Agnieszka Radwańska, urodzona w 1989 roku. Najlepsza polska tenisistka w historii. Jej największe sukcesy to:
Agnieszka Radwańska: Nie mam pojęcia. Ale przecież ja już nie gram od 2018 roku.
- Adama i Roberta Lewandowskiego to na pewno rozpoznają wszyscy. Nie wierzę, że uchował się w Polsce ktoś, kto ich nie kojarzy!
- Chyba tak. Często jestem rozpoznawana. Czasami w takich sytuacjach, że aż sama się dziwię. I które wspominam, nie mogąc przestać się śmiać.
- To chyba sytuacja z USA. Indian Wells, Kalifornia, rok 2014 albo 2015. Poszłam do sklepu z bielizną. Wybierałam sobie majtki, gdy nagle obok mnie stanęły dwie panie, o których w życiu bym nie pomyślała, że oglądają tenis i żywo się nim interesują. Bo na oko miały po co najmniej 80 lat! Były bardzo podekscytowane, że mnie spotkały. A z rozmowy okazało się bardzo dużo o mnie wiedzą.
- Reakcje są przeróżne, ale najbardziej śmieszą mnie ci, którzy nie mogą uwierzyć, że ja to ja. Jakbym mieszkała na Marsie i przyleciała na chwilę na Ziemię, ha, ha!
- To bardzo mi miło, że nadal jestem wysoko. To dowód, że dałam się ludziom zapamiętać. Moja kariera trwała 13 lat. Nie wypadałam ze światowej czołówki. W prawie każdym turnieju dochodziłam do dalekich rund, zawsze walczyłam z wielkimi postaciami tenisa. Z tego jestem dumna.
- To prawda, dostaję różne propozycje i jestem aktywna biznesowo, ale przede wszystkim jestem mamą. I to jest zajęcie na cały etat. Mój synek ma dopiero osiem miesięcy, jemu poświęcam zdecydowanie najwięcej uwagi. W wolnym czasie, jak już go znajdę, chętnie współpracuję z tymi, z którymi łączą mnie zainteresowania i życiowa filozofia. Tenisem cały czas mocno się interesuję. A reklamować mogę to, co sama lubię, dlatego jestem ambasadorką pieczywa Wasa i od teraz również wody Jurajska. Ale najbardziej jestem skupiona na rodzinie. Właśnie zajmujemy się z mężem budową domu.
- Z apartamentami ruszyłam w 2017 roku i one się cieszyły wielkim zainteresowaniem oraz zbierały świetne oceny. Wielu zagranicznych turystów chętnie się zatrzymywało w apartamentach urządzonych tematycznie, przypominających najważniejsze dla mnie tenisowe miejsca. Liczę, że już w przyszłym roku dzięki szczepionkom świat będzie funkcjonował w miarę normalnie i ludzie znów będą dużo podróżować. Moje krakowskie apartamenty czekają. A pomysły na otworzenie podobnych miejsc w innych miastach są aktualne.
- Nie, dlaczego?
- Puchary za wygrane turnieje są dla mnie tak cenne, że mam wszystkie w domu. Ale to jedyne pamiątki, które trzymam u siebie. W apartamentach jest cała reszta. Na przykład w apartamencie Wimbledon wisi sukienka, w której grałam finał z Sereną Williams, jest też rakieta, której w tamtym meczu używałam, są piłeczki, ręczniki - jest dosłownie wszystko.
- Tak było, to sama prawda. Oczywiście ja już wcześniej grałam na korcie głównym i to wiele razy. Ale nigdy wcześniej nie grałam takiego finału. Wyszłam przed 15 tysięcy ludzi, przed lożę z rodziną królewską, przed tych wszystkich wybitnych ludzi i to mnie spięło. Serena była o wiele bardziej doświadczona. I kiedy się z tym wszystkim oswajałam, ona już miała wygranego seta.
- Tak; pamiętam, jak kibice krzyczeli "Agnieszka, Agnieszka!".
- Jasne, że żałuję. Taki tytuł naprawdę był w moim zasięgu. Blisko byłam na tamtym Wimbledonie, a też jeszcze kilka razy później, w innych turniejach.
- Mnie też bardzo zabolał. Niestety, tak czasami jest, że ktoś akurat w meczu z nami ma swój najlepszy dzień. Bardzo żałowałam, bo czułam, że to może być mój turniej. Wiadomo, że nikt by mi nie zapewnił zwycięstwa w finale, gdybym do niego weszła, ale tamten finał zapowiadał się dla mnie naprawdę korzystnie.
