De'Sean Butler (Miami Heat)
Bulwarowe pisanie o koszykówce ma to do siebie, że z każdym kolejnym Gilbertem Arenasem opowiadającym o goleniu krocza zardzewiałą maszynką, Stephonem Marburym przeprowadzającym transmisję na żywo z jedzenia wazeliny, Zachem Randolphem konstruującym akcję lub z czymkolwiek co wymyślą Ron Artest i Shaquille O'Neal, człowiekowi zaczyna się wydawać, że jeśli idzie o przedstawienie pod nazwą NBA, to gruba dama już dawno zaśpiewała i można rozejść się do domów. I wtedy na przykład jakiś mało znany pierwszoroczniak pisze na Twitterze bajkę dla dzieci o swojej przyjaźni z fioletowym dinozaurem i okazuje się, że prawdziwie grubej damy jeszcze nie usłyszeliśmy. Rookie z Miami, De-Apostrof a co-Sean Butler zrobił właśnie to. W 28 ''ćwierkach'' napisał bajkę, którą potem połączono w całość , a w końcu zrobiono kreskówkową ekranizację. Enjoy dzieciaki. (Baja do obejrzenia po kliknięciu w obrazek, bo embed nie chce współpracować ze zczubowym edytorem tekstów - ale warto).
Ron Artest (Los Angeles Lakers)
Żeby nie było, że podając przykładowe sytuacje, w których myślę sobie ''ok, teraz widziałem już chyba wszystko'' wezwałem imię Rona Artesta nadaremno. Bo, widzicie, nie ma czegoś takiego jak wzywanie imienia Rona Artesta nadaremno. Zawsze jest jakiś niezwykły powód. Dowód: oto trzy historie z jego udziałem z ostatnich dni. Pierwsza: Ron Artest został rzecznikiem zdrowia psychicznego i rozmawiał o nim z dziećmi jednej z amerykańskich szkół. Serio . I choć brzmi to jak najbardziej zwariowany pomysł świata, trzeba przyznać, że mało kto byłby bardziej przekonywujący w namawianiu dzieci do szukania pomocy niż Ron-Ron, który jeszcze niedawno, tuż po zdobyciu tytułu dziękował gorąco swojemu psychiatrze. Druga: Artest postanowił wystawić na międzynarodową aukcję swój pierścień mistrzowski. Serio . I znów - to wcale nie jest drugi najbardziej zwariowany pomysł świata. Ta decyzja ma związek ze szczytną ideą łączącą się z poprzednią opowieścią - pieniądze zarobione w ten sposób mają zostać przeznaczone na poprawę stanu opieki psychicznej w amerykańskich szkołach. Wzruszający gest. I w końcu trzecia historia: Ron Artest został zatrzymany przez policję za jazdę bolidem wyścigowym z nieważnym dowodem rejestracyjnym po ulicach Los Angeles . Serio.
Nie, tym razem nie mam już nic do dodania.
Dirk Nowitzki (Dallas Mavericks)
W bajce Butlera pojawiło się odniesienie do ''Family Guya'' - czas na odniesienie do spin-offu tego serialu opowiadającego o losach Clevelanda Browna - byłego członka paczki Petera Griffina, który obecnie układa sobie życie z nową rodziną gdzieś w stanie Virginia. Swojego głosu w jednym z odcinków ''The Cleveland Show'' ma użyczyć Dirk Nowitzki. Zagra samego siebie, który razem z innymi koszykarzami ligi - w tym m.in. z LeBronem Jamesem, Kevinem Garnettem i Stevem Nashem zetknie się z głównym bohaterem i jego żoną, kiedy ci trafią na Mecz Gwiazd w Los Angeles. Na razie nie wiadomo, czy pozostałe gwiazdy NBA także udzielą się wokalnie. Ot, ciekawostka, ale rozwala mnie w niej jedna rzecz: LeBron James, The Cleveland Show - łapiecie?
Adam Morrison (eee..?)
Z archiwum odgrzebanego przez bloga ''The Hightop Fadeaway'' : najlepszy wywiad z koszykarzem NBA od czasu gdy James Naismith zdał sobie sprawę, że ma dwa zbędne wiklinowe kosze i drabinę.
Minnesota Timberwolves
W rozbudzenia w kibicach entuzjazmu przed zbliżającym się sezonem, klub z Minneapolis wykupił w gazecie Star Tribune całą stronę, na której wydrukował list do fanów. Lwia część jego treści to przekonywanie jak młode, zdolne, atletyczne i ekscytujące będą tegoroczne ''Wilki'' i byłby to jeden z tych klasycznych przedsezonowych bełkotów gdyby nie centralna część listu, która brzmi:
Szczerość musi być point guardem, skoro Timberwolves mają jej aż tyle. Szacun jednak - nie każdy zdobyłby się aż na tyle autoironii, zwłaszcza, że zakończenie tego długiego listu wygląda tak:
Nice. Do zobaczenia z pełną kibiców halą Wolves. Mimo wszystko - następnym razem.
