David Epstein, dziennikarz i autor książki "Gen sportu", postanowił zmierzyć się z poszukiwaniem odpowiedzi na powyższe pytania podczas swojego wystąpienia na konferencji TED. Prezentacja publicysty przyciągnęła już ponad 2 miliony widzów i stała się zaczynem wielu burzliwych dyskusji dotyczących tego, jakie są źródła osiągnięć dzisiejszych sportowców.
Prelegent występ zaczął od przypomnienia przyjętego w 1913 roku motta igrzysk olimpijskich "Citius, Altius, Fortius" (łac. szybciej, wyżej, silniej) i porównania wyniku olimpijskich maratończyków z początku zeszłego wieku, z obecnymi osiągami na królewskim dystansie. Przytoczona przez niego różnica ponad 90 minut jest lekką manipulacją (wziął pod uwagę najwolniejsze zawody z pierwszych czterech nowożytnych igrzysk), niemniej fakt faktem, że dzisiejsi amatorscy "trójkołamacze" w roku 1908 mogliby z powodzeniem walczyć o najwyższy stopień na podium. Wówczas w Londynie zwyciężył John Hayes z czasem 2:55:18, w roku 2015 w Warszawie podczas Orlen Warsaw Marathon lepszy czas od niego miało 143 startujących!
Epstein oczywiście nie zatrzymuje się przy długodystansowcach, płynnie przechodzi do kolejnych dyscyplin i pokazuje, że tam też dokonaliśmy podobnego postępu. Co prawda, ze względu na krótszy czas trwania rywalizacji podczas innych konkurencji, przytaczane różnice nie są tak spektakularne, niemniej już nasz Tomasz Majewski z pchnięciem kulą w Londynie 2012 na odległość 21.90 m. nokautuje swojego rywala z roku 1908, który w tym samym mieście w roku 1908 pchnął "zaledwie" na 14 metrów i 21 centymetrów, także startujący tam najlepszy pływak na 1500 metrów jest szybszy od swojego odpowiednika sprzed 100 lat o ponad 8 minut, czyli szesnaście długości basenu!
Czy ludzie w ciągu kilkudziesięciu lat stali się antycznymi herosami?
Dziennikarz odpowiada: nie! Po czym wskazuje rolę technologii, jako pierwszego istotnego czynnika poprawiającego nasze osiągnięcia. Sprężynujące bieżnie i oddające energię buty, aerodynamiczne kształty rowerów, opływowe kombinezony pływaków czy zwiększające powierzchnię nośną (od pewnego czasu zakazane) kombinezony skoczków narciarskich - to według występującego na scenie jeden z podstawowych powodów przyczyniających się do naszych coraz lepszych wyników. Dla potwierdzenia swojej teorii autor pokazuje zbieżność między dużymi poprawami wyników, a wprowadzaniem nowych technologii do sportu. Jego koronnym argumentem jest korelacja pomiędzy poprawą czasów pływaków, a trzema dużymi zmianami na basenach: wprowadzeniem odbicia się przy nawrocie (technika pływania), zamontowaniem kratek pochłaniających wychlapywaną z basenu wodę (nie powstaje kontr fala) i wprowadzeniem okrywających całe ciało opływowych kostiumów pływackich ze specjalnych tkanin (technika w służbie sportu).
Wywód jest dość przekonujący, niemniej warto zauważyć, że autor koncentruje się na widowiskowych przykładach konkurencji, w których technika ma faktycznie duże znaczenie, zaś pomija te dyscypliny, gdzie strój czy nawierzchnia nie mają aż tak dużego wpływu na wyniki (na przykład podnoszenie ciężarów, gdzie dzisiejsi ciężarowcy rwą sztangi dwa razy cięższe niż ich poprzednicy sprzed lat, bądź też wspomniana wcześniej niesamowita poprawa czasów w maratonie).
Technika nie jest odpowiedzią na wszystko. Kolejny istotny czynnik to profesjonalizacja zawodu sportowca. Warto pamiętać o tym, że atleci kiedyś byli przede wszystkim amatorami, którzy czas na sport znajdowali pomiędzy zajęciami pozwalającymi im się utrzymać. Dzisiejsi sportowcy żyją sportem nie raz na kilka lat, a każdego dnia. Są aktorami w wielkim przedstawieniu, które napędza sprzedaż koncernom sportowym, zapewnia oglądalność stacjom telewizyjnym, i daje nam wszystkim możliwość niemalże osobistego obcowania z tymi najlepszymi z najlepszych. Reżim treningowy idzie w parze z rozwojem wiedzy o tym, jak działają nasze organizmy i w jaki sposób można je skutecznie stymulować do poprawy osiągów (tak w sposób legalny, jak niedozwolony) - dzisiaj podczas biegu na 42 kilometry nikt już nie pije mieszanki strychniny i brandy (tak pobudzał się do wysiłku zwycięzca maratonu w 1904).
