Bez klauzuli nietykalności Maciej Zieliński nie wróciłby do Polski. "Przyjechałem w ciemno" [nieDawny Mistrz]

Łukasz Jachimiak
- Na mecze we Włocławku dowoziły nas policyjne suki. Autokar parkowaliśmy na terenie komendy. Policjanci mówili, że tam jest względnie bezpiecznie, ha, ha! No, radosne czasy - opowiada Maciej Zieliński, gwiazda polskiej koszykówki z przełomu XX i XXI wieku.

Maciej Zieliński, urodzony w 1971 roku. Jeden z najlepszych polskich koszykarzy w historii. Jego największe sukcesy to m.in.:

  • 7. miejsce na ME 1991
  • 7. miejsce na ME 1997
  • 8 złotych medali mistrzostw Polski
  • 6 Pucharów Polski
  • Gra w Top 16 Euroligi
Zobacz wideo "To nie czary, to Cezary!". Jaką karierę zrobili Polacy w NBA?

Łukasz Jachimiak: Niedawno został Pan prezesem Śląska Wrocław. Dlaczego tylko na kilka dni?

Maciej Zieliński: Dostałem propozycję od Rady Nadzorczej i ją przyjąłem. Ale skończyło się tak, jak się skończyło.

Przestał Pan być prezesem, bo okazało się, że Pan nie może jako radny Wrocławia? Czy ważniejszą przeszkodą był fakt, że był jeszcze jeden prezes i nie było wiadomo, kto ma rządzić?

- Duże zamieszanie było. Szybko uznałem, że ja nie będę w nim uczestniczył. Żeby nie szkodzić drużynie. Wtedy jeszcze trwała liga.

Dobrze Panu w polityce? Teraz jest Pan radnym Wrocławia, kiedyś był posłem. Spodobało się to Panu?

- Działam w Radzie Miejskiej. Jestem przewodniczącym Komisji Sportu i Rekreacji. Ale wiem, że i tak jestem po ciemnej stronie mocy.

Bo polityka to polityka, nawet jeśli tylko lokalna i skupiona wokół sportu?

- Trochę politykę poznałem. Oczywiście na Wiejskiej w Warszawie to był zupełnie inny świat niż teraz. Tam była prawdziwa ciemna strona mocy.

Co było najciemniejsze?

- Dla mnie cały ten styl życia. Paru nas, sportowców, w tamtym Sejmie było. Wszyscy mieliśmy problem. Bo kariera sportowca jest dynamiczna. A w Sejmie komisje trwały po sześć-siedem godzin. Trzeba było siedzieć i debatować. Często z poczuciem, że się bije głową w mur. Byłem tylko zwykłym, szeregowym posłem, nie miałem siły przebicia.

Inaczej niż na boisku.

- No inaczej, prawda. Chociaż to już dawne czasy. Teraz się staram aktywnie żyć, pojeździć na rowerze, pobiegać - muszę sobie jakoś organizować walkę z wagą.

Wsad jeszcze Pan zrobi?

- E, do obręczy na pewno doskoczę! Tylko nie wiem co by było po wylądowaniu, czy stawy skokowe by to wytrzymały, ha, ha!

A w futbol amerykański zdarza się Panu pobawić? Bo mistrzem Polski był Pan i w tym sporcie.

- To było 15 lat temu. Znałem chłopaków z klubu The Crew Wrocław i dołączyłem. Chcieli, żebym im pomógł wypromować zespół i dyscyplinę. To były początki tego sportu w Polsce. A ja go znałem, bo byłem w Stanach na studiach i tam od razu koledzy mnie na futbol zabrali i wytłumaczyli zasady. Byli bardzo zdziwieni, że przyjechał ktoś, kto się na futbolu nie zna. I szybko to zmienili. W tej polskiej wersji to była partyzantka, wszystko organizowane na wariata.

Zagrał Pan tylko jeden mecz, a czy jakąś akcję Pan przeprowadził, czy tylko schodził z drogi rywalom, żeby nie zrobili krzywdy?

