Maciej Zieliński, urodzony w 1971 roku. Jeden z najlepszych polskich koszykarzy w historii. Jego największe sukcesy to m.in.:
Maciej Zieliński: Dostałem propozycję od Rady Nadzorczej i ją przyjąłem. Ale skończyło się tak, jak się skończyło.
- Duże zamieszanie było. Szybko uznałem, że ja nie będę w nim uczestniczył. Żeby nie szkodzić drużynie. Wtedy jeszcze trwała liga.
- Działam w Radzie Miejskiej. Jestem przewodniczącym Komisji Sportu i Rekreacji. Ale wiem, że i tak jestem po ciemnej stronie mocy.
- Trochę politykę poznałem. Oczywiście na Wiejskiej w Warszawie to był zupełnie inny świat niż teraz. Tam była prawdziwa ciemna strona mocy.
- Dla mnie cały ten styl życia. Paru nas, sportowców, w tamtym Sejmie było. Wszyscy mieliśmy problem. Bo kariera sportowca jest dynamiczna. A w Sejmie komisje trwały po sześć-siedem godzin. Trzeba było siedzieć i debatować. Często z poczuciem, że się bije głową w mur. Byłem tylko zwykłym, szeregowym posłem, nie miałem siły przebicia.
- No inaczej, prawda. Chociaż to już dawne czasy. Teraz się staram aktywnie żyć, pojeździć na rowerze, pobiegać - muszę sobie jakoś organizować walkę z wagą.
- E, do obręczy na pewno doskoczę! Tylko nie wiem co by było po wylądowaniu, czy stawy skokowe by to wytrzymały, ha, ha!
- To było 15 lat temu. Znałem chłopaków z klubu The Crew Wrocław i dołączyłem. Chcieli, żebym im pomógł wypromować zespół i dyscyplinę. To były początki tego sportu w Polsce. A ja go znałem, bo byłem w Stanach na studiach i tam od razu koledzy mnie na futbol zabrali i wytłumaczyli zasady. Byli bardzo zdziwieni, że przyjechał ktoś, kto się na futbolu nie zna. I szybko to zmienili. W tej polskiej wersji to była partyzantka, wszystko organizowane na wariata.
- Na szczęście dla mnie przeznaczono najbardziej bezpieczną pozycję. Bo całkiem bezpiecznej w futbolu nie ma. A mecz był śmieszny. Musiałem zagrać w butach do koszykówki, bo w moim rozmiarze nie było korków.
- Amerykańskie 14, czyli 49,5. I w tych swoich koszykarskich kajakach ślizgałem się między futbolistami jak na łyżwach, bo spadł deszcz. Musiałem szybko zejść. I tak się moja kariera w futbolu skończyła. Ale trochę pomogłem go wypromować, swoje zrobiłem.
- Pewnie! Na bejsbol też chodziliśmy. Chłonąłem wszystko, co amerykańskie. Zachwycony byłem, bo w Polsce w 1992 roku standard życia był kompletnie nieporównywalny z tym, co oferowały Stany. My nadal jesteśmy z tyłu, ale wtedy dzieliła nas od USA przepaść.
- Szczerze? Bałem się. Decyzja o wyjeździe do świata, którego się nie zna, nie była łatwa. Stany 30 lat temu były dla Polaka miejscem, o którym się nie ma pojęcia. Bo skąd, skoro wtedy praktycznie nie było internetu, nie było kontaktu z ludźmi stamtąd? Jak przyjechałem do Providence, to przez chwilę byłem traktowany jak ciekawostka. Wszyscy pytali, skąd jestem, a jak mówiłem, że z Polski, to oczywiście nie wiedzieli, gdzie jest Polska. Słysząc, że koło Rosji, autentycznie pytali, czy po ulicach chodzą białe niedźwiedzie. Albo pytali, czy w moim kraju ludzie mają telewizory. Wkurzałem się, a chwilę później mówiłem, że za takie pytania będę kopał w d..., bo już się z tego zrobiło dużo śmiechu. Zakumplowaliśmy się szybko. I chodziliśmy na futbol, bejsbol, na lacrosse, który dopiero niedawno pojawił się w Polsce.
