Sylwia Gruchała, urodzona w 1981 roku. Jedna z najlepszych florecistek świata przełomu XX i XXI wieku. Jej największe sukcesy to:
Sylwia Gruchała: Wycofałam się ze świata medialnego. Bo nie ma w nim wartości. Nie ma pozytywnego przekazu. Ale też kiedy byłam czynnym sportowcem, to mogłam coś ludziom przekazać, a teraz jestem matką, zwykłą kobietą. Jestem z tego zadowolona, tylko nie widzę, żeby ktoś chciał słuchać, jak o tym opowiadam. Dziś się sprzedaje zupełnie inne rzeczy. Takie, które z moją filozofią życia się nie zgadzają.
- Z powodu pandemii wszystko zostało zawieszone. Firmy tną budżety na takie rzeczy. Rozumiem to, muszą szukać oszczędności. I ja się absolutnie nie napinam. Tak naprawdę zgadzam się na wystąpienia dopiero jak komuś bardzo zależy, jak oglądał szermierkę, lubi sport, docenia ciężką pracę sportowców. Jeśli ktoś mnie pamięta, ma firmę i chce, żebym zainspirowała jego pracowników, żebym przełożyła dla nich doświadczenia ze sportu na biznes, to wtedy jestem. Z 15, może 20 takich dobrych wykładów miałam. Wierzę, że za każdym razem trafiłam choć do jednej osoby ze stu, które słuchały i że pomogłam komuś żyć lepiej. Właśnie - ja się teraz delektuję życiem. W końcu. Po 25 latach na planszy szermierczej. Po trudnym czasie. Bo jak się wejdzie na szczyt, to trudno jest się na nim utrzymać, a ja weszłam szybko i musiałam długo tam wytrwać. Oczywiście szermierka nigdy nie była w kraju bardzo popularna, ale mimo to zawsze byłam pod ostrzałem.
Sylwia Gruchała Archiwum prywatne Sylwii Gruchały
- Tak, wtedy wymagania wobec mnie były ogromne. To było obciążenie, ale też wyzwanie. Zawsze lubiłam trudne sytuacje. Pewnie dlatego trener, fechmistrz Tadeusz Pagiński, stawiał na mnie jako na tę zawodniczkę, która w naszej drużynie kończyła mecze. To ja brałam odpowiedzialność za całą drużynę. I odbierałam to jako wielki komplement. Gwarantuję panu, że ci sportowcy, którzy teraz jadą do Tokio z obciążeniem, bo mają wysoką pozycję i są wobec nich oczekiwania, tak naprawdę to lubią. Sportowiec wysokiej klasy kocha adrenalinę, pozytywny stres. Ale dziś ja już tej adrenaliny w tak dużym stopniu jak kiedyś nie potrzebuję.
- Absolutnie nie. Aczkolwiek zostało mi - i chyba już z tym umrę - to, że w dalszym ciągu lubię podejmować trudne decyzje. Mnie to po prostu kręci!
- Pandemia zmobilizowała mnie w końcu do tego, żeby zrobić operację stóp.
- Haluksy mi bardzo mocno dokuczały. Szczególnie w lewej stopie, podczas biegania. Ból był bardzo duży. Kiedy trenowałam szermierkę, to biegać nie lubiłam. Ale poza zakończeniu kariery uznałam, że jakiś sport muszę uprawiać, bo serce jest przyzwyczajone do wysiłku, bo głowa potrzebuje ruchu dla resetu. Dla mnie ruch jest jak medytacja. Zaczęłam więc biegać. I po kilku latach stopy trzeba było naprawić, żebym dalej mogła się cieszyć sportem. Na pewno szermierka też się mocno do tego przyczyniła. Ortopeda powiedział, że u mnie haluksy to wada wrodzona i jednocześnie nabyta. W ogóle to fantastycznie trafiłam. Do doskonałego specjalisty od stóp, doktora Ryszarda Stawickiego. Jeśli pan może, proszę napisać, że ten fachowiec pracuje w szpitalu Medicus w Poznaniu. Może naszą rozmowę przeczyta ktoś, kto się boryka z takim problemem, jaki ja miałam. Jeśli możemy sobie polepszyć jakość życia, to należy to zrobić. Chcę wrócić do biegania, do jazdy na nartach i na rowerze. Nie chcę mieć przy tym dyskomfortu. A jestem też taką kobietą, która lubi się wbić w szpilki, więc nie było wyjścia - musiałam się na operację zdecydować.