- Na szczęście dla mnie przeznaczono najbardziej bezpieczną pozycję. Bo całkiem bezpiecznej w futbolu nie ma. A mecz był śmieszny. Musiałem zagrać w butach do koszykówki, bo w moim rozmiarze nie było korków.

Maciej Zieliński
Maciej Zieliński Fot. Paweł Kozioł / Agencja Wyborcza.pl

Jaki rozmiar Pan nosi?

- Amerykańskie 14, czyli 49,5. I w tych swoich koszykarskich kajakach ślizgałem się między futbolistami jak na łyżwach, bo spadł deszcz. Musiałem szybko zejść. I tak się moja kariera w futbolu skończyła. Ale trochę pomogłem go wypromować, swoje zrobiłem.

Futbol mamy odhaczony, koszykówka - wiadomo, a co z innymi amerykańskimi sportami? Koledzy z Providence wyedukowali Pana we wszystkim?

- Pewnie! Na bejsbol też chodziliśmy. Chłonąłem wszystko, co amerykańskie. Zachwycony byłem, bo w Polsce w 1992 roku standard życia był kompletnie nieporównywalny z tym, co oferowały Stany. My nadal jesteśmy z tyłu, ale wtedy dzieliła nas od USA przepaść.

Bał się Pan czy da radę ją przeskoczyć?

- Szczerze? Bałem się. Decyzja o wyjeździe do świata, którego się nie zna, nie była łatwa. Stany 30 lat temu były dla Polaka miejscem, o którym się nie ma pojęcia. Bo skąd, skoro wtedy praktycznie nie było internetu, nie było kontaktu z ludźmi stamtąd? Jak przyjechałem do Providence, to przez chwilę byłem traktowany jak ciekawostka. Wszyscy pytali, skąd jestem, a jak mówiłem, że z Polski, to oczywiście nie wiedzieli, gdzie jest Polska. Słysząc, że koło Rosji, autentycznie pytali, czy po ulicach chodzą białe niedźwiedzie. Albo pytali, czy w moim kraju ludzie mają telewizory. Wkurzałem się, a chwilę później mówiłem, że za takie pytania będę kopał w d..., bo już się z tego zrobiło dużo śmiechu. Zakumplowaliśmy się szybko. I chodziliśmy na futbol, bejsbol, na lacrosse, który dopiero niedawno pojawił się w Polsce.

Jak to się stało, że Pan do Stanów trafił?

- Uczelnia z Providence miała swoich skautów i wysłała ich na młodzieżowe mistrzostwa Europy. Spodobałem się. A że przede mną w Providence studiował już Jacek Duda, to jemu powiedzieli, że chcą mnie ściągnąć. On się do mnie odezwał, przekazał, że uczelnia chce, żebym dla niej grał i oferuje stypendium, żebym skończył studia. To miało duże znaczenie dla moich rodziców. Im bardzo zależało, żebym miał wyższe wykształcenie. A we Wrocławiu dwa razy zaczynałem na AWF-ie i dwa razy zostałem wyrzucony. Od razu mówię, że żadnych skandali nie było. Po prostu opuszczałem mnósto zajęć, bo grałem w Śląsku i w reprezentacji, więc ciągle byłem na jakichś obozach i meczach. A studiowało się wtedy bez taryfy ulgowej, sportowiec musiał mieć obecność na zajęciach na określonym poziomie, co dla mnie było nie do osiągnięcia.

Jaki kierunek w Stanach Pan skończył?

- Chciałem skończyć informatykę. Ale musiałem cztery lata koledżu zrobić w trzy lata. Tak było, bo pojawiły się ograniczenia wiekowe. Poleciałem do Stanów mając 21 lat i tylko do 24. roku życia mogłem dostawać stypendium na opłacenie studiów. Bez stypendium nie miałem szans zostać na uczelni, bo semestr kosztował aż 17 tysięcy dolarów. Szkoda tylko, że zapomnieli mi na starcie powiedzieć o tych kwestiach związanych z wiekiem. Dowiedziałem się tego na ostatnim roku i wtedy dwa lata w rok udało mi się zrobić tylko na najłatwiejszym według wszystkich kierunku humanistycznym. Kończyłem w trakcie wakacji. Wszyscy wypoczywali, a ja harowałem. Tak to się niekorzystnie poskładało.