Niestety w tym miejscu prezentacji publicysta gładko prześlizguje się nad kwestią tego, jak bardzo w poprawie parametrów ludzkiego ciała pomaga nieustanny proces wynajdowania i testowania nowych substancji zwiększających sportowe osiągi w sposób niedostępny dla zwykłego śmiertelnika, nawet tego, który ćwiczy równie wytrwale co dany sportowiec. EPO, testosteron, sterydy, transfuzje krwi - te niewygodne tematy nie pojawiają się w wystąpieniu... za to po chwili możemy dowiedzieć się, jak w przeciągu ostatniego stulecia zmieniło się ciało sportowca.
Podczas, gdy na początku XX w. za idealnego atletę uważano osobę o proporcjonalnej budowie, z czasem odkryto, że do różnych dyscyplin sportowych potrzeba zawodników o rozmaitych proporcjach ciała. Wysocy i długoręcy - koszykarze; z długim tułowiem - ale z krótkimi kończynami i o wielkich płetwach tj. dłoniach i stopach - to pływacy; drobni, z chudymi kończynami świetnie oddającymi ciepło dzięki lepszemu stosunkowi powierzchni ciała do jego masy, niż ma to miejsce w przypadku masywnych atletów - oto ci, urodzeni by biegać. Nagle okazało się, że, tak jak uchodzi za politycznie niepoprawne sugerowanie, że różne rasy ludzi mają różne predyspozycje mentalne, tak w sporcie jest to oczywiste i nikogo nie dziwi dominacja czarnoskórych zawodników podczas biegów długodystansowych, czy nadreprezentacja białych na basenach pływackich.
Epson idzie ze swoją tezą daleko - pisze, że nastąpiło coś, co nazywa "The Big Bang of Body Types", czyli błyskawiczna dywersyfikacja ciał atletów.
- Duzi stali się więksi, mali zrobili mniejsi, a dziwni są jeszcze dziwniejsi - zaznacza autor i pokazuje jako przykład, że przeciętna gimnastyczka ma już poniżej 150 cm wzrostu (podczas gdy trzydzieści lat temu miała ich 160), a wśród graczy NBA 10% zawodników ma ponad 7 stóp (213 cm) wzrostu, co jest tak rzadką cechą w społeczeństwie, że jeżeli spotkacie Amerykanina pomiędzy pomiędzy 20-tym, a 40-tym rokiem życia o takim wzroście, to macie 1 szansę na 6, że wasz nowy znajomy jest zawodowcem z NBA. Poza specyficznymi atrybutami fizycznymi, najlepsi sportowcy mają też wyjątkowe cechy fizjologiczne - większe niż przeciętna tolerancja na zakwaszenie, dłuższe ścięgna achillesa czy wyjątkowo wysoki pułap tlenowy - trenerskie sito przeszukujące narybek w poszukiwaniu nieoszlifowanych talentów często pozwala wyłowić jednostki o niesamowitych predyspozycjach, bądź też nawet odszukać całe społeczności "dopasowane" genetycznie do danych dyscyplin (słynne kenijskie plemię Kalenjin, którego przedstawiciele od roku 1980 zdobyli ponad 40% medali podczas biegów na średnich i długich dystansach).
Zatem, czy ci mali, duzi, szerocy i wąscy to efekty eksperymentów genetycznych bądź przyśpieszonej ewolucji naszego gatunku? Autor zaprzecza i wskazuje przede wszystkim na skutki pojawienia się w sporcie dużych pieniędzy. Od kiedy zaczęło się opłacać zwyciężać, łowcy talentów ruszyli w świat w poszukiwaniu zawodników o odpowiednich parametrach fizycznych, a afrykańscy biegacze odkryli, że opłaca się pofatygować do Europy, by w takiej leżącej na końcu świata Polsce podczas jednego czy dwóch weekendów obskoczyć regionalne zawody biegowe.
Na marginesie warto też wspomnieć o wątku, który Epstein pominął - tu, w zachodnim społeczeństwie, od czasu zakończenia drugiej wojny światowej żyjemy w epoce niespotykanego wcześniej dobrobytu. Dziś o wiele łatwiej jest "stworzyć" dobrze odchowane potomstwo, z dużym potencjałem sportowym, niż miało to miejsce chociażby w okresie międzywojennym. Pojawili się też rodzice świadomi tego, że skoro mają nastolatka większego od swoich rówieśników o półtorej głowy, to może warto w niego nieco zainwestować i pokazać go komuś, tak by za kilka lat móc oglądać pociechę w reklamach promujących nowe buty do kosza. Skoro sport stał się zawodowy, to gonienie do niego dzieci nabrało ekonomicznego sensu - tu można wskazać na przykład sióstr Williams trenowanych (a może raczej tresowanych?) przez swojego ojca od wieku 4 lat na najlepsze tenisistki świata.
Psychika to ostatni czynnik, na który wskazuje dziennikarz, słusznie zauważając, że nasze ograniczenia często są pochodzenia nie tyle fizycznego, co psychicznego i to umysł stanowi główną barierę przed pokonaniem samego siebie.
