Premier League. Ole Gunnar Solskjaer - Ferguson znad fiordu

Jako piłkarz zawsze uchodził za superrezerwowego. Jako trener swój pierwszy mecz po powrocie do Anglii wygrał dzięki rezerwowym. O wszystkich zmianach w życiu Ole Gunnara Solskjaera pisze Michał Okoński, dziennikarz "Tygodnika Powszechnego" i autor bloga "Futbol jest okrutny".

Ostatecznie trafił do Cardiff, nie do Legii. Decyzja tyleż zrozumiała (nawet broniące się przed spadkiem drużyny Premier League budzą w świecie więcej zainteresowania i płacą lepsze pensje niż mistrz Polski), co ryzykowna, zważywszy na skandaliczny sposób zarządzania klubem przez malezyjskiego właściciela. Niby Vincent Tan również ryzykuje, zatrudniając człowieka, który jako trener pracował dotąd na europejskich peryferiach. W Cardiff jednak uchodziły ostatnio nie takie rzeczy.

Zanim zaproponował pracę Solskjaerowi, malezyjski milioner naraził się opinii publicznej, wyrzucając dobrze radzącego sobie menedżera Malky'ego Mackaya. Z kibicami zadarł, zmieniając tradycyjne barwy klubu z niebieskich na czerwone i usuwając z herbu drozda. Z piłkarzami: bucząc na nich, kiedy ośmielili się stracić dwubramkowe prowadzenie w jednym z meczów. Karuzela stanowisk w Cardiff trwa od kilku miesięcy: zanim Tan zwolnił Mackaya, zdymisjonował jego bliskiego współpracownika, odpowiadającego za transfery Iana Moody'ego. Żeby było zabawniej, zastąpił go 23-letnim Kazachem Aliszerem Apsajamowem, który przyjechał do Walii na studenckie praktyki i nie mógł początkowo wykonywać swoich obowiązków ze względu na kłopoty wizowe (kompetencji też nie miał, za to był kolegą syna właściciela). Doprawdy: Ole Gunnar Solskjaer byłby dużo bezpieczniejszy w Warszawie, zwłaszcza że, o ile wiem, właściciele Legii, w odróżnieniu do Vincenta Tana, interesują się piłką nożną.

Rezerwowy z piekła rodem

Ole Gunnar Solskjaer wraca jednak do Premier League - ligi, której był jedną z ikon. Nazywany "zabójcą o twarzy dziecka" norweski napastnik grał w latach 1996-2007 w Manchesterze United, sześciokrotnie sięgając po mistrzostwo kraju. Zapamiętaliśmy go głównie jako superrezerwowego: debiutował wchodząc z ławki w meczu z Blackburn, strzelając oczywiście gola. W lutym 1999 pojawił się na boisku w 71. minucie pucharowego spotkania z Nottingham Forest, żeby w ciągu zaledwie dwunastu minut strzelić cztery bramki ("rezerwowy z piekła rodem", napisał sir Alex w autobiografii, wspominając o tamtym meczu). W maju tego samego roku, wchodząc na murawę Camp Nou dopiero w 81. minucie finału Ligi Mistrzów z Bayernem, już w doliczonym czasie gry strzelił bramkę dającą MU legendarne zwycięstwo. Rok później strzelił gola Bordeaux siedem sekund po wejściu do gry.

Ferguson miał do niego gigantyczne zaufanie (sensacją był już sam transfer nikomu nieznanego Norwega z Molde, kiedy spodziewano się raczej, że do MU trafi Alan Shearer), dobrą grę nagradzając wieloletnimi kontraktami, cierpliwie czekając na powroty po wielomiesięcznych przerwach spowodowanych kontuzjami i powierzając najrozmaitsze zadania: supersnajper występował przecież często jako prawoskrzydłowy, zastępując kontuzjowanego lub zmęczonego Beckhama. Uwielbiali go też kibice, których stowarzyszenie wspierał nawet w czasach konfliktu z kupującą Manchester United rodziną Glazerów i którzy tłumnie obserwowali jego pożegnalny mecz z Espanyolem. W sumie w 366 meczach (150 w roli rezerwowego!) dla Czerwonych Diabłów strzelił 126 bramek (28 po wejściu z ławki!). Po zakończeniu kariery piłkarskiej został w klubie jako trener napastników i szkoleniowiec drużyny rezerw. Wspomina, że propozycję zatrudnienia w sztabie dostał od sir Aleksa 20 sekund po tym, jak poinformował menedżera, że zdrowie nie pozwala mu dalej grać. W rezerwach przez jego ręce przeszli m.in. Gerard Pique, Tom Cleverley, Danny Welbeck i bracia da Silva.

Być może rola, którą przyszło mu pełnić w MU: zawodnika dostającego szansę w końcówkach meczów, dżokera, mającego odmienić losy spotkania w ekstremalnie krótkim czasie, przyczyniła się do tego, że wcześniej niż inni piłkarze zaczął się uczyć czytania gry jak trener: analizowania zachowań rywali, szukania w nich słabych punktów, które mógłby wykorzystać niezwłocznie po wejściu na boisko. Inny aspekt sprawy to uzależnienie od "Football Managera", w którego grywał godzinami jeszcze jako piłkarz. I jeszcze jeden: notatki, które czynił po każdym meczu i każdym treningu. Roy Keane zbluzgał go za niewykorzystaną sytuację? Zapisanie tego, jak się wtedy czuł i jak to przepracował, dawało mu później bezcenną wiedzę o piłkarskiej psychologii.