Zdaje się, że Pana koledzy byli zadowoleni, że ten gość z Polski jest starszy? W wieku 21 lat, czyli od samego początku pobytu w Stanach, mógł Pan legalnie kupować alkohol.

- Skoro już o tym mówimy, to tak, byli bardzo ucieszeni, że mam 21 lat. W Stanach bardzo się pilnuje wieku osoby, która chce kupić alkohol. Stałem się więc gościem, który kupuje piwo. To była w drużynie ważna pozycja! Wjechałem jak zbawca. Na białym koniu, ha, ha!

Allen Iverson i Ray Allen - między innymi z tymi gwiazdami spotkał się Pan w lidze NCAA. To najlepsi rywale, na jakich Pan trafił w karierze?

- Już wtedy byli znakomici. Nie zapomnę meczu Providence z Georgetown. Iverson był ode mnie cztery lata młodszy, a cieszyłem się, że nie muszę go kryć. Nikt nie umiał go zatrzymać. Był rozgrywającym latającym po parkiecie. Jego nikt nie potrafił dogonić. Ale nie tylko on i Allen robił wrażenie i zrobili kariery. Dickey Simpkins ode mnie, z Providence, trafił w końcu do Chicago Bulls. I ma trzy pierścienie mistrza NBA. Jak niedawno oglądałem "Last dance" o Michaelu Jordanie, to Simpkinsa parę razy wypatrzyłem. Wiadomo, że na ławce, ale kto by nie chciał chociaż usiąść na ławce w tamtej ekipie? do NBA trafili też Austin Croshere czy Eric Williams. Paru kolegów kariery zrobiło.

Pan o NBA marzył?

- Wiadomo, że marzenia miałem, ale jednak szybko stałem się realistą. Trener nie dawał mi za dużo pograć. Głównie siedziałem na ławce.

Różnica poziomów między koszykówką amerykańską a europejską była wtedy jeszcze większa niż dziś?

- Tak, była kolosalna. Pamiętam, jak reprezentacja Francji miała tournee po Stanach. Ona wtedy tłukła nas, czyli reprezentację Polski, regularnie, tak 30-punktami. Koledzy mnie pytali, co to za drużyna. Ja mówię: "no kurde, mocna, będzie trudno!". Skończyło się 40 punktami dla nas, dla Providence. Po wszystkim usłyszałem od chłopaków: "What the f*ck?!". Myśleli, że Francja przyjechała w drugim składzie. Powiedziałem prawdę - że znam tych wszystkich typów, że to są najlepsi koszykarze czołowej reprezentacji z Europy. A jaka wtedy była różnica między USA a Europą, to widać najlepiej po wynikach z Barcelony. Na igrzyskach w 1992 roku prawdziwy dream team pokazał, jaki jest układ sił.

W momencie wylotu do Stanów w Panu było więcej strachu czy da Pan radę sportowo i życiowo czy więcej było ekscytacji?

- Jedno i drugie! Bardzo chciałem trafić do Ameryki. Byłem tam wcześniej na tournee z reprezentacją Polski.

Na takim jak to Francuzów?

- Dokładnie. Też graliśmy z akademickimi zespołami.

To jak wysoko przegrywaliście?

- Nawet i 60 punktami się zdarzało. Dobrze, że to były czasy, które jeszcze słabo relacjonowali dziennikarze i nie było mediów społecznościowych, ha, ha! Jak to poczułem, jak zobaczyłem różnicę, to chciałem się spróbować. Chciałem tam się uczyć koszykówki. I pożyć w Stanach. Bo były zachwycające. Stypendium, studia, nowoczesny świat - to było silniejsze od strachu przed wyjazdem w nieznane. Pomogło mi na pewno, że wcześniej poznałem Jacka Dudę i wiedziałem, że tam będzie. Koniec końców jakoś się udało.

W 1992 roku 17 tysięcy dolarów to pewnie była duża kwota nawet dla reprezentanta Polski i mistrza Polski?