- Tak, to by było bardzo w ich stylu!
- To jest przykre. Generalnie mam teraz spokój. Żyję w cieniu, nie prowokuję, nie zaczepiam. Ale chrzest córki stał się dla niektórych wydarzeniem, bo jak to - chrzczona w wieku siedmiu lat? Sensacja! Trzeba było to zrobić w Gdańsku, tam gdzie mieszkamy, i by było inaczej. Zdecydowaliśmy się na Warszawę, bo w niej mieszkają Julki tata i dziadkowie, a Julka też przyszła na świat w Warszawie, w szpitalu na Wilanowie. I bardzo blisko tego szpitala znajduje się Świątynia Opatrzności Bożej, w której był chrzest.
- Ludzie robili zdjęcia telefonami. Wiadomo, jak to jest na takich uroczystościach - każdy chce mieć pamiątkę. A kiedy zobaczyłam zdjęcia w gazecie, to powiem szczerze, że złapałam się za głowę.
- Ja to zrobiłam z pełną premedytacją! Chciałam, żeby było głośno. W kampanii chodziło o to, żeby kobiety się badały. I żeby karmiły dzieci w sposób naturalny. Uważam, że należy to robić. I nie uważam, żeby pokazanie piersi przy tej okazji było czymś obrzydliwym, jak niektórzy twierdzą. Niestety, to cały czas jest problem. Niedawno, krótko przed pandemią, czytałam, że gdzieś w kraju z restauracji została wyproszona matka, która karmiła dziecko. Wyproszono ją, bo inny klient zgłosił, że mu to przeszkadza.
- Podczas "Tańca z gwiazdami" mieszkałam w Warszawie w hotelowym mieszkaniu na Marszałkowskiej. I byłam tam oblegana. Przez show telewizyjne zdobyłam taką popularność, jakiej nawet nie byłam blisko, gdy zdobywałam medale olimpijskie. To było przykre, choć generalnie jestem pogodzona z tym, że szermierka to mało popularny sport. Nieczytelny dla ludzi, bo tam się wszystko dzieje tak szybko, że czasami nawet sędzia i zawodnik nie wie, komu się należy punkt. Wtedy gdy byłam tak aktywna medialnie, z premedytacją realizowałam swój plan na zdobycie popularności. To była po prostu część mojej pracy. Byłam jedną nogą w starych czasach sportu, ale drugą już w nowych czasach.
- Tak, mocniej stałam tą drugą nogą. Widziałam i rozumiałam, że bardzo ważny staje się sponsoring, że się rozwija medycyna sportowa i na sukces pracują sztaby, w których trenerowi pomagają psycholog, trener od przygotowania fizycznego, masażysta, lekarz zawsze dostępny, żeby sportowca szybko zoperować i rehabilitant, który pomoże sportowcowi jak najszybciej wrócić. Otworzyłam się na media, żeby tych wszystkich fachowców móc wokół siebie mieć. A że ludzi nie interesowała szermierka, tylko interesowało ich moje życie prywatne, to musiałam ich trochę do mojego życia wpuścić. Takie prawa szołbiznesu. Gdybym uprawiała popularną dyscyplinę sportu, nie musiałabym tego robić. Na przykład Iga Świątek nie musi dziś nic zdradzać ze swojego życia, bo tenis i tak ludzie będą oglądać. To jest zupełnie inna bajka.
- Popełniłam mnóstwo błędów jako młoda, niedoświadczona dziewczyna. Nie miałam menedżera, który kreowałby mój wizerunek. Ale dzięki otwartości na media udawało mi się pozyskiwać sponsorów. A dzięki sponsorom mogłam się skupiać wyłącznie na szermierce. Mogłam walczyć o swoje marzenia. Ci wszyscy sponsorzy, a miałam ich naprawdę mnóstwo, pomogli mi osiągnąć sukcesy. W sumie więc nie żałuję. Jak człowiek chce być w czymś doskonały, to musi się temu oddać bez reszty. Ja przez długi czas poświęcałam się szermierce 24 godziny na dobę. Żeby dążyć do perfekcji. Jej się nigdy nie osiąga, ale trzeba na nią pracować. Muszę tu podać przykład mojego przyjaciela z Krakowa, Radka Zawrotniaka. Niestety, nie zakwalifikował się igrzyska w Tokio, ale miał naprawdę fantastyczny sezon. Na liście światowej jest 14., był pierwszym zawodnikiem, który się nie zakwalifikował na igrzyska, a na turnieju ostatniej szansy, który trzeba było wygrać, był trzeci. On się nie poddaje. Jest w moim wieku, to rocznik 1981, a myśli o igrzyskach w Paryżu w 2024 roku. Mówi, że cały czas się uczy, że ma jeszcze w sporcie mnóstwo do odkrycia. I ja widzę, że on się naprawdę rozwija.
