem mocny. A z drugiej ciągle była ta myśl "kurczę, dlaczego spaliłem wszystkie próby akurat na igrzyskach? Dlaczego tam nie zrobiłem tego, co teraz robię tak spokojnie?". Pewnie nigdy do końca sobie tego nie wytłumaczę. Pocieszam się tylko, że najwięksi sportowcy często przegrywają w najważniejszych momentach.

Jeśli nie wystartuje pan we Wrocławiu, znów się to panu przytrafi. Spalony Londyn, cztery lata wcześniej medal olimpijski przegrany wagą ciała. Sporo tych porażek.

- Rzeczywiście zawaliłem dwie najważniejsze imprezy. W Pekinie byłem o 70 gramów cięższy od rywala, który zdobył brąz, a taką samą historię jak w Londynie miałem wcześniej na mistrzostwach świata. Ale sukcesów mam więcej. Już jako junior dwa razy wygrałem mistrzostwa świata, dwa razy mistrzostwa Europy. Później trzy razy byłem mistrzem świata seniorów, raz mistrzem Europy. To daje osiem złotych medali z imprez międzynarodowych. Jest się czym pochwalić, ale przyznam, że najmocniej w głowie i w sercu siedzą te olimpijskie porażki. Po ostatniej sobie już coś udowodniłem. Teraz chciałbym pokazać kibicom, że wróciłem, że jeszcze na dużo mnie stać. Ale w sporcie tak to już jest, że na kontuzje nie ma mocnych. Majka Włoszczowska przed Londynem miała operację stopy, w tym sezonie problemy ze zdrowiem miał Tomek Majewski i nawet on, dwukrotny mistrz olimpijski, nie mógł nic zrobić. Podziwiam go, że wystartował w mistrzostwach świata wiedząc, że nie da rady ich wygrać. Wiem, jak boli taka niemoc. Żeby ją znieść trzeba mocnej psychiki. Niektórzy nie wytrzymują. Kiedy kontuzji jest dużo, można w końcu pęknąć, strzelić. Nie, ja już dłużej nie dam rady - tak się czasem myśli. Teraz tak nie chcę mówić. Jeszcze mam nadzieję, że jakoś się uda.

Kiedy zdecyduje pan, co z ewentualnym startem?

- Będę czekał jeszcze kilka dni, dłużej nie ma sensu samego siebie oszukiwać i trzymać w niepewności zawodników rezerwowych. Któryś z nich może dostać szansę. Pod koniec tygodnia będę musiał powiedzieć czy dam radę. Na pewno nie będzie tak, że jutro wstanę z łóżka i nic mnie nie będzie bolało. Ale niech tylko boli trochę mniej, to będę walczył.

Da się pan namówić prezesowi Kołeckiemu na odpuszczenie startów w przyszłym roku?

- Boję, że jak sobie odpuszczę, to trudno mi będzie wrócić. Trzeba się porządnie zebrać do zapierdzielania, żeby dźwigać 420 kg i więcej. Poziom 400 czy 410 kg mnie nie interesuje. Jeżeli mam walczyć, to tylko o medale. A jeśli odpuszczę sezon, to nie wiem, jak będzie z moją motywacją. Już po Londynie myślałem czy nie zrobić sobie rocznej przerwy, ale wiem, że to już końcówka mojej kariery i chciałbym ją jeszcze wykorzystać, dokładając kolejną blaszkę do tych, które już kiedyś zdobyłem.

Jeśli we Wrocławiu jej pan nie wywalczy, to znajdzie pan motywację do dalszych treningów?

- Nie wiem, ile jeszcze będę miał cierpliwości. Nie wiem, jak długo jeszcze to wytrzymam.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.