- Lubiłam i umiałam grać z Bartoli. Niestety, nie zagrałam z nią o tytuł. I - niestety - nie mam wielkoszlemowego tytułu. Generalnie bardzo sobie cenię to, że najpierw weszłam do światowej czołówki, a później przez lata się w niej utrzymywałam, a nawet z roku na rok się poprawiałam. Wielu ludzi sportu uważa, że to jest najtrudniejsze. Ja to zrobiłam. Ale byłoby świetnie, gdybym przy okazji wygrała też turniej wielkoszlemowy i medal olimpijski.
- Ma pan rację, że wtedy oczekiwania wobec mnie były największe. Liczono na mój medal, nawet na złoto.
- Wszystko działo się dla mnie za szybko. Między finałem Wimbledonu a igrzyskami minęły tylko dwa tygodnie. Nigdy nie byłam typem silnej fizycznie zawodniczki. Wiadomo, jakie mam warunki. Wimbledon kosztował mnie bardzo dużo sił, fizycznie nie zdążyłam się zregenerować. Mentalnie też było mi bardzo trudno.
- Tak, chorowałam w trakcie turnieju, przeziębiłam się. Ale infekcja w trakcie długiego turnieju to nie była dla mnie nowość. Organizm reagował tak na duże zmęczenie. Między Wimbledonem a igrzyskami najbardziej zabrakło mi spokoju i jeszcze trochę odpoczynku. A jeszcze w pierwszej rundzie turnieju olimpijskiego trafiłam na naprawdę świetną tamtego dnia Julię Goerges i chociaż walczyłam, jak mogłam, to kilku piłek mi zabrakło [było 5:7, 7:6, 4:6]. Szkoda, bo może po wygraniu takiego trudnego meczu zaskoczyłabym, rozkręciłabym się i mimo zmęczenia dobrze by mi poszło.
- Już wtedy nie czytałam, ale i tak docierało do mnie dużo tego, co ludzie pisali. Zwłaszcza jak wkrótce lepiej mi poszło na turnieju w Kanadzie.
- Dokładnie, ha, ha.
- Niesamowicie się tam wszystko potoczyło. W meczu z Simoną Halep o wyjście z grupy nie mogłam przegrać seta. Inaczej nie awansowałabym do półfinału. Chyba nigdy nie miałam aż tak udanego i tak spektakularnego pościgu jak w tamtym tie-breaku. Przegrywałam 1:5, a wygrałam 7:5. Miałam luźną, pewną rękę. Przy wyniku 1:5 zeszła ze mnie presja. Przestałam się denerwować, myśląc, że już jest po secie. I wszystko zaczęło mi wychodzić. Ta dyspozycja została i na drugiego seta meczu z Halep, i na półfinał oraz finał. Półfinał z Muguruzą był jednym z moich najlepszych meczów w karierze. Bez wahania go wymieniam, jak tylko myślę o najbardziej udanych występach. Finał z Kvitovą też był dobry, ale to w półfinale był najlepszy pokaz tenisa.
- Bardzo lubię Azję, zawsze dobrze się tam czułam na turniejach i miałam świetny kontakt z kibicami. Pasowały mi tamtejsze korty, radziłam sobie z trudną pogodą, bo tam zawsze były upały i duża wilgotność. To rzeczywiście było moje miejsce.
- Do tego można doliczyć jeszcze udane, choć niewygrane turnieje. Jak te z finałami z Pekinu i Tokio. Rzeczywiście statystyki potwierdzają, że Azję lubię. A przecież tam jest rozgrywana tylko mała część kalendarza. W czasach mojej gry to były turnieje głównie pod koniec roku.
- Tak było! Nawet jeszcze pamiętam, jak się przywitać po chińsku czy japońsku. Uczyłam się różnych słów i zdań. I bardzo się starałam mówić to poprawnie, z odpowiednim akcentem. Bo wiem, że w chińskim nawet sposób wypowiadania danego słowa może zmienić jego znaczenie. To bardzo trudny język. Ale warto się starać, bo ludzie bardzo mili. Czułam, że mnie lubią.
- Tak! Mój ulubiony. Ze wszystkich pseudonimów ten podobał mi się najbardziej, bo moim zdaniem oddawał to, co pokazywałam na korcie. Przede wszystkim zwinność i spryt: tym potrafiłam pokonywać największe rywalki.