Ferguson znad fiordu

Jego powrót do Molde, w 2011 r., początkowo opisywano w kategoriach historii romantycznej. Najsłynniejszy piłkarz w historii klubu znów na starych śmieciach - już samo to wystarcza, by kibice byli szczęśliwi. Ale Solskjaer nie zamierzał się tym zadowalać i mimo młodego wieku natychmiast pokazał, że trzeba traktować go serio. Podobnie jak sir Alex, postawił na kontrolę wszystkiego, co dzieje się w klubie (polecił zmienić wystrój szatni, dietę i ubiór piłkarzy), przy wsparciu zamożnego właściciela ściągnął kilku dawnych współpracowników z MU (w tym młodego piłkarza Magnusa Eikrema) - i miał efekty. Zdanie z jednego z wywiadów Solskjaera ("nie chodzi o to, do jakiego klubu trafiasz, chodzi o to, jakich znajdziesz w tym klubie liderów, którym możesz zaufać") trzeba będzie jeszcze przypomnieć w kontekście rozpoczęcia pracy w Cardiff. Kiedy wypowiadał je po powrocie do Norwegii, wielu przypominało okres, który Ferguson spędził w dobrze zarządzanym Aberdeen.

W Molde, na kameralnym dwunastotysięcznym stadionie nad brzegiem fiordu, zdobył dwa mistrzostwa kraju - pierwsze dwa w ponadstuletniej historii klubu. Ostatni sezon, dodajmy od razu, był gorszy: choć wygrał Puchar Norwegii, ligę zakończył dopiero na szóstym miejscu, nie dał też rady Legii w eliminacjach Ligi Europejskiej. Ale generalnie i tak mógł mieć powody do zadowolenia, wyciągając z głębokich rezerw drużyn Premier League spisywanych na straty zawodników i zamieniając ich w gwiazdy ligi norweskiej. Piłkarzy zdradzających objawy gwiazdorstwa pozbywał się równie lekką ręką, jak robił to sir Alex, na ich miejsce chętnie promując juniorów. Matsa Mollera Daehliego, który gra już w reprezentacji kraju, sam porównywał do młodego Paula Scholesa (brytyjskie media spekulują, że Daehli trafi rychło do Cardiff, podobnie jak wspomniany już Eikrem, który pierwszy mecz Solskjaera w nowej roli obserwował z wysokości trybun). Podwładni z Molde mówią, że kwestii taktycznych nadmiernie nie komplikował, ale zawsze (znów kłania się sir Alex) potrafił wpoić w nich przekonanie, że potrafią wygrać - nawet mecz, który rozpoczął się fatalnie.

Myślący nudziarz

Wspomnieliśmy o klubowych liderach. "Patrz na właściciela, nie na klub" - to rada, której sir Alex Ferguson udzielał zawsze swoim podopiecznym rozpoczynającym karierę menedżerską. Przed przeprowadzką do Cardiff przestrzegał Solskjaera nawet jego syn, który pobieżnie przejrzał strony internetowe. Ekscentryczność właściciela Cardiff może jednak paradoksalnie obrócić się na korzyść wracającego do Premier League 40-letniego Norwega. Jeśli utrzyma klub w ekstraklasie (niczego więcej się nie oczekuje) - będzie autorem sukcesu. Jeśli klub spadnie, winny będzie Vincent Tan, który zdestabilizował drużynę w połowie sezonu. W sumie ryzykuje niewiele.

W pierwszym meczu w roli trenera Cardiff odwiedzał stadion, z którego nie ma dobrych wspomnień (MU, z Solskjaerem w pierwszym składzie, zostało tu kiedyś zmiażdżone 5:0): w trzeciej rundzie Pucharu Anglii Walijczycy grali z Newcastle, na St. James' Park. Grali, przegrywali z faworyzowanymi gospodarzami 1:0, ale wygrali, dzięki bramkom strzelonym, a jakże, przez rezerwowych, Craiga Noone'a i Fraizera Campbella. Kolejne spotkanie będzie pojedynkiem o sześć punktów z przedostatnim w tabeli West Hamem, następne to wyjazdy do obu klubów z Manchesteru. Pod koniec stycznia podopieczni Norwega mogą znaleźć się w strefie spadkowej. Co wtedy zrobi właściciel Cardiff?

Ole Gunnar Solsjkaer przedstawia się jako człowiek nudny, ale myślący, z pewnością będzie więc umiał wyciągnąć wnioski z sytuacji, w której się znalazł. Sir Alex publicznie go wspiera, przychylność dziennikarzy ma zapewnioną, kontrakt podpisał w taki sposób, żeby w razie czego móc odejść samemu. Gdyby Vincent Tan interesował się piłką nożną, wiedziałby coś, co angielscy obrońcy zrozumieli jeszcze w dwudziestym stuleciu: to, że facet miło wygląda, nie oznacza bynajmniej, że nie potrafi zabić.

Więcej o:
Copyright © Agora SA