To było piękne. Przeżywaliśmy jakby deja vu. Powtórzyła się bowiem sytuacja z rzutu młotem, gdy mistrzem został dominator Paweł Fajdek, a terminator Wojciech Nowicki zdobył brąz. Tu, w rzucie dyskiem, było tak samo, choć aż takiej przewagi nad rywalami jak Fajdek Małachowski nie ma.
Polak po pierwszym rzucie na 65,09 cieszył się jak szalony, choć w pierwszej próbie chciał osiągnąć więcej. Drugi rzut, zgodnie z wszelkimi kanonami sztuki, był na pełną moc - 67,40. Ta druga próba właściwie zakończyła walkę o złoto, choć przecież aby zdobyć srebro w Moskwie w 2013 roku i Berlinie w 2009, musiał rzucać dalej (68,36 i 69,15). Serca zadrżały nam tylko na moment, kiedy Philip Milanov wynikiem 66,90 poprawił własny rekord Belgii. Na tym jednak poprzestał.
Tylko dwa razy w tym roku Małachowski rzucił dalej - w Szczecinie na Memoriale Kusocińskiego i w Cetniewie na Memoriale Skolimowskiej. Rywale - o ponad dwa metry z tyłu za liderem Diamentowej Ligi i najbardziej regularnie rzucającego dyskobola. Ten pierwszy rzut był piekielnie ważny, bo w eliminacjach Małachowski przeżywał dramaty, a my z nim. W czwartek dopiero trzeci rzut dał mu awans do sobotniego finału.
Ale zaraz po tych nerwach mówił - a co innego mógł powiedzieć w tej sytuacji? - że myśli wyłącznie o zdobyciu złota. - Ból pleców? W finale choćby mi nogę oderwało, to będę rzucał - powiedział.
Aspiracje zrozumiałe nie tylko z powodu swojej klasy, ale również dlatego, że do Pekinu nie przyjechał kontuzjowany Robert Harting, z którym Polak przegrał dziesięć ostatnich bezpośrednich pojedynków. Tyle że ostatni raz spotkali się w poprzednim sezonie (tu, w Pekinie, był tylko młodszy brat Roberta - Christoph, który zajął ósme miejsce). Teraz Polak jest w miarę zdrowy, tylko ten ból pleców dokucza mu z powodu przeciążeń podczas rzutów. Ale jak jest adrenalina, ból jest mniej dokuczliwy. Tak mówi Małachowski.
Dlatego chyba po rzucie na 67,40 Polak tak jakby spasował, jakby oszczędzał siły na jakąś kontrę, gdyby była potrzebna, bo przecież jako lider rzucał ostatni. 62,04, 64,40, 64,59. A może już więcej sił nie miał.
Natomiast Robert Urbanek łapał oddech. Wicemistrz Europy sprzed roku, człowiek z barami Hulka z komiksów Marvela, niemal 2 m wzrostu i 124 kg wagi, wszedł do ścisłego finału ostatnim, trzecim rzutem. A potem, w drugiej finałowej serii, jak nie machnie - 65,18! To było chyba jednak zaskoczenie, bo tu, w Pekinie, było niemrawo, na treningach podobno nie zachwycał. Ale my go widzieliśmy w Spale i tam wyglądał bosko. Trener obydwu dyskoboli (i odkrywca talentu Tomasza Majewskiego) Witold Suski mówił, że forma Urbanka jest bardzo wysoka. Więc mieliśmy nadzieję, że Małachowski wie, co mówi, gdy przed konkursem wspomniał o dwóch medalach dla Polski i hymnie.
Swoim potężnym rzutem Urbanek wypchnął z podium weterana Gerta Kantera z Estonii, tego samego, który jako jedyny pokonał Małachowskiego w jego pierwszym wielkim konkursie - w finale igrzysk olimpijskich w Pekinie w 2008 roku.