To był naprawdę nudny Arsenal. Wiem, bo czasem go oglądałem, zwłaszcza w czasach George'a Grahama, czyli w pierwszej połowie lat 90. XX stulecia. Szczelna defensywa - którą zresztą Wenger odziedziczył po swoim szkockim poprzedniku - i agresywna, silna fizycznie druga linia oddawała inicjatywę rywalom, raz na jakiś czas kontrowała, a potem skutecznie broniła skromnego prowadzenia, co rzecz jasna nikomu nie przeszkadzało: na trybunach zachwyceni kibice śpiewali o jeszcze jednym "One-nil to the Arsenal". Ostatni mecz ligowy Arsenalu przypominał poniekąd tamten czas: goście z Emirates strzelili bramkę Tottenhamowi, a potem cofnęli się bardzo głęboko i w iście niewengerowskim stylu obronili korzystny wynik.
Myślę czasem, co by było, gdyby afera łapówkarska z udziałem George'a Grahama nie wyszła na jaw albo gdyby zatrudniony na miejsce Szkota Bruce Rioch nie pokłócił się z zarządem Arsenalu o transfery. Arsene Wenger pewnie nie zagrzałby długo miejsca w Japonii, gdzie pracował przedtem, ale może wróciłby do Francji lub może do Niemiec - w pobliżu granicy z tym krajem spędził dzieciństwo (jak wspomina zresztą ten trener - symbol otwarcia na inne piłkarskie narodowości i kultury - w atmosferze nieufności do obcych, w ojczyźnie, która lizała jeszcze wojenne rany). Ciekawe, jak przebiegałaby wówczas wielka rewolucja Premier League.
Rzecz w tym, że kiedy mówimy o zmianach w angielskiej piłce - zmianach powodujących, że tamtejsza liga stała się najpotężniejszą w świecie machiną sportowo-biznesową - niemal automatycznie przychodzą nam na myśl, oprócz kupującej prawa do transmisji i wymuszającej na klubach pierwsze reformy telewizji Sky, pieniędzy Romana Abramowicza i goli Erica Cantony, trenerskie innowacje Arsene'a Wengera.
Pojawienie się w Anglii mało znanego Francuza (owszem, odnosił sukcesy w Monako, gdzie grali m.in. Glenn Hoddle i Jürgen Klinsmann, ale kto interesował się wtedy francuską piłką, no i po Monako był wspomniany epizod japoński) nie zapowiadało późniejszych wydarzeń. "Arsene who?" - pytały brukowce, z typową dla siebie niechęcią do cudzoziemców, a piłkarze, których przyszło mu trenować, popatrywali początkowo spode łba. "Kiedy zobaczyłem go po raz pierwszy, myślałem, że jest nauczycielem geografii" - opowiadał po latach prawy obrońca Lee Dixon. I wspominał, jak wtedy, latem 1996 r., poszli nawet z kolegą z defensywy Tonym Adamsem poskarżyć się temu szczupłemu okularnikowi, że podczas okresu przygotowawczego za mało biegali i że w związku z tym w kluczowych momentach sezonu zabraknie im kondycji. Odpowiedział, że cały plan treningów opiera na badaniach naukowych, co ich bynajmniej nie przekonało. Zwłaszcza że innym problemem była dieta - legendarne są opowieści o tym, jak trener, który we Francji organizował nawet wykłady o żywieniu dla żon i partnerek piłkarzy, podjął walkę z rozdawanymi po meczach czy treningach batonami słodyczy i butelkami coli (zrobili o to awanturę w autobusie, po pierwszym wygranym meczu ligowym, skandując: "Chcemy naszych marsów!"), oraz jak nawet herbaty zabraniał słodzić.