- Kwota bardzo duża, ale Amerykanie tylko mi płacili za studia. Za grę mi nic nie płacili. Zapewniali jeszcze wyżywienie i mieszkanie. Płacenie za grę byłoby niezgodne z umową. W NCAA są zasady, które mówią, że sportowcy muszą być amatorami. Zasady są surowe do tego stopnia, że trener, który mieszkał niedaleko mnie, nie mógł mnie nawet podwieźć po treningu do domu, bo to by już była jakaś gwiazdorska korzyść, którą bym odniósł.

Gwiazdorskiego kontraktu w Polsce przed wyjazdem Pan nie miał?

- Nie miałem. U nas to były czasy radosnej koszykówki. Jeszcze nie było profesjonalnej ligi.

Niech o tamtych czasach powie cytat z Pana, z "Gazety Wyborczej" z 1993 roku. Wtedy przyleciał Pan na eliminacje ME. I powiedział tak: "Bez klauzuli nietykalności nigdy nie przyjechałbym do kraju". To była odpowiedź na pytanie, czy nie boi się Pan, że zostanie powołany do wojska.

- Niby już wtedy było po czasach komunizmu, ale jeszcze nie wszystko się zmieniło. Pamiętam, że moi rodzice o te sprawy zadbali przed moim przylotem. Tata rozmawiał z wojskowymi, żeby jakoś mój przylot zabezpieczyć. Ale do końca pewny nie byłem czy wszystko będzie dobrze. Tak naprawdę trochę w ciemno przyjechałem. Bo bardzo chciałem wrócić na chwilę do domu.

W tym 1993 roku był Pan już doświadczonym kadrowiczem. Mimo że dopiero 22-latkiem.

- Tak, debiutowałem w reprezentacji już jako 18-latek. Pamiętam, że w Warszawie rozgrywany był wtedy turniej Wyzwolenia Warszawy. To się odbywało w styczniu. Ja akurat mam urodziny 5 stycznia. I w swoje 18. urodziny miałem reprezentacyjny debiut. Piękny prezent. Wymarzony! Przeżycie było ogromne. Zwłaszcza że wiązało się z też z przejściem chrztu.

Czyli tradycyjnego w dawnych czasach bicia debiutanta.

- Bolało, nie było żartów. Każdy z chrzczących lał albo ręką, albo klapkiem. I żaden młodego nie oszczędzał. Powiedzmy, że to było trochę wychowawcze. A trochę głupie.

Która kadra Polski była najlepsza? Ta z 1997 roku, gdy doszliście do ćwierćfinału mistrzostw Europy, a w drugiej połowie półfinału z Grecją w pewnym momencie prowadziliście różnicą 10 punktów?

- Tamte mistrzostwa wyszły nam najlepiej. Chociaż nie do końca wyszły. Wiem, że ta Grecja do dziś się nam wszystkim śni. Powinniśmy wygrać, mieliśmy wielką szansę. Ale nie wytrzymaliśmy psychicznie. Zabrakło nam doświadczenia. My byliśmy drużyną znikąd, a Grecy drużyną z topu. My nagle wyskoczyliśmy, niosła nas fantazja, ale tylko do pewnego momentu. Wielka szkoda, że to przegraliśmy. Ale całe mistrzostwa były piękne. Funkcjonowaliśmy świetnie jako ekipa. Na boisku, ale też poza boiskiem. Adam Wójcik, Dominik Tomczyk, Tomek Jankowski, Andrzej Pluta, Rafał Bigus - ekipa była straszna.

Maciej Zieliński i Adam Wójcik
Maciej Zieliński i Adam Wójcik Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Wyborcza.pl

Najmocniej przyjaźnił się Pan z Adamem Wójcikiem?

- Z Adamem i z Dominikiem. Ale głównie z Adamem. Jak zaczynałem grać we Wrocławiu, to Adam był w Gwardii. Ja trafiłem do Śląska, czyli reprezentowaliśmy delikatnie mówiąc zwaśnione kluby. Jak to w polskich miastach. Ale spotykaliśmy się na kadrach juniorów, kadetów, więc już się znaliśmy. A potem Adam też zaczął grać w Śląsku. I tyle czasu razem spędzaliśmy, że na pewno ze swoimi rodzinami nie byliśmy aż tyle, co wspólnie. Bardzo mi Adama brakuje. Nagle odszedł. Bardzo ciężka sprawa.