- Tak, już mógłby się poczuć spełniony, a on planuje start na igrzyskach w wieku 43 lat. Ma wspaniałe bliźniaki, spełnia się jako ojciec, a do tego ma pasję, jaką jest szermierka. Ubolewam bardzo nad tym, że on i nasze szpadzistki, które mają olbrzymią szansę na medal w Tokio, nawet na złoto, nie mają takiego wsparcia od sponsorów, jakie ja miałam. Na pewno ja miałam dużo szczęścia, że tak mi się wszystko potoczyło. Ale też pamiętam, że odbieranie każdego telefonu uznawałam za swój obowiązek. Odpowiadałam dziennikarzom na te same pytania. Pokazywałam wielką cierpliwość, mimo że miałam w sobie irytację.
- Tak było. Przed igrzyskami w Atenach w 2004 roku nie udzieliłam żadnego wywiadu przez ostatnie pół roku przed startem. Byłam naprawdę zmęczona kilkoma latami omawiania sukcesów i znoszenia presji. Byłam młoda, miałam 23 lata, ale już bardzo utytułowana i wyeksploatowana przez media. Musiałam się wyciszyć.
- Były dwie drogi. Pierwsza: być kimś i robić coś sensownego w życiu, czyli pójść w stronę szermierki, gdzie trenerzy dostrzegli mój talent i pomogli mi bardzo szybko rozwijać skrzydła. I druga: stoczyć się. Poszłam w sport. Ze złością, którą w sobie miałam. Sport dawał mi emocjonalne oczyszczenie. I upust emocji. Mogłam się wykrzyczeć. Byłam bardzo mocno zdeterminowana. A dziś jak ktoś pyta: "A kochałaś tę szermierkę?", to mam duży problem, jak odpowiedzieć. Bo kochałam te stany euforyczne, stany flow. Ale z drugiej strony to wszystko mnie spalało. I dlatego teraz nie mogę na to patrzeć.
- Parłam do przodu, bo nie miałam wyjścia - tak. A dziś mam do tego awersję, bo to mnie dużo zdrowia psychicznego kosztowało. I fizycznego też. Miałam floret wbity w nos, miałam przebitą dłoń, cały czas nadrywałam ścięgno Achillesa i robiło mi się zapalenie w kaletce. I tak przez kilka lat, przez nienaturalną pozycję szermierczą. Z tego powodu miałam też artroskopię kolana, bo pękła mi łąkotka. Ale uczciwie oceniając, to miałam ciało idealne do sportu. Miałam zdrowie, wysoką wydolność, byłam jakby urodzona do sportu. I miałam szczęście do trenerów, których spotkałam. Wstrzeliłam się w idealny moment - trenerzy już mieli doświadczenie, starsze koleżanki już wiedziały, o co chodzi w szermierce, a ja weszłam młoda i od nich wszystkich chłonęłam jak gąbka.
- Tak, bardzo szybko zaczął się wyczyn na najwyższym poziomie. I przez lata było bardzo intensywnie, cały czas ten poziom utrzymywałam. Dlatego teraz zupełnie nie mam ochoty na szermierkę. Jestem nią przejedzona. Miałam prośby, żebym przyszła na trening i z kimś powalczyła. Odmawiałam i był do mnie żal, że nie chcę komuś dać tej przyjemności. Ale dojrzałam do tego, że trzeba też pomyśleć o sobie, a nie tylko o innych. Czasem człowiek czuje się lepiej ze sobą, gdy odmówi, gdy da sobie prawo do tego, żeby na coś nie mieć ochoty.
- Dzisiaj tego nie żałuję. Dlaczego miałam nie zarabiać pieniędzy, mimo że nie osiągnęłam sportowo tego, czego od siebie wymagałam i czego inni ode mnie wymagali? Bo ja sportowo w 2008 roku byłam przegrana. Ale skoro ktoś i tak mnie do czegoś zapraszał, to znaczy, że doceniał wszystko, co zrobiłam wcześniej. To było wynagrodzenie z innej strony.