Retro gracz tygodnia: Tom Gugliotta
W tym poddziale ''Pierwszej piątki tygodnia'' będziemy przy pomocy wehikułu czasu napędzanego energią kinetyczną wytworzoną poprzez tik Mahmouda Abdul-Raufa, przenosić się do NBA z lat 90. ubiegłego stulecia i przypominać pokrótce sylwetki jej bohaterów. Ale nie tych głównych, o których pamięć trwać będzie wiecznie, tylko tych z drugiego planu, o których pamięć definiuje tamten złoty czas dla koszykówki zaoceanicznej i jej kibiców w naszym kraju. W końcu w internecie nostalgia sprzedaje się równie dobrze co seks.
Autorem dzisiejszego odcinka ''Retro gracza tygodnia'' jest redaktor Bazyl, który od dłuższego czasu męczył mnie o ten ''ficiuring'' i okazję do napisania kilku słów o swoim ulubionym koszykarzu po tej stronie Damona Stoudmire'a - Googsie.
Wielcy (gabarytowo) biali zawodnicy zazwyczaj zajmowali się ogrzewaniem ławki i dostarczaniem fanom zabawy na inne sposoby niż zdobywanie punktów. Wśród tych którzy przez lata udowadniali, że biali podkoszowi nie dość, że potrafią skakać, to potrafią nie robić sobie przy tym krzywdy był Tom Gugliotta.
Podobno siódmy syn ma specjalne moce. Googs zdołał przekonać, że w ograniczonym wymiarze działa to też jeśli jest się po prostu najmłodszym z siedmiorga rodzeństwa, gdyż mimo że kilku z jego braci próbowało swych sił w koszykówce, dopiero jemu udało się wyważyć wrota NBA. W 1992 po 23-latka z North Carolina State sięgnęli Bullets. W Waszyngtonie Googs zabawił dwa sezony, po czym na początku trzeciego oddano go do Golden State Warriors. Jego przygoda z Wojownikami potrwała zaledwie 40 spotkań, po których znów musiał się pakować. Jego nowym domem została Minnesota. W Timberwolves Gugliotta wziął się za udowodnianie, że z dobrego power forwarda może przeistoczyć się w bardzo dobrego. Jego statystyki przekroczyły 20 pkt na mecz, a do tego zbierał blisko 9 piłek i robił tak:
Googs razem z Kevinem Garnettem i Stephonem Marburym pokazywał w Minneapolis, że w koszykówce istnieje coś oprócz porażek. Tercet ten w sezonie 1997 dał zespołowi pierwszy w historii awans do playoffs i w całości został zaproszony do Meczu Gwiazd. Idylla skończyła się przed rozgrywkami 1998/99, kiedy Tom dołączył do Phoenix Suns, a w ''Magic Basketball'' napisali, że w Arizonie świetnego Antonio McDyessa wymieniono na jeszcze lepszego zawodnika. Było to prawdą tylko przez jeden sezon. Potem średnie Gugliotty zaczęły lecieć, tak, że w końcu razem z nim spadły na ławkę. Zdołał się od niej odkleić dopiero w 2004, ale tylko po to, by wylądować na ławce Utah Jazz. Długo na niej nie posiedział, bo kolejny sezon zaczynał w Boston Celtics, a kończył w Atlanta Hawks, gdzie powiedział dość i odwiesił cichobiegi na kołku.
Słabe ostatnie lata kariery sprawiły, że średnia zdobycz Gugliotty w karierze to 13,0 pkt i 7,3 zbiórki. Niewiele brakowało, a osiągi te byłyby znacznie wyższe, gdyż nie miałyby okazji spaść, a Tom zakończyłby swoją przygodę z koszykówką w 1999. I to zakończył tragicznie. Po meczach miewał bowiem problemy z zasypianiem i ktoś doradził mu, by zaczął stosować suplement diety zawierający GBL . Kiedy po zażyciu środka jechał klubowym autobusem i rozmawiał z żoną przez komórkę, nagle zaczął mieć drgawki, problemy z oddychaniem i inne efekty specjalne aż w końcu zemdlał. Obudził się w szpitalu podłączony do defibrylatora. Życie uratowała mu natychmiastowa gorąca linia między jego żoną, a żoną Rexa Chapmana, dzięki którym lekarzom udało się ustalić, co dokładnie się stało i zapobiec tragedii. Po Gugliotta napisał dla ESPN artykuł , w którym opisał incydent i przestrzegał młodych sportowców przed braniem jakichkolwiek specyfików bez konsultacji z lekarzami. Środek, który o mało nie wysłał go na drugą stronę tęczy, zdelegalizowano.
kostrzu & bazyl