Wspomniał Pan o rywalizacji wewnątrzwrocławskiej, ale to było nic przy walce Wrocław - Włocławek. Ona przed telewizory ściągała nie tylko kibiców koszykówki. Sam nie oglądałem ligi regularnie, ale na te mecze zawsze czekałem, bo tam się działy cuda.

- Dużo tego było, dużo! Święte wojny w końcu. Rywalizacja podgrzana przez obie strony, a ja ją bardzo miło wspominam, bo głównie my wygrywaliśmy. Ale to zawsze były fajne, twarde mecze. Dobry basket i kosmiczna otoczka. Pamiętam, jak na mecze we Włocławku dowoziły nas policyjne suki. Autokar parkowaliśmy na terenie komendy. Policjanci mówili, że tam jest względnie bezpiecznie, ha, ha! I tymi sukami podjeżdżaliśmy pod kurnik, czyli pod starą halę. Pod tylne wejście. Policjanci z psami, z bronią gładkolufową. No, radosne czasy kibicowskie.

To prawda, że ówczesny prezes Śląska, Grzegorz Schetyna, na trybunach we Włocławku został trafiony śrubą?

- Nie kojarzę. Ale to mi się wydaje bardzo prawdopodobne. Pamiętam, że dziennikarz z Wrocławia pod halą dostał strzała. Ktoś go rozpoznał. Nie przepuścili mu, mimo że miał identyfikator, że jest z prasy.

Do Pana nikt nie wystartował? Za duży Pan pewnie był.

- Chyba faktycznie za duży, chociaż nie wiem co by było, gdyby policja nas nie wprowadzała. I to tym wejściem z tyłu. Zawsze też spaliśmy w hotelach poza Włocławkiem. I nigdy żaden z nas się nie wybrał na spacer po mieście. Gorąco było. A dziś sobie z kibicami stamtąd prztykamy na Twitterze. Ale teraz to już tak bardziej sympatycznie.

Rzut Krzykały nie decydował o żadnym medalu, nie wpadł w meczach finałowych, ale chyba nie ma większego symbolu tamtej rywalizacji?

- Zdecydowanie najsłynniejszy rzut ligi! Podobno nawet w CNN go pokazywali i omawiali. A najśmieszniejsze było, że przed naszym kolejnym meczem z Włocławkiem Jacek dostał od nich wielki pakunek z porcelanową zastawą. W podziękowaniu za rozsławienie nazwy sponsora i miasta w świecie! Dużo śmiechu z tego mieliśmy. Bo Jacek ich tym rzutem przez całe boisko pognębił, a oni jeszcze mu za to dali prezent! Ale faktycznie reklama dla sponsora była olbrzymia.

Pamięta Pan Wasz powrót z tamtego meczu z Włocławka czy może autokar był tak wesoły, że filmy się urywały?

- Było wesoło, ale trener nas pilnował, więc jednak trzeba było się tak trochę spod kołderki cieszyć!

A to był trener Andrej Urlep, wyjątkowo surowy strażnik, prawda?

- Zdecydowanie najsurowszy!

Był katem?

- Był. I strasznie nas kontrolował.

To prawda, że chodził po wrocławskich klubach i osobiście sprawdzał czy nie balujecie?

- Prawda. Chodził po wrocławskim rynku i nas szukał. Tam było przez nas chodzone delikatnie. A jak się zaczynały play-offy, to nawet jak mecze były we Wrocławiu, to trener nas koszarował w hotelu. Nikomu nie pozwolił zostać w domu. Musiał mieć na wszystkich oko.

Z takiego hotelu nikt z Was nie próbował czmychnąć na część nocy na imprezę?

