Poznań: Panie prezydencie, z rowerami mamy czekać na unijną dotację?

Władze Poznania chcą "rozmnażać" z unijną pomocą pieniądze na inwestycje. Przy napiętym budżecie to rozsądne rozwiązanie, jednak uzależnianie wszystkich planów rozwoju miasta na pomocy z Unii Europejskiej jest ryzykowne, a w niektórych przypadkach - wręcz absurdalne komentuje dziennikarz "Gazety" Seweryn Lipoński.

Kilka scen z ostatnich tygodni. Biblioteka Raczyńskich, dyskusja o budżecie obywatelskim. Społecznicy proponują podwoić pulę pieniędzy (dziś wynosi 10 mln zł). Prezydent Ryszard Grobelny odpowiada: - Przez czteroletnią kadencję to dodatkowe 40 mln zł. Może lepiej przeznaczyć je na wkład własny inwestycji z unijnym dofinansowaniem, które wówczas będą warte 200-250 mln zł?

Internetowy czat, dyskusja z prezydentem o budżecie. Jeden z internautów pyta Grobelnego, na co przeznaczyłby dodatkowe 50 mln zł. Grobelny odpowiada: - Dołożyłbym do przedsięwzięć mogących być dofinansowanymi z UE. Wówczas Poznań mógłby wydać 200 mln zł np. na jeszcze jedną trasę komunikacji publicznej.

Zachłysnęli się własną wizją

Sala sesyjna, posiedzenie komisji budżetu rady miasta. Pada propozycja, aby za 500 tys. zł zbudować kilka kolejnych stacji roweru miejskiego (dziś jest tylko siedem w centrum). Prezydent Grobelny i jego zastępca Tomasz Kayser tłumaczą, że wolą zbudować stacje... za kilka lat, jako część większych projektów, na które będzie unijne dofinansowanie. Bo wtedy za budowę stacji tylko w części zapłacimy z budżetu miasta. Resztę dołoży UE.

Strategia, jaką przyjęły władze miasta, oczywiście nie jest głupia. Zwłaszcza w obecnej sytuacji. Poznań wydał sporo na inwestycje wokół Euro 2012 i dziś na nadmiar pieniędzy nie narzeka. Zresztą w podobnej sytuacji jest wiele innych samorządów.

Czy lepiej więc zrobić tylko za własne pieniądze jedną inwestycję (bo na więcej nie starczy), czy kilka - może trochę później - do których ktoś nam sporo dopłaci? Odpowiedź wydaje się oczywista. Uzależnianie od unijnych środków najdroższych inwestycji - takich jak dojazd na Naramowice czy tramwaj w ul. Ratajczaka - jest słuszne. Poznań sam tak dużych projektów nie sfinansuje. Bo go nie stać. Dlatego korzysta z możliwości, jakie daje UE.

Mam jednak wrażenie, że władze miasta trochę się tą wizją zachłysnęły. Bo już mówienie, że bez unijnej pomocy nie możemy zbudować paru dodatkowych stacji rowerów miejskich za pół miliona złotych, jest absurdem. Tak naprawdę mówimy o potencjalnej oszczędności nawet nie 500 tys. zł, tylko jakieś 350-400 tys. zł. Resztę miasto i tak musiałoby dopłacić. Bo przecież UE nigdy nie finansuje całości.

Szef firmy Nextbike narzekał ostatnio, że Poznań ma najmniejszy system rowerów w kraju. Jego zdaniem zamiast siedmiu stacji powinno być ponad 100 (np. Warszawa ma 172). I oto pojawiła się szansa, aby ten system choć trochę powiększyć, tymczasem miasto stawia weto. Mimo że wydatek rzędu 350 tys. zł to w skali miasta niemalże nic. Nieco ponad 0,01 proc. całego budżetu. Stawiam, że więcej miasto wyda na załatanie dziur w drogach, których można by uniknąć, gdyby część kierowców dzięki nowym stacjom przesiadła się na rowery.

A jeśli z Unią się nie uda?

Zresztą nie tylko o rowery chodzi. Widzę tu szerszy mechanizm uzależniania miejskich wydatków od unijnych inwestycji. Ot, choćby budżet obywatelski - prezydent przekonuje, że lepiej przeznaczyć pieniądze na inwestycje, gdzie "rozmnożą się" z unijną pomocą.

Czy za chwilę nie usłyszymy podobnego argumentu w dyskusji o innych, ważniejszych miejskich wydatkach? Np. prezydent stwierdzi, że nie przeznaczy więcej pieniędzy na bieżące utrzymanie komunikacji miejskiej. Albo na szkoły, przedszkola czy żłobki. Bo wtedy te 10 mln zł pozostanie 10 milionami. Przecież lepiej przeznaczyć je na inwestycje, bo wtedy UE zrobi nam z tego większą kwotę.

Nie wolno też zapominać, że dotacje unijne wiążą się z pewnym ryzykiem. Nie ma pewności, które poznańskie inwestycje dostaną dofinansowanie. I jaki będzie jego poziom. Prezydent Poznania liczy średnio na 70 proc. Ale równie dobrze może to być 50 proc. A co jeśli któryś z wielkich projektów w ogóle nie dostanie dotacji? Czy wtedy mieszkańcy Naramowic albo Rataj nigdy nie doczekają się stacji miejskich rowerów lub innych drobnych udogodnień?

Dlatego nie dajmy się zwariować. Oczywiście wsparcie UE to wspaniała rzecz i przy obecnym, napiętym budżecie trudno planować bez niego największe inwestycje. Ale też nie warto przesadzać w drugą stronę. A już tym bardziej - opierać na niepewnych unijnych pieniądzach absolutnie wszystkich planów rozwoju miasta. Zwłaszcza tych drobniejszych inwestycji, których mieszkańcy często potrzebują już dziś. Rowery miejskie są tego świetnym przykładem.

Artykuł pochodzi z poznańskiego wydania lokalnego Gazety.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.