FORUM/Krzysztof Jarosz
- Tak. A ja kiedyś miałam ładne ciało, więc dlaczego miałabym go nie pokazać?!
- Jeśli mamy o tym mówić, to podkreślmy jedno: mimo że w polskiej szermierce był alkohol, to były też wyniki. Wtedy był prezes, pan Adam Lisewski, któremu zależało na wyniku sportowym. On chciał wygrywać. Był człowiekiem starej daty i chciał być najlepszy na świecie, mimo że Polska zawsze była gdzieś w cieniu, że my sami sobie nie dawaliśmy pozwolenia na bycie najlepszymi na świecie. Teraz w szermierce od wielu, wielu lat wyników nie ma. Całą dyscyplinę ciągnie tylko szpada kobiet. Działacze w polskich związkach sportowych nie są rozliczani za wyniki. Jest wynik czy nie ma, im się pensja należy. To jest chore, dlatego ja jestem z dala od tego. Jak patrzę z perspektywy na czasy prezesa Lisewskiego, to była skuteczność. Czyli mimo problemów zarządzanie było dobre. A teraz od lat związkiem rządzą ci sami ludzie. Ten sam prezes, ten sam sekretarz. Patrzę na floret kobiet i też widzę tego samego trenera, mimo że jest regres. Dlaczego trzymany jest człowiek, który nie daje wyniku? Dlaczego nie robi się zmiany? Nie jest tak, że w Polsce nie ma dobrych trenerów. Oni są, ale są zablokowani. Nie mówię, że trenerów powinno się zmieniać aż tak często, jak w reprezentacji Polski siatkarzy, gdzie co dwa-trzy lata przychodzi nowy człowiek. Ale trzeba robić wszystko, żeby był wynik. Jest dobrze - idźmy dalej tą drogą. Ale jeśli jest źle i to od długiego czasu, to muszą być zmiany.
- Ale nawet nie ma co porównywać! Naprawdę. Dziś na prezesa Lisewskiego nie powiem złego słowa, bo zawsze miałam w nim wsparcie.
- W bardzo dobrych.
- I tego żałuję. Muszę powiedzieć, że z mojej strony to było niewłaściwe. Fechmistrz Tadeusz Pagiński nauczył mnie wszystkiego. To mistrz niedoceniony. Nie rozumiem, jak można dziś nie czerpać z takiej kopalni wiedzy. Fechmistrz Longin Szmit też jest pominięty, odstawiony na bok. Nikt z nich nie korzysta, związek zupełnie o tym nie myśli.
- Na pewno tak. Obaj mają dużo do powiedzenia, żaden z nich nie jest przytakiwaczem, a więc są niewygodni. Ale w sporcie, i w życiu, też grzeczny chłopiec na metę przybiega ostatni. Tu się rozchodzi o charakter - albo ktoś ma jaja, albo nie ma!
- Nie, absolutnie!
- Psychologia sportu jasno mówi o tym, co się wtedy stało. Drużyna się mobilizuje, wytycza sobie cel i jeśli go osiągnie, jest najedzona. U nas właśnie to się stało. I po tym w sposób naturalny doszło do rozpadu naszej drużyny. Tak to dziś widzę. Gdybyśmy dalej były na głodzie, to w Pekinie wywalczyłybyśmy medal. Ale my już wtedy miałyśmy bogatą medalową historię, więc nie byłyśmy aż tak zmotywowane.
- Nie, wszystko się działo w naszych głowach. Naprawdę zabrakło takiego głodu, jaki miałyśmy na wcześniejszych igrzyskach. Bardzo trudno jest przez długi czas utrzymać najwyższą motywację. Ci, którzy to robią, to są ewenementy. Jak Robert Lewandowski. Chociaż myślę, że po tym jak pobił rekord Gerda Muellera będzie można zaobserwować, że z czasem - nie od razu, ale jednak - powietrze będzie z niego schodzić. Sportowiec nie jest maszyną i to jest bardzo naturalne, że jego motywacja spada.
- No właśnie dzisiaj się sobie dziwię. Rzeczywiście byłam bardzo niezadowolona. Byłam zła na siebie! Brązowy medal nie dawał mi satysfakcji. Ale dzisiaj jak zerknę do historii polskiej szermierki, jak zobaczę, że na igrzyskach było tylko siedem polskich medali wywalczonych indywidualnie, w tym ten jeden mój, to myślę, że zrobiłam kawał dobrej roboty. W drużynie jest dużo łatwiej zdobyć medal. Musiałam być twarda, bardzo odporna psychicznie i odważna, że wywalczyłam tamten brąz. Dziś aż tak odważna nie jestem. Dziś po operacji stóp myślałam sobie, że samą siebie zaskoczyłam, że jednak jeszcze jestem odważna.