- Nie pamiętam, żeby trener kogoś złapał. Może trener źle chodził, a może się dobrze chowaliśmy, ha, ha. A mówiąc serio, trenera Urlepa się baliśmy. Już nie pamiętam kogo, ale parę razy się zdarzyło, że kogoś w emocjach poszarpał. Nawet w trakcie meczu.

Andrej Urlep
Andrej Urlep Fot. Franciszek Mazur / Agencja Wyborcza.pl

20-25 lat temu byliście gwiazdami. Choćby lokalnymi, wrocławskimi?

- We Wrocławiu byliśmy bardzo rozpoznawalni. To były najlepsze czasy Śląska. Wtedy się mówiło "Cała Polska w cieniu Śląska". Tamta popularność była bardzo przyjemna, czuliśmy się doceniani. A w Polsce jak przyjeżdżał Śląsk, to zawsze i wszędzie była spinka. Wszyscy chcieli nas ogolić, bo byliśmy mistrzami. A po meczach wielu kibiców z innych miast prosiło nas o autografy i zdjęcia. To było bardzo sympatyczne. Szkoda, że dziś nasza ligowa koszykówka nie ma tamtego poziomu i zasięgu. Wtedy była pokazywana w otwartym kanale telewizyjnym, miała dobrą oglądalność. Na koszykówkę była moda.

Ona się przekładała na Wasze zarobki?

- Nie było źle. Wiadomo, że piłkarze mieli pensje dla nas nieosiągalne. Ale w najlepszych latach Śląska nie było źle, no nie będę wymyślał.

Za to w pierwszych latach Pana kariery było źle, bo wtedy polską koszykówką rządził jeszcze "Park Jurajski". Wyjaśni Pan czytelnikom, dlaczego na początku lat 90. tak mówiliście na Polski Związek Koszykówki?

- Bo w Polsce zachodziły przemiany, ale w tym związku została jeszcze stara załoga. To były dinozaury przyzwyczajone do funkcjonowania w komunie. W tym związku nie było żadnej transformacji. Organizacyjnie wszystko leżało. Zderzenia z rzeczywistością były bolesne.

Zderzenia, gdy przyjeżdżaliście na zgrupowania reprezentacji?

- Tak. Nagle skończyły się duże, państwowe dofinansowania i pieniędzy brakowało na wszystko. Na wolnym rynku działacze nie umieli znaleźć sponsorów, pozyskać dobrego sprzętu. Nic nie potrafili załatwić.

Zdarzało Wam się dostać czarno-bordowe stroje, jak piłkarzom ręcznym w początkach trenerskiej kadencji Bogdana Wenty?

- Aż tak to może nie, ale z magazynów wyciągane były stroje lekko przedpotopowe. Firmy, które szyły te stroje już nie istniały, a my w tym graliśmy. Wyciągany był sprzęt, którego używaliśmy w czasach juniorskich. W końcu krok po kroku się to wszystko przekształciło, ale swoje trzeba było przeżyć.

A propos piłki ręcznej - Pan od niej zaczynał. Dlaczego ostatecznie postawił Pan na koszykówkę?

- Moi rodzice grali w koszykówkę i mi kazali też grać.

Kazali?

- Tak. Takie czasy. W mojej szkole podstawowej specjalizacją była piłka ręczna. Wtedy każda szkoła miała swój wiodący sport. Ta piłka ręczna mi się podobała bardziej niż koszykówka. Ale tata mnie za ucho przypilnował, żebym chodził na koszykówkę i żebym z koszykarskich treningów nie uciekał na piłkę ręczną.

Miał Pan tacie za złe, gdy już Pan dorósł?

- Byłem wdzięczny! Mimo że nie wiem, jak potoczyłaby się moja kariera w piłce ręcznej. Albo w siatkówce, bo po przeprowadzce z Wałbrzycha mieszkaliśmy w Olsztynie, a to siatkarskie miasto i siatkówka też mi się spodobała. Ale o siatkówce tata powiedział, że absolutnie nie, że tego zupełnie mi nie pozwala trenować, więc od razu miałem z głowy.

Tata uzasadnił?