- Uczelnia z Providence miała swoich skautów i wysłała ich na młodzieżowe mistrzostwa Europy. Spodobałem się. A że przede mną w Providence studiował już Jacek Duda, to jemu powiedzieli, że chcą mnie ściągnąć. On się do mnie odezwał, przekazał, że uczelnia chce, żebym dla niej grał i oferuje stypendium, żebym skończył studia. To miało duże znaczenie dla moich rodziców. Im bardzo zależało, żebym miał wyższe wykształcenie. A we Wrocławiu dwa razy zaczynałem na AWF-ie i dwa razy zostałem wyrzucony. Od razu mówię, że żadnych skandali nie było. Po prostu opuszczałem mnósto zajęć, bo grałem w Śląsku i w reprezentacji, więc ciągle byłem na jakichś obozach i meczach. A studiowało się wtedy bez taryfy ulgowej, sportowiec musiał mieć obecność na zajęciach na określonym poziomie, co dla mnie było nie do osiągnięcia.
- Chciałem skończyć informatykę. Ale musiałem cztery lata koledżu zrobić w trzy lata. Tak było, bo pojawiły się ograniczenia wiekowe. Poleciałem do Stanów mając 21 lat i tylko do 24. roku życia mogłem dostawać stypendium na opłacenie studiów. Bez stypendium nie miałem szans zostać na uczelni, bo semestr kosztował aż 17 tysięcy dolarów. Szkoda tylko, że zapomnieli mi na starcie powiedzieć o tych kwestiach związanych z wiekiem. Dowiedziałem się tego na ostatnim roku i wtedy dwa lata w rok udało mi się zrobić tylko na najłatwiejszym według wszystkich kierunku humanistycznym. Kończyłem w trakcie wakacji. Wszyscy wypoczywali, a ja harowałem. Tak to się niekorzystnie poskładało.
- Skoro już o tym mówimy, to tak, byli bardzo ucieszeni, że mam 21 lat. W Stanach bardzo się pilnuje wieku osoby, która chce kupić alkohol. Stałem się więc gościem, który kupuje piwo. To była w drużynie ważna pozycja! Wjechałem jak zbawca. Na białym koniu, ha, ha!
- Już wtedy byli znakomici. Nie zapomnę meczu Providence z Georgetown. Iverson był ode mnie cztery lata młodszy, a cieszyłem się, że nie muszę go kryć. Nikt nie umiał go zatrzymać. Był rozgrywającym latającym po parkiecie. Jego nikt nie potrafił dogonić. Ale nie tylko on i Allen robił wrażenie i zrobili kariery. Dickey Simpkins ode mnie, z Providence, trafił w końcu do Chicago Bulls. I ma trzy pierścienie mistrza NBA. Jak niedawno oglądałem "Last dance" o Michaelu Jordanie, to Simpkinsa parę razy wypatrzyłem. Wiadomo, że na ławce, ale kto by nie chciał chociaż usiąść na ławce w tamtej ekipie? do NBA trafili też Austin Croshere czy Eric Williams. Paru kolegów kariery zrobiło.
- Wiadomo, że marzenia miałem, ale jednak szybko stałem się realistą. Trener nie dawał mi za dużo pograć. Głównie siedziałem na ławce.
- Tak, była kolosalna. Pamiętam, jak reprezentacja Francji miała tournee po Stanach. Ona wtedy tłukła nas, czyli reprezentację Polski, regularnie, tak 30-punktami. Koledzy mnie pytali, co to za drużyna. Ja mówię: "no kurde, mocna, będzie trudno!". Skończyło się 40 punktami dla nas, dla Providence. Po wszystkim usłyszałem od chłopaków: "What the f*ck?!". Myśleli, że Francja przyjechała w drugim składzie. Powiedziałem prawdę - że znam tych wszystkich typów, że to są najlepsi koszykarze czołowej reprezentacji z Europy. A jaka wtedy była różnica między USA a Europą, to widać najlepiej po wynikach z Barcelony. Na igrzyskach w 1992 roku prawdziwy dream team pokazał, jaki jest układ sił.
- Jedno i drugie! Bardzo chciałem trafić do Ameryki. Byłem tam wcześniej na tournee z reprezentacją Polski.
- Dokładnie. Też graliśmy z akademickimi zespołami.