Przed tysięcznym meczem Wengera media pełne są opowieści weteranów Arsenalu - tych, których George Graham wiązał liną, żeby równo biegali podczas zakładania pułapki ofsajdowej - o tym, jak się wówczas pukali w czoło, i jak się potem dawali przekonać metodom "Profesora". Kiedyś po meczach pędzili jak najszybciej do pubu, teraz dbali o ćwiczenia rozciągające albo oddawali się w ręce specjalistów od akupresury czy osteopatii, co w ostateczności pozwoliło przedłużyć ich kariery o dobrych parę lat w porównaniu z większością rówieśników. "Ludzie widzieli, że w 80. minucie meczu wciąż gramy na pełnych obrotach - wspomina dawny bramkarz drużyny, David Seaman - więc podczas zgrupowań reprezentacji pytali, jak my to do cholery robimy".
Na zmianach w podejściu do treningu rzecz jasna się nie skończyło. Wenger był pierwszym spośród pracujących na Wyspach szkoleniowców, który współpracował z psychologami i który co jakiś czas oczekiwał od swoich młodych podopiecznych wypełniania testów (117 pytań, nie byle co!), mających pomóc ocenić ich odporność na stres, zdolność do kontrolowania emocji, panowanie nad agresją, koncentrację czy wiarę w siebie. Był też pierwszym, który zbudował sieć skautów, pozwalających wynajdywać w Europie czy Afryce prawie za darmo piłkarzy klasy Anelki (sprowadzony za pół miliona, odchodził za dwadzieścia trzy i pół, które to pieniądze zainwestowano zgodnie z wolą Wengera w ośrodek treningowy w Colney), Fabregasa czy Vieiry. Owszem: pierwszy raz w historii ligi angielskiej drużynę złożoną wyłącznie z cudzoziemców wystawiła Chelsea, ale Chelsea ściągała cudzoziemców za dużo większe pieniądze. "Nie kupujemy supergwiazd - powiedział kiedyś Wenger nie bez profesjonalnej dumy. - Tworzymy je".
Co było potem, wiemy. Mistrzostwo i Puchar Anglii w drugim sezonie na stadionie Highbury, potem jednak kilka lat za plecami Manchesteru United i bolesne niepowodzenia - także w krajowych i europejskich pucharach. Już kiedy rozpoczynał się sezon 2001/02, w gazetach pojawiały się artykuły, których ton tak dobrze mieliśmy poznać ostatnio: z pytaniami, czy ta drużyna naprawdę potrafi wygrywać i czy ci najlepsi naprawdę chcą dla niej grać (Marc Overmars i Emmanuel Petit właśnie odchodzili do Barcelony). Potem jednak przyszła kolejna podwójna korona, następne dwa puchary Anglii i jeszcze jedno mistrzostwo, w czasie "niezwyciężonego Arsenalu", kiedy drużyna nie przegrała w ciągu 49 kolejnych spotkań. Drużyna, dodajmy, mająca już całkowicie Wengerowskie piętno, bo linię obrony w słynnym sezonie 2003/04 tworzyli sprowadzeni przezeń lub wychowani Lauren, Sol Campbell, Kolo Toure i Ashley Cole.
O "nudnym Arsenalu" nie było mowy. Jedna z legend klubu, Thierry Henry, opowiadała, że na ulicach Londynu podchodzili do niego przechodnie, mówiąc: "Nie kibicuję wam, ale uwielbiam was oglądać". "Chłopcy Wengera" grali szybko i ofensywnie, wymieniając mnóstwo podań (chętnie z pierwszej piłki), strzelając piękne bramki po pięknych akcjach - czasem nawet bywali krytykowani za to, że konstruują koronkowe akcje, zamiast dobić rywala jakimś prostszym sposobem. Niektórzy spośród nich cieszyli się nową pozycją na boisku (Henry stał się ze skrzydłowego napastnikiem, podobną ewolucję przechodzi Walcott, ostatnio Oxlade-Chamberlain zamiast przy linii bocznej, częściej biega w środku pola), niektórzy przestawali sprawiać kłopoty wychowawcze (van Persie nie miał w Holandii najlepszej opinii, ze wszystkich swoich trenerów to Wengera Anelka słuchał najuważniej, a Tony Adams wyszedł przy nim z alkoholizmu), wielu z nikomu nieznanych juniorów stawało się najgłośniejszymi nazwami europejskiej piłki.
