• Link został skopiowany

Panna Anna dla PolskaBiega.pl: Jeśli nie bolało, to się nie liczy? [FELIETON]

"Jeśli nie bolało, nie czułaś, że zaraz umrzesz, to znaczy, że nie dałaś z siebie wszystkiego" - słyszę często. Ale czy to prawda? Czy rzeczywiście tylko ból jest wyznacznikiem tego, czy pobiegliśmy na maksimum swoich możliwości? - pisze Anna Szczypczyńska, autorka bloga PannaAnnaBiega.pl.
Anna Szczypczyńska, PannaAnnaBiega.pl
facebook.com/pannaannaczylija

WIĘCEJ TEKSTÓW ANNY SZCZYPCZYŃSKIEJ NA BLOGU PANNAANNABIEGA.PL

Ból - nieodłączny towarzysz każdego, kto pokocha aktywne życie. Niby mówi się, że "sport to zdrowie", czyli boleć nie powinno, ale wszyscy wiemy, że bez wydostania się poza strefę komfortu daleko zajść się nie da. Jeśli chcesz poprawiać życiówki, bez tego uczucia na niektórych treningach się nie obejdzie. Na zawodach podobnie.

Walka z czarnymi myślami

Myślałam o tym ostatnio dość sporo. Podczas zawodów na 5 czy 10 kilometrów, kiedy walczę o nowy rekord, rzeczywiście mam tak, że przynajmniej kilka razy chcę zejść z trasy. Na początku przygody z bieganiem popełniałam klasyczne błędy: np. za szybko zaczynałam. Miałam siłę, chęci, byłam podniecona faktem, że za chwilę start i walka o nową życiówkę i dawałam się ponieść tłumowi. Po kilku minutach czułam, że nie dam rady pociągnąć na takich obrotach jeszcze kilkanaście czy kilkadziesiąt minut. Zaczynała się walka z czarnymi myślami, zmęczeniem, innymi biegaczami, którzy zaczynają wyprzedzać.

KAŻDEGO DNIA DZIĘKUJĘ ZA KONTUZJE I NIEPOWODZENIA! [FELIETON]

"Kto wymyślił to durne łamanie?"

Kiedy chciałam złamać magiczne 45 minut na dychę, nie zaczęłam za szybko, ale faktycznie, był to dla mnie maks. Z trasy schodziłam chyba z pięć razy. Wyglądało to mniej więcej tak "Teraz zwalniam na 30 sekund, odpoczywam i za chwilę cisnę". Okazało się, że cisnąć już się nie da, nie ma czym, więc gadałam sama ze sobą: "Schodzę na 7. km, bo stamtąd mam blisko do domu". Potem przypominałam sobie, że jednak telefon i inne rzeczy mam na mecie u kolegi w samochodzie, więc i tak będę musiała się jakoś tam doczłapać, to biegłam dalej. "Nie, schodzę na 8. km. Chrzanię to, najwyżej pojadę po te rzeczy później". Na 8. km wypatrzyłam w tłumie mamę, która mi kibicowała. Miałam już czarno przed oczami.

PANNA ANNA: NIECH ŻYJE CIAŁO! NIECH ŻYJE NAGOŚĆ! [FELIETON]

Bolał mnie brzuch, czułam, że biegnę na maksa swoich możliwości i jest to tak bolesne, że nawet nie mam z tego przyjemności. "Brawo, brawo!" - krzyczała rozentuzjazmowana mama, która uwielbia kibicować. "Do dupy ten bieg. Ciężko" - odpowiedziałam. Zmartwiła się, jeszcze nigdy nie skarżyłam się na zawodach. Przyzwyczaiła się do widoku uśmiechniętej Panny Anny rodem jak z fejsbuka. 8. km i 450 metrów za mną. No nie mogę teraz zejść, tak niewiele zostało. Ale było mi tak źle, tak niedobrze, tak nieprzyjemnie, że postanowiłam odpuścić. Co mi to da, że "złamię" te 45 minut? Kto w ogóle wymyślił to durne łamanie? Czy z tego powodu mam przestać czerpać przyjemność z biegania? Moja ostatnia życiówka wynosiła 46:01 więc i tak wiedziałam, że ją poprawię o kilkanaście może nawet kilkadziesiąt sekund. Zwolniłam, przestałam patrzeć na zegarek i po prostu biegłam przed siebie. Po kilkuset metrach ból minął, zmęczenie było do zniesienia, a ja nic nie zmieniałam, po prostu leciałam do przodu, byleby tylko dobiec do mety. Wbiegłam szczęśliwa jak jeszcze chyba nigdy dotąd, bo skończyła się ta udręka, jestem i już nie muszę biec, nie muszę  tkwić w tym bólu. Spojrzałam na zegarek 44:58. Szok. Nie pilnowałam, olałam, odpuściłam i nawet nie poczułam, że wcale nie zwolniłam. Głowa mnie uratowała a ciśnienie na wynik dusiło. No tak już mam. Nie mogę być idealna

Motyle w brzuchu

Ale podczas półmaratonu czy maratonu to zupełnie inna bajka. Czuję zmęczenie, czuję, że biegnę, że żyję, ale nie jest to takie zmęczenie czy ból, które sprawia, że choć raz pomyślałam o tym, by zejść z trasy. Ani razu nie było mi niedobrze. Czasem mam jeszcze siłę, by finiszować, pocisnąć na ostatnich metrach. Na maratonie w Berlinie wręcz ostatnie 2. km poleciałam z uśmiechem na twarzy i tempem jak na życiówkę podczas biegu na 10 kilometrów. Czy to oznacza, że nie dałam z siebie wszystkiego? Że miałam zapas? Że jestem tchórzem i boję się dyskomfortu? Nie wiem, być może. Być może dlatego nie lubię biegu na 10 km, a dobrze się czuję na dystansach takich jak półmaraton czy maraton. Ale z drugiej strony skąd ta pewność, że gdybym przyspieszyła nawet minimalnie, udałoby mi się dobiec do mety? Skąd ta pewność, że to właśnie ból jest wyznacznikiem tego, czy pobiegliśmy na maksimum swoich możliwości? A może to właśnie wspomnienie przyjemnego biegu jest kwintesencją tego sportu? Myślę, że na to pytanie nie ma dobrej odpowiedzi, wszystko zależy tylko od ciebie. Rób to, co tobie daje satysfakcję i sprawia, że masz motyle w brzuchu na myśl o kolejnych zawodach.

WIĘCEJ TEKSTÓW ANNY SZCZYPCZYŃSKIEJ NA BLOGU PANNAANNABIEGA.PL

ODWIEDŹ PANNĘ ANNĘ NA FACEBOOKU!

Materiały partnerów

zobacz wybrane produkty

Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.