- Nawet i 60 punktami się zdarzało. Dobrze, że to były czasy, które jeszcze słabo relacjonowali dziennikarze i nie było mediów społecznościowych, ha, ha! Jak to poczułem, jak zobaczyłem różnicę, to chciałem się spróbować. Chciałem tam się uczyć koszykówki. I pożyć w Stanach. Bo były zachwycające. Stypendium, studia, nowoczesny świat - to było silniejsze od strachu przed wyjazdem w nieznane. Pomogło mi na pewno, że wcześniej poznałem Jacka Dudę i wiedziałem, że tam będzie. Koniec końców jakoś się udało.
- Kwota bardzo duża, ale Amerykanie tylko mi płacili za studia. Za grę mi nic nie płacili. Zapewniali jeszcze wyżywienie i mieszkanie. Płacenie za grę byłoby niezgodne z umową. W NCAA są zasady, które mówią, że sportowcy muszą być amatorami. Zasady są surowe do tego stopnia, że trener, który mieszkał niedaleko mnie, nie mógł mnie nawet podwieźć po treningu do domu, bo to by już była jakaś gwiazdorska korzyść, którą bym odniósł.
- Nie miałem. U nas to były czasy radosnej koszykówki. Jeszcze nie było profesjonalnej ligi.
- Niby już wtedy było po czasach komunizmu, ale jeszcze nie wszystko się zmieniło. Pamiętam, że moi rodzice o te sprawy zadbali przed moim przylotem. Tata rozmawiał z wojskowymi, żeby jakoś mój przylot zabezpieczyć. Ale do końca pewny nie byłem czy wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę trochę w ciemno przyjechałem. Bo bardzo chciałem wrócić na chwilę do domu.
- Tak, debiutowałem w reprezentacji już jako 18-latek. Pamiętam, że w Warszawie rozgrywany był wtedy turniej Wyzwolenia Warszawy. To się odbywało w styczniu. Ja akurat mam urodziny 5 stycznia. I w swoje 18. urodziny miałem reprezentacyjny debiut. Piękny prezent. Wymarzony! Przeżycie było ogromne. Zwłaszcza że wiązało się z też z przejściem chrztu.
- Bolało, nie było żartów. Każdy z chrzczących lał albo ręką, albo klapkiem. I żaden młodego nie oszczędzał. Powiedzmy, że to było trochę wychowawcze. A trochę głupie.
- Tamte mistrzostwa wyszły nam najlepiej. Chociaż nie do końca wyszły. Wiem, że ta Grecja do dziś się nam wszystkim śni. Powinniśmy wygrać, mieliśmy wielką szansę. Ale nie wytrzymaliśmy psychicznie. Zabrakło nam doświadczenia. My byliśmy drużyną znikąd, a Grecy drużyną z topu. My nagle wyskoczyliśmy, niosła nas fantazja, ale tylko do pewnego momentu. Wielka szkoda, że to przegraliśmy. Ale całe mistrzostwa były piękne. Funkcjonowaliśmy świetnie jako ekipa. Na boisku, ale też poza boiskiem. Adam Wójcik, Dominik Tomczyk, Tomek Jankowski, Andrzej Pluta, Rafał Bigus - ekipa była straszna.
- Z Adamem i z Dominikiem. Ale głównie z Adamem. Jak zaczynałem grać we Wrocławiu, to Adam był w Gwardii. Ja trafiłem do Śląska, czyli reprezentowaliśmy delikatnie mówiąc zwaśnione kluby. Jak to w polskich miastach. Ale spotykaliśmy się na kadrach juniorów, kadetów, więc już się znaliśmy. A potem Adam też zaczął grać w Śląsku. I tyle czasu razem spędzaliśmy, że na pewno ze swoimi rodzinami nie byliśmy aż tyle, co wspólnie. Bardzo mi Adama brakuje. Nagle odszedł. Bardzo ciężka sprawa.
- Dużo tego było, dużo! Święte wojny w końcu. Rywalizacja podgrzana przez obie strony, a ja ją bardzo miło wspominam, bo głównie my wygrywaliśmy. Ale to zawsze były fajne, twarde mecze. Dobry basket i kosmiczna otoczka. Pamiętam, jak na mecze we Włocławku dowoziły nas policyjne suki. Autokar parkowaliśmy na terenie komendy. Policjanci mówili, że tam jest względnie bezpiecznie, ha, ha! I tymi sukami podjeżdżaliśmy pod kurnik, czyli pod starą halę. Pod tylne wejście. Policjanci z psami, z bronią gładkolufową. No, radosne czasy kibicowskie.