- Może gdybym była mocniejsza, to w końcu pokonałabym tę Valentinę Vezzali.
- Z perspektywy czasu patrzę na tamtą walkę inaczej. Nie myślę, że okazałam się słaba, tylko że ona była bardzo mocna.
- Tak, bardzo trudno było się przez nią przebić. Do dziś trochę źle mi z tym, że nie udało mi się jej pokonać na turnieju indywidualnym w walce o najwyższą stawkę. Na mniej ważnych turniejach z nią wygrywałam. Kiedyś nawet 15:4.
- Dokładnie! To trochę jak 6:0, 6:0 Igi. Wygrywałam z Vezzali też w drużynie na mistrzostwach świata. Zakończyłam mecz, weszłyśmy kosztem Włoszech do czwórki. Ale bardzo często jednym albo dwoma trafieniami przegrywałam takie walki jak olimpijski półfinał. Szkoda. Jednak to nie tak, że ja byłam słaba. Ona po prostu była jeszcze mocniejsza.
Sylwia Gruchała ADAM KOZAK
- Miesiąc temu w Poznaniu kupiłam kask i rękawiczki. Teraz planuję kupić może nie motor, ale skuter. Piaggio - to taka fajna, włoska maszyna retro. Po Atenach też sobie piaggio kupiłam. Czarne, podobało mi się bardzo. Ale szybko je sprzedałam koleżance, bo kariera trwała, podróżowałam po świecie i wcale na skuterze nie jeździłam. Teraz będę jeździła! Mam nowe stopy, będzie moc, ha, ha! Może to jest tęsknota za adrenaliną? Chociaż ja już szybko nie jeżdżę. A jak córka będzie starsza, jak będzie miała 13-14 lat, to oddam jej to piaggio, żeby sobie do szkoły jeździła.
- Ma pan rację.
- Trenuje żeglarstwo. Ale nie wiem czy to się przełoży na zawodowstwo. Mieszkamy blisko klubu żeglarskiego w Sopocie, ten sport jest świetny, ale na razie córka się trochę boi pływania na optimistach. Jest jeszcze mała, zobaczymy, jak będzie. W każdym razie mamy w klubie świetnych żeglarzy - Przemka Miarczyńskiego, Piotrka Myszkę.
- On chyba poszedł w biznes, a nie w trenerkę?
- O, to super! Mówiłam już, że lubię podejmować trudne decyzje, to pochwalę się, że w pandemii podjęłam jeszcze jedną. To budowa domu. Na wsi. Wśród pól, lasów, jezior. Na Kaszubach. Postawiłam na miejsce, do którego jako dziecko jeździłam na wakacje z rodzicami i rodzeństwem. Moja mama była kierownikiem budowlanym i dostawała bony na wczasy pod gruszą. Wróciło to do mnie. Naprawdę najlepiej czuję się wśród przyrody. Tak mocno stawiam na naturę i ekologię, że zdecydowałam się na dom drewniany.
- To prawda, ale dobrze pamiętam wakacje, gdy miałam pięć lat, a nawet cztery lata. A później, gdy już mamy nie było, wyjeżdżaliśmy na Kaszuby z tatą. Całe wakacje tam spędzaliśmy, nad jeziorem. Pod bardzo dużymi namiotami, które tata przywoził z Holandii. Piękne czasy! Dlatego teraz mnie na Kaszuby ciągnie. Od Gdańska, w którym mieszkam, to tylko 50 km. Kaszuby są przepiękne i niedocenione. Ale to dobrze. Dzięki temu, że nie ma w nich tłumów, one zachowują swój charakter, a nie stają się kiczowate, jak niektóre nasze kurorty nadmorskie.
- Nie, są tylko powierzchowne. To relacje na chwile. Przyjaciół mam ze środowiska sportowego. Na przykład Klaudię Jans, świetną tenisistkę. Przyjaźnię się też z Olą Shelton, kiedyś Sochą. Przy niej muszę się na chwilę zatrzymać, żeby powiedzieć, że bardzo źle została potraktowana przez Polski Związek Szermierczy. Ona wyszła za mąż za Amerykanina i na igrzyskach w Tokio chciała reprezentować USA. Musiała o to walczyć ponad dwa lata w w sądzie. Kojarzy pan tę sprawę?