Czas przeszły nie jest tu bez znaczenia. Wszystko, co najlepsze, w przypadku Arsene'a i Arsenalu, wydarzyło się mniej więcej przed dekadą - później był jeszcze wprawdzie finał Ligi Mistrzów z Barceloną, ale zakończony porażką. W kolejnych sezonach odchodzili kolejni piłkarze - nie tylko Henry, Overmars, Vieira, Petit czy Pires, o których można myśleć, że najlepsze mieli i tak za sobą, ale Anelka, Fabregas, Adebayor, Nasri, Cole, Clichy, a w końcu van Persie. "Jeśli kiedyś trafię do piekła, zniosę to lepiej niż inni, bo nauczyłem się cierpieć" - mówił Wenger przy okazji któregoś z tych transferów. Kiedy indziej wróżył nadejście epoki piłkarskich "jasiów wędrowniczków" i budowania co sezon drużyny praktycznie od nowa.
Słynne planowanie na dwa-trzy lata do przodu, uwzględniające rozwój zdolnych juniorów, wprowadzanych stopniowo do drużyny podczas rozgrywek np. o Puchar Ligi, legło w gruzach. Wenger musiał pracować przy ograniczonym budżecie, bo klub najpierw inwestował w nowy stadion - oddane do użytku w 2006 roku Emirates - a potem spłacał związane z tym długi. Podsumowujący epokę Wengera publicysta "Guardiana" Daniel Taylor zwraca uwagę, że w ciągu ostatniej dekady transferowe wydatki Kanonierów wyniosły jedynie średnio 1,6 miliona funtów - tylko średnia Newcastle, Crystal Palace i Evertonu była skromniejsza (przeciętna Chelsea to, dla porównania, 52,5 miliona, MC - 46,1, a MU - 18,6 miliona).
To teza z gatunku nieweryfikowalnych, ale postawmy ją: poza Aleksem Fergusonem żaden ze znanych nam trenerów Premier League nie przeprowadziłby swojego klubu przez podobnie chude lata ze względnymi sukcesami - bez mistrzostw kraju wprawdzie, ale za każdym razem, nieprzerwanie od wspomnianego 1996 roku, z prawem gry w Lidze Mistrzów: nawet oszczędzający pieniądze i wychodzący z długów Arsenal kończył rozgrywki ligowe nieprzerwanie na trzecim lub czwartym miejscu.
Wszystko pięknie, ale stadion został w końcu zbudowany, a długi spłacone, sieć poszukiwaczy talentów mają wszyscy (francuski rynek np. lepiej od Wengera penetruje dla Newcastle szef skautów Graham Carr), wszyscy też zwracają uwagę na właściwe odżywianie. Trener Arsenalu ostatnio częściej opiera drużynę na Brytyjczykach, a i na supergwiazdy zaczął wydawać pieniądze. Co zatem czyni go prawdziwie wyjątkowym?
Odkryliśmy niedawno z Rafałem Stecem, że spieramy się o to co najmniej od 2008 roku. On pisał wówczas o tym jak Wenger - niegdysiejszy Wielki Innowator ? - zbliża się do granicy, za którą zmieni się w nieszkodliwego dziwaka, że "odmawia wydawania milionów wciskanych mu przez desperacko pragnących triumfów przełożonych" i że wygrywa coraz rzadziej, bo "jego niemowlęce gwiazdy nie umieją utrzymać pełnej koncentracji na dystansie wielu miesięcy". Ja szarżowałem z hipotezą , że czas Wengera dopiero nadchodzi ? , skoro Arsenal uporał się z budową stadionu, wpływy z biletów pozwalają stopniowo spłacać długi, a receptą na ostateczne ustabilizowanie składu może być właśnie postawienie na niemyślących tak często o wyjeździe za granicę Brytyjczyków.