- Umysł jest naszym bezpiecznikiem, uniemożliwia nam wyczerpanie do cna zasobów organizmu, chroni przed intensywnością wysiłku, która mogłaby nas zranić - wyjaśnia Epstein i wskazuje jako przykład sportowców startujących na dystansach ultra. Coś, co onegdaj wydawało się niemożliwe, jak przepłynięcie wpław Kanału La Manche, czy przebiegnięcie 200 kilometrów w ciągu doby - zrobione przez jedną osobę - zaczyna być traktowane przez następnych śmiałków jako wykonywalne i tym samym będące w zasięgu potencjału organizmu człowieka. Dzięki temu kolejnym zawodnikom łatwiej zdobyć się na większy wysiłek, wiedzą już, że jest sens walczyć, bo "da się".
Rozwija się także psychologia sportu, której adepci uczą się, w jaki sposób ćwiczyć umysły podopiecznych, w tym by były bardziej podległe sile woli i potrafiły nieść sportowca poza granice racjonalnego wysiłku (proste eksperymenty pokazały, że rowerzyści i biegacze mają większą tolerancję na zmęczenie, jeżeli prowadzący badanie podaje im zaniżone dane o tym, jak dużą pracę naprawdę wykonują).
- Zmiany w technologii, zmiany w genach, umysł zwycięzcy, demokratyzacja sportu i poznanie ludzkiego ciała - to czynniki, które tworzą z nas lepszych atletów, lepszych pod każdym względem, od tych których znaliśmy wczoraj - tak puentuje swoją prezentację publicysta, czym zgarnia morze oklasków, bo przecież każdy lubi usłyszeć o sobie, że jest lepszym niż był onegdaj, nawet jeżeli dotyczy to jego bezpośrednio w takim stopniu, jak arktycznego pingwina rekordy Jamajczyków na 100 metrów.
Mnie Epstein do oklasków aż tak bardzo nie przekonał, gdyż w tym, skądinąd interesującym i pełnym anegdot wywodzie zabrakło podkreślenia, że demokratyzacja demokratyzacją, masowość masowością, niemniej podczas gdy 100 - 150 lat temu niemalże w każdym miasteczku był osiłek, który mógł spróbować rzucić wyzwanie atletom, którzy przyjechali w odwiedziny z wędrownym cyrkiem, tak dzisiaj wyniki zawodowców są poza strefą marzeń domorosłych sportowców. Wbrew temu, co mogłoby się uważać analizując historię rekordów sportowych, nasz gatunek jako całość nie stał się o 30-70% sprawniejszy w ciągu stulecia. Owszem, trenując amatorsko możemy odkryć dyscyplinę, która jest zgodna z predyspozycjami naszego organizmu (kwestia rozmiaru i proporcji ciała, czy liczby szybko- i wolnokurczliwych włókien mięśniowych) i po kilku latach mądrego treningu i dopasowanej do niego diety wejść na poziom mistrzów sprzed 100 lat. Tylko tyle i aż tyle.
Gdyż dziś praktycznie żaden amator (pomijam jednostki o wybitnej genetyce) nie ma szans na osiągi, do których prowadzą olbrzymie pieniądze, dziesiątki ekspertów i wyspecjalizowane laboratoria badawcze, wciąż balansujące na granicy tego, co jeszcze jest dopuszczalną stymulacją, a co już zakazanym dopingiem (ciekawostka: w zeszłym stuleciu 15 razy odebrano medal olimpijski ze względu na wykrycie w organizmie sportowca nielegalnego dopingu, w tym stuleciu: już ponad 50 razy). Śledząc z zapartym tchem zmagania współczesnych herosów pamiętajmy, że ich rywalizacja to nie tylko pokaz nadludzkich umiejętności starannie wyselekcjonowanych (wybranych spośród milionów!) jednostek, lecz także prezentacja osiągnięć stulecia pracy sportowych naukowców, którzy nieustannie główkuję, jak wycisnąć z homo-sapiens tak dużo jak się da (i tak dużo, jak się opłaci).
W związku z tym uważam, że David Epstein w swojej optymistycznej wizji rozwoju sportu popełnia nadużycie. Nie ma sensu porównywać dzisiejszych zawodników z amatorami sprzed 100 czy 70 lat. Zaszło zbyt dużo kulturowych zmian w świecie, a nauka poszła za bardzo do przodu, byśmy mogli wyprowadzać sensowne analogie.
Sport to potężny biznes i globalny spektakl zawodowców. Oglądajmy to przedstawienie, gdyż jest pięknie i profesjonalnie grane, lecz sami lepiej zostańmy tam, gdzie byli atleci 100 lat temu, którzy po godzinach pracy potrafili znaleźć chwilę by ćwiczyć zgodnie z maksymą Mens sana in corpore sano, zdecydowanie zdrowszą niż olimpijskie Citius, Altius, Fortius. A, że robili to boso, czy w trykotach? A dlaczego nie? Wyniki mieli dobre.