- Co naszym działaczom zależało, żeby się zgodzić? Przecież Ola nie miała żadnych szans zdobycia medalu dla Polski. Tu nie ma drużyny, nie ma z kim walczyć i trenować. Ola postawiła na klub w Stanach, żeby się rozwijać przy Mariel Zagunis, dwukrotnej mistrzyni olimpijskiej, najlepszej szablistce świata. Tam Ola ma świetne sparingpartnerki, znakomity sztab szkoleniowy. A nasz związek nie godził się na jej zmianę barw, bo nie. Ola wytoczyła proces i wygrała [przed Trubunałem Arbitrażowym ds Sportu w Lozannie wykazała m.in., że po przerwie macierzyńskiej nie dostała w Polsce wsparcia w walce o powrót do sportu]. Ale to ją kosztowało tyle czasu i energii, że nie zdążyła już się zakwalifikować do drużyny USA na Tokio. To było wojowanie nie tylko o sportową przyszłość, ale o godność człowieka. Polscy działacze robili na złość dziewczynie, która przez lata dużo wygrywała dla naszego kraju. Sąd nigdy nie spotkał się z taką sprawą, że sportowiec nie może walczyć, bo nigdzie nie przynależy. Wielka szkoda. Przecież gdyby Ola zdobyła olimpijski medal dla USA, to satysfakcję mieliby też ci wszyscy trenerzy, który w Polsce prowadzili ją przez ponad 20 lat.
- Tak zrobiłam. Ale nie pomogło.
- Zdecydowanie. To właśnie dlatego w sporcie byłam agresywna.
- Na pewno. Ale myślę, że to, co przeżyłam, przydało mi się nie tylko w sporcie. Dziś moja córka wie, że ja zawsze jestem w domu, zawsze do jej dyspozycji. Dlatego skończyłam karierę. Mając córkę, szkoda mi było z nią nie być. Przestałam wyjeżdżać właśnie dlatego, że moja mama wyjechała. Dobrze mi z tym, że tak zrobiłam. Co prawda cztery lata temu zostałam trenerką zdolnej 16-latki, Julii Besssman i to mi się bardzo podobało. Gdy razem pracowałyśmy, to ona wygrała swój pierwszy turniej w życiu. Bardzo dobrze pracę w roli trenerki wspominam, nawet za tym tęsknię. Ale ze względu na ciągłe wyjazdy zrezygnowałam. Wytrzymałam cztery miesiące i uznałam, że jednak najbardziej chcę być z córką. Wiem, że kobiety dziś mówią, że nie należy rezygnować z siebie. Ale ja już karierę zrobiłam wcześniej. Mówię szczerze - dobrze mi jest w domu. Lubię sprzątać, lubię gotować.
- Oczywiście jak nie muszę sprzątać i gotować za dużo, to jest fajniej! Ale żadnej pani do sprzątania nie mam, ja jestem taką panią.
- Niedużo.
- Absolutnie nie. Żadnych luksusów!
- Tak było. Ale jak Julka przyszła na świat, to był generalny remont mieszkania. Teraz luksusem jest dla mnie to, że mam blisko plażę.
- Smerfetką?
- Ha, ha! Oglądałam "Smurfy", bo innych fajnych bajek nie było, jeszcze tylko "Gumisie". W "Smurfach" była jedna dziewczynka, wyjątkowa w całym tym ich świecie. A ja bardzo chciałam być wyjątkowa. Ale dziś już nie jestem Smerfetką.
- Pewnie, że lubiłam! Uwielbiałam nawet! Ale luksus mnie kusił do czasu, kiedy go doświadczyłam. Nie powiem, że dziś nie lubię wygody, bo kto nie lubi? Ale teraz też bardzo chętnie prześpię się na karimacie w namiocie. I jeśli mam wybierać chatkę z kominkiem i widokiem na jezioro albo siedmiogwiazdkowy hotel w Dubaju, to zdecydowanie wolę chatkę.
- W Dubaju tak. Złote klamki, marmury - zimno tam i strach, żeby czegoś nie zepsuć! Najlepiej jest na Kaszubach. Teraz u Karola, mojego narzeczonego. A wkrótce w nowym domu. A właśnie - zaręczyłam się!
- Dziękuję bardzo.
- Nie! Absolutnie nie!