"Przypominają przeglądającego się w lustrze narcyza, który widzi tylko siebie, zapominając o rywalu, którego trzeba pobić" - pisał wówczas autor bloga "A jednak się kręci". Po upływie sześciu lat mam jednak wrażenie, że spór wciąż pozostaje nierozstrzygnięty. Najpierw dlatego, że - jak już powiedzieliśmy - dzisiejszy Arsenal nie jest drużyną młodzieńców, Wenger zmienił strategię transferową i na Mesuta Özila, Santi Cazorlę, Oliviera Giroud czy Łukasza Podolskiego pieniędzy nie żałował, zaś piłkarze wojownicy, tacy jak Flamini czy Mertesacker, z narcyzami się raczej nie kojarzą. Potem dlatego, że jego tegoroczny marsz wciąż trwa: Kanonierzy są faworytem Pucharu Anglii i - choć raz czy drugi, ostatnio np. po porażce z Liverpoolem, spisywano ich na straty - wciąż nie powiedzieli ostatniego słowa w rywalizacji o mistrzostwo kraju. Także perspektywy na kolejny rok wyglądają nieźle: kluczowi piłkarze na wieloletnich kontraktach, przymiarki do następnych spektakularnych transferów, nieustanny rozwój - jak mówił niedawno "Gazecie Wyborczej" Wojciech Szczęsny - chłopców, którzy stali się mężczyznami. Głośna wypowiedź Jose Mourinho o "strachu przed klęską", który ma rzekomo paraliżować Wengera, została na Wyspach przyjęta z oburzeniem nie tylko z powodu przekroczenia norm, które cechują zwykle wzajemne stosunki między menedżerami, ale także z powodu rozminięcia z faktami: padła w trakcie najlepszego od lat sezonu Arsenalu. Może zresztą można ją interpretować i w ten sposób: Mourinho atakuje, bo wie, że Kanonierów znów trzeba traktować serio.
Nie piszę, rzecz jasna, hagiografii Wengera. Statystyki czerwonych kartek, jakie zbierają jego podopieczni, naruszają laurkowy wizerunek drużyny, która gra wyłącznie piękną piłkę. Na sędziowskie pomyłki jest równie jednooki, jak Mourinho czy Ferguson, równie jak im puszczają mu nerwy (podczas finału Pucharu Ligi 2007 np. zarzucał liniowemu kłamstwo - za co zresztą nałożono na niego karę finansową). Piłkarze wprawdzie nigdy nie słyszeli go przeklinającego i nigdy nie zostali przezeń skrytykowani publicznie, ale widzieli wielokrotnie, jak z furią ciska butelką o ziemię albo jak - zdradzając objawy nerwicy? - walczy z zamkiem błyskawicznym komicznie przydługiej kurtki. Faktem jest, że nie umie przegrywać: po porażce nie je, nie śpi i wścieka się na cały świat.