- Nie kojarzę. Ale to mi się wydaje bardzo prawdopodobne. Pamiętam, że dziennikarz z Wrocławia pod halą dostał strzała. Ktoś go rozpoznał. Nie przepuścili mu, mimo że miał identyfikator, że jest z prasy.
- Chyba faktycznie za duży, chociaż nie wiem co by było, gdyby policja nas nie wprowadzała. I to tym wejściem z tyłu. Zawsze też spaliśmy w hotelach poza Włocławkiem. I nigdy żaden z nas się nie wybrał na spacer po mieście. Gorąco było. A dziś sobie z kibicami stamtąd prztykamy na Twitterze. Ale teraz to już tak bardziej sympatycznie.
- Zdecydowanie najsłynniejszy rzut ligi! Podobno nawet w CNN go pokazywali i omawiali. A najśmieszniejsze było, że przed naszym kolejnym meczem z Włocławkiem Jacek dostał od nich wielki pakunek z porcelanową zastawą. W podziękowaniu za rozsławienie nazwy sponsora i miasta w świecie! Dużo śmiechu z tego mieliśmy. Bo Jacek ich tym rzutem przez całe boisko pognębił, a oni jeszcze mu za to dali prezent! Ale faktycznie reklama dla sponsora była olbrzymia.
- Było wesoło, ale trener nas pilnował, więc jednak trzeba było się tak trochę spod kołderki cieszyć!
- Zdecydowanie najsurowszy!
- Był. I strasznie nas kontrolował.
- Prawda. Chodził po wrocławskim rynku i nas szukał. Tam było przez nas chodzone delikatnie. A jak się zaczynały play-offy, to nawet jak mecze były we Wrocławiu, to trener nas koszarował w hotelu. Nikomu nie pozwolił zostać w domu. Musiał mieć na wszystkich oko.
- Nie pamiętam, żeby trener kogoś złapał. Może trener źle chodził, a może się dobrze chowaliśmy, ha, ha. A mówiąc serio, trenera Urlepa się baliśmy. Już nie pamiętam kogo, ale parę razy się zdarzyło, że kogoś w emocjach poszarpał. Nawet w trakcie meczu.
- We Wrocławiu byliśmy bardzo rozpoznawalni. To były najlepsze czasy Śląska. Wtedy się mówiło "Cała Polska w cieniu Śląska". Tamta popularność była bardzo przyjemna, czuliśmy się doceniani. A w Polsce jak przyjeżdżał Śląsk, to zawsze i wszędzie była spinka. Wszyscy chcieli nas ogolić, bo byliśmy mistrzami. A po meczach wielu kibiców z innych miast prosiło nas o autografy i zdjęcia. To było bardzo sympatyczne. Szkoda, że dziś nasza ligowa koszykówka nie ma tamtego poziomu i zasięgu. Wtedy była pokazywana w otwartym kanale telewizyjnym, miała dobrą oglądalność. Na koszykówkę była moda.
- Nie było źle. Wiadomo, że piłkarze mieli pensje dla nas nieosiągalne. Ale w najlepszych latach Śląska nie było źle, no nie będę wymyślał.
- Bo w Polsce zachodziły przemiany, ale w tym związku została jeszcze stara załoga. To były dinozaury przyzwyczajone do funkcjonowania w komunie. W tym związku nie było żadnej transformacji. Organizacyjnie wszystko leżało. Zderzenia z rzeczywistością były bolesne.
- Tak. Nagle skończyły się duże, państwowe dofinansowania i pieniędzy brakowało na wszystko. Na wolnym rynku działacze nie umieli znaleźć sponsorów, pozyskać dobrego sprzętu. Nic nie potrafili załatwić.
- Aż tak to może nie, ale z magazynów wyciągane były stroje lekko przedpotopowe. Firmy, które szyły te stroje już nie istniały, a my w tym graliśmy. Wyciągany był sprzęt, którego używaliśmy w czasach juniorskich. W końcu krok po kroku się to wszystko przekształciło, ale swoje trzeba było przeżyć.
- Moi rodzice grali w koszykówkę i mi kazali też grać.