- Oczywiście. Wygrałam w okolicznościach, które są wspominane do tej pory. Ale nie patrzę na swoje 20 trofeów za wszystkie wygrane turnieje i nie ustawiam od najważniejszego do najmniej ważnego. Na pierwszym miejscu stawiam nie jakieś pojedyncze zwycięstwo, tylko całokształt mojego grania. Trafiłam na najlepszą erę tenisa. Tak uważam. Proszę popatrzeć, ile wielkich nazwisk przewinęło się przez ten czas, gdy grałam. Serena Williams, Venus Williams, Maria Szarapowa, Wiktoria Azarenka, Swietłana Kuzniecowa, Karolina Woźniacka, Andżelika Kerber, Petra Kvitova, Simona Halep. Przez wiele lat z nimi wszystkimi walczyłam. Wolę taką karierę niż sezon albo dwa świetne sezony i koniec. A przez lata takich karier sporo widziałam.
- Tak, jedyny wygrany z nią mecz miałam w Pucharze Hopmana. To nieoficjalnie mistrzostwa świata par mieszanych. Finałowy mecz z Jerzym Janowiczem graliśmy przeciw USA. Wygrałam z Sereną, a później w decydującym mikście pokonaliśmy Serenę i Johna Isnera.
- Tak, kontuzje dokuczały mi coraz bardziej. Brakowało czasu, żeby się sobą zająć. Ciągle trzeba było grać, bronić wielu punktów, walczyć w jednym turnieju po drugim. Proszę zauważyć, że teraz liderkami światowego rankingu są dziewczyny które mają po 5-6 tysięcy punktów. Dziś tenis kobiet stoi tylko na dwóch-trzech nazwiskach. A ja miałam po 8 tysięcy punktów i najwyżej byłam druga. Nie dało się wskoczyć wyżej, bo Serena miała czas swojej świetności i w każdym roku wygrywała dwa-trzy z czterech Wielkich Szlemów, do tego jeszcze ze dwa duże turnieje i miała 10 tysięcy punktów. Była nie do przeskoczenia.
- Oczywiście wtedy starałam się zrobić wszystko, co mogłam. Ale pewnych rzeczy się nie pokona. Nie urodziłam się jako mocno zbudowana dziewczyna i nigdy nie miałam szans stać się taką zawodniczką, która mogłaby pójść na wymianę ciosów z Sereną. Ale bardzo się starałam swoim tenisem wytrącić argumenty jej i innym siłowo grającym zawodniczkom.
- Po to dołączyliśmy Navratilovą do sztabu, żeby spróbować coś dodać. Ale nie mogliśmy zrobić rewolucji. Po prostu nie miałam takich cech, żeby grać ryzykowny, mocny tenis.
- Z Karoliną i z Andżeliką mecze były zawsze bardzo zacięte i wpadając na siebie, wiedziałyśmy, że żadna nie odpuści. Każda wchodziła na kort, żeby wygrać. A to, że się przyjaźniłyśmy, nie miało znaczenia. Bez względu na wynik potrafiłyśmy krótko po meczu pójść razem na kolację. A z Ulą grałyśmy od dziecka i wtedy rywalizowało nam się trudniej. Natomiast później już rzadziej się na korcie spotykałyśmy. Oczywiście teraz z nimi wszystkimi się przyjaźnię. Z siostrą to naturalne, a z Karoliną i z Andżeliką też jesteśmy w stałym kontakcie.
- Owszem! I nie tylko z nim z "Tańca z gwiazdami". Bardzo fajnych ludzi tam poznałam. I przeżyłam fajną przygodę.
- Powiedzmy, że Stefano trochę lepiej, ha, ha.
- Niestety, wychodzą lata harówki głównie na betonie. Teraz raz w tygodniu spotykam się z Martą Domachowską i gramy, bo to lubimy i chcemy się poruszać. Razem chodzimy też na siłownię. To już jest sport rekreacyjny, a mimo to potrzebuję pomocy fizjoterapeuty.
- Zdecydowanie nie tęsknię. Przez kilkanaście lat wszystko podporządkowałam tenisowi. Ciągle myślałam o meczach, treningach, podróżach. Nawet nie było normalnych świąt, bo trzeba było wylatywać do Australii. Nic się nie liczyło, tylko tenis. Teraz pora pożyć.