- Tak, uważał, że podbijanie piłki to nie jest męski sport. Za miękki, bezkontaktowy. Tata to był ostry gość, twardy. Oldskulowiec. Z koszykówki w takich czasach, w których ważne w niej było tłuczenie się. Teraz to jest koszykówka poprawna politycznie. Jak oglądam NBA, to widzę, że nawet jak jeden na drugiego za długo popatrzy, to dostaje przewinienie techniczne i karę finansową. Śmieszne się to robi.

Czyli tęskni Pan za starą NBA?

- Tęsknię. Za "Celtami" z lat świetności. Pamiętam końcówkę kariery Larry'ego Birda. I oczywiście tęsknię za erą Michaela Jordana. Pamiętam, jak jedne finały wygrane przez niego oglądałem na parkingu strzeżonym w budce kolegi, który był tam strażnikiem. Nocami ze swojego bloku do niego jeździłem i wszystkie mecze na żywo obserwowaliśmy. On miał towarzystwo w pilnowaniu samochodów, a ja chłonąłem wielkie mecze.

Ile aut ukradli, jak Wy te mecze oglądaliście?

- Nie wiem, no ja po meczach szybko uciekałem, a jemu mówiłem, żeby teraz sprawdzał czy wszystko jest, ha, ha! Już nie pamiętam, które to były finały. Ale pokazywał je niemiecki DSF. Polska telewizja transmitowała wtedy mecze po tygodniu. Nie doczekałbym się!

Co Pan dziś lubi bardziej - koszykówkę czy Metallicę?

- O, jestem wielkim fanem tego zespołu! Już nawet nie policzę, na ilu ich koncertach byłem. W różnych krajach. Od samego początku jej istnienia słucham Metalliki. Jestem w jej polskim fanklubie i w oficjalnym też. Usłyszałem ich pierwszy raz i od razu pokochałem.

Gra Pan na gitarze?

- Tak, tata mnie nauczył. Ale to jest takie bardziej ogniskowe granie. Na przykład "Hej, sokoły!".

Wyobraża Pan sobie "Hej, sokoły" w wersji Metalliki?

- Byłby ogień. Jak na Stadionie Narodowym zagrali Niemena, "Sen o Warszawie", to kopara mi opadła. Wszyscy się ze mnie śmiali, że się ekscytuję hymnem kibiców Legii. Ale to naprawdę była masakra! Cały stadion z nimi śpiewał, omal się nie popłakałem.

Generalnie słucha Pan metalu czy ta Metallica to jedyna taka miłość?

- Słucham metalu i trochę hip-hopu. Byłem trzy lata w Stanach, więc nie udało się tego uniknąć. W szatni cały czas walczyliśmy o to, kto jaką muzykę puszcza.

Zabrał Pan ze sobą kasety z Polski?

- Nic nie zabrałem, niestety.

Może to dla Pana lepiej!

- Mogłoby tak być, że wyśmiewaliby mnie za polski hip-hop. Już wystarczy, że nabijali się z mojej angielszczyzny. Jadąc tam, rozmawiałem na poziomie angielskiego z polskiego liceum z tamtych czasów. Czyli dramat. Jak wszedłem do szatni po raz pierwszy i się przedstawiłem, to oni wszyscy ze śmiechu się poprzewracali. Dosłownie!

To co Pan powiedział?

- "Hello, my name is Maciek". Wyrecytowałem formułkę z książki, myśląc, że ludzie naprawdę tak mówią. Musiałem chodzić na wykłady, studiować, więc początki były naprawdę trudne. Na jakiś czas postanowiłem się nie odzywać. Żeby nie robić z siebie durnia. Jak się trochę osłuchałem, to jakoś poszło. A jeszcze co do muzyki, to teraz polskiego rapu też słucham. Waldka Kastę znam, Gurala, Ostrego. Ale głównie gra mi metal. Poza Metallicą bardzo cenię też Black Label Society. W ich fanklubie też jestem. Ciężkie brzmienia są najlepsze!

Zaczęliśmy od wątków prezesowskich, to i na nich skończmy. Grzegorz Schetyna był wybitnym prezesem Śląska?

- Był, to prawda. Jako prezes przed laty