- Tak. Takie czasy. W mojej szkole podstawowej specjalizacją była piłka ręczna. Wtedy każda szkoła miała swój wiodący sport. Ta piłka ręczna mi się podobała bardziej niż koszykówka. Ale tata mnie za ucho przypilnował, żebym chodził na koszykówkę i żebym z koszykarskich treningów nie uciekał na piłkę ręczną.
- Byłem wdzięczny! Mimo że nie wiem, jak potoczyłaby się moja kariera w piłce ręcznej. Albo w siatkówce, bo po przeprowadzce z Wałbrzycha mieszkaliśmy w Olsztynie, a to siatkarskie miasto i siatkówka też mi się spodobała. Ale o siatkówce tata powiedział, że absolutnie nie, że tego zupełnie mi nie pozwala trenować, więc od razu miałem z głowy.
- Tak, uważał, że podbijanie piłki to nie jest męski sport. Za miękki, bezkontaktowy. Tata to był ostry gość, twardy. Oldskulowiec. Z koszykówki w takich czasach, w których ważne w niej było tłuczenie się. Teraz to jest koszykówka poprawna politycznie. Jak oglądam NBA, to widzę, że nawet jak jeden na drugiego za długo popatrzy, to dostaje przewinienie techniczne i karę finansową. Śmieszne się to robi.
- Tęsknię. Za "Celtami" z lat świetności. Pamiętam końcówkę kariery Larry'ego Birda. I oczywiście tęsknię za erą Michaela Jordana. Pamiętam, jak jedne finały wygrane przez niego oglądałem na parkingu strzeżonym w budce kolegi, który był tam strażnikiem. Nocami ze swojego bloku do niego jeździłem i wszystkie mecze na żywo obserwowaliśmy. On miał towarzystwo w pilnowaniu samochodów, a ja chłonąłem wielkie mecze.
- Nie wiem, no ja po meczach szybko uciekałem, a jemu mówiłem, żeby teraz sprawdzał czy wszystko jest, ha, ha! Już nie pamiętam, które to były finały. Ale pokazywał je niemiecki DSF. Polska telewizja transmitowała wtedy mecze po tygodniu. Nie doczekałbym się!
- O, jestem wielkim fanem tego zespołu! Już nawet nie policzę, na ilu ich koncertach byłem. W różnych krajach. Od samego początku jej istnienia słucham Metalliki. Jestem w jej polskim fanklubie i w oficjalnym też. Usłyszałem ich pierwszy raz i od razu pokochałem.
- Tak, tata mnie nauczył. Ale to jest takie bardziej ogniskowe granie. Na przykład "Hej, sokoły!".
- Byłby ogień. Jak na Stadionie Narodowym zagrali Niemena, "Sen o Warszawie", to kopara mi opadła. Wszyscy się ze mnie śmiali, że się ekscytuję hymnem kibiców Legii. Ale to naprawdę była masakra! Cały stadion z nimi śpiewał, omal się nie popłakałem.
- Słucham metalu i trochę hip-hopu. Byłem trzy lata w Stanach, więc nie udało się tego uniknąć. W szatni cały czas walczyliśmy o to, kto jaką muzykę puszcza.
- Nic nie zabrałem, niestety.
- Mogłoby tak być, że wyśmiewaliby mnie za polski hip-hop. Już wystarczy, że nabijali się z mojej angielszczyzny. Jadąc tam, rozmawiałem na poziomie angielskiego z polskiego liceum z tamtych czasów. Czyli dramat. Jak wszedłem do szatni po raz pierwszy i się przedstawiłem, to oni wszyscy ze śmiechu się poprzewracali. Dosłownie!
- "Hello, my name is Maciek". Wyrecytowałem formułkę z książki, myśląc, że ludzie naprawdę tak mówią. Musiałem chodzić na wykłady, studiować, więc początki były naprawdę trudne. Na jakiś czas postanowiłem się nie odzywać. Żeby nie robić z siebie durnia. Jak się trochę osłuchałem, to jakoś poszło. A jeszcze co do muzyki, to teraz polskiego rapu też słucham. Waldka Kastę znam, Gurala, Ostrego. Ale głównie gra mi metal. Poza Metallicą bardzo cenię też Black Label Society. W ich fanklubie też jestem. Ciężkie brzmienia są najlepsze!
- Był, to prawda. Jako prezes przed laty zrobił ze Śląskiem świetną robotę.
- Może pozostańmy przy kwestiach sportowych.