Z drugiej strony jednak, kto z pracujących w tym fachu ludzi potrafi mówić o swoich podopiecznych w taki sposób? "Niektórzy ludzie sądzą, że skoro piłkarze zarabiają mnóstwo pieniędzy, po prostu muszą zapewniać wyniki. Ale to nie jest takie proste. Bez względu na to, ile człowiek zarabia, jest zawsze zwyczajnym człowiekiem, który wstaje rano z bólem głowy albo kolana, który czuje się dobrze albo źle, i który jest przede wszystkim normalną osobą, niezależnie od tego, ile pieniędzy ma na koncie". To cytat z wydanej właśnie po polsku książki Mike'a Carsona "Menedżerowie. Jak myślą i pracują wielcy stratedzy piłki nożnej" (twarz Wengera umieszczono na okładce obok Fergusona i Mourinho). I dalej: "W tym klubie tradycyjne wartości leżą u samych podstaw wszystkiego, co robimy. Chodzi m.in. o szacunek dla ludzi, solidarność z ludźmi w kłopotach, wspieranie rodzin zawodników, dotrzymywanie danego słowa. Staromodne wartości są tutaj respektowane i może właśnie dlatego ludzie ten klub zawsze dobrze wspominają". Ilustracją takiego myślenia jest dbałość o piłkarzy, którzy nie mieszczą się w składzie. "Jedną z trudnych stron zawodu menedżera jest wyrzucanie z pracy każdego piątkowego ranka czternastu ludzi, a potem ponowne ich zatrudnianie w poniedziałek ze słowami: "Dobra, zaczynamy od nowa, przyjmuję was z powrotem na pokład" - tłumaczy Wenger. - Jest to, rzecz jasna, skrajnie trudne. Ktoś, kto nie ma zagrać albo jest kontuzjowany, czuje się bezużyteczny. Problemem naszego zawodu i kluczowym problemem klubu jest opieka nad tymi ludźmi".
W innym miejscu opowiada o największym ciężarze, z jakim musi się zmierzyć: o tym, jak wraca w sobotni wieczór do domu po przegranym meczu i myśli, ilu ludzi będzie z tego powodu płakać. Nawet w przeddzień jubileuszu opowiadał dziennikarzom o tym, ile cierpienia towarzyszyło temu tysiącowi spotkań. "Każda porażka zostawia bliznę w sercu, o której nie da się zapomnieć, a o każdym zwycięstwie się zapomina, ponieważ zwycięstw się od nas oczekuje" - mówił w piątkowy ranek, starannie unikając odświętnych tonów. I tym razem nie myślał o sobie i nie nazywał się "wyjątkowym" - czy to właśnie wyjątkowym go nie czyni?
Wiemy doskonale, że są w tym fachu ludzie z większą listą osiągnięć - jeden z nich zresztą być może zepsuje Wengerowi jubileusz. Niewielu jednak jest takich, którzy osiągają swoje cele, nie niszcząc innych ludzi - nie robiąc "suszarek" podopiecznym i nie zmuszając sędziów do przejścia na emeryturę. Kiedy Alex Ferguson mówił o absolutnej kontroli, kiedy Jose Mourinho wznosi wokół swoich zespołów mury rzekomo oblężonych twierdz, Arsene Wenger opowiada o swoim fachu jako o byciu przewodnikiem. "Przewodnik to osoba, która prowadzi ludzi w jakimś kierunku. To oznacza, że musi on w jasny sposób określić, czego chce, przekonać innych, że powinni pójść z nim, a potem wydobyć z każdej jednostki to, co najlepsze".
Ma 64 lata. Wszystko wskazuje na to, że podpisze nową umowę, wiążącą go z Arsenalem co najmniej na dwa lata. "Jestem idealistą, ale nie głupcem - mówił wczoraj dziennikarzom. - Jestem bardzo umotywowany, może bardziej niż kiedykolwiek, by zrobić jeszcze więcej dla tego klubu. Ale zdaję sobie sprawę, że o kolejny tysiąc będzie trudno".
Życzenie temu starszemu, nieco - jak widać - anachronicznemu już panu jeszcze jednego sukcesu w świecie dzisiejszej piłki byłoby gestem romantycznym. Dość więc powiedzieć, że miejsce w historii naszej cywilizacji ma już zapewnione. Słynny brytyjski astronom Ian P. Griffin nazwał jedną z odkrytych przez siebie planetoid po prostu "Arsenewenger".
Liczby Wengera:
999 meczów
572 zwycięstwa
235 remisów
192 porażki
1846 bramek strzelonych
961 bramek straconych
100 czerwonych kartek
3 mistrzostwa kraju (1997/98, 2001/02, 2003/04)
4 Puchary Anglii (1997/98, 2001/02, 2002/03, 2004/05)
4 Tarcze Wspólnoty (1998, 1999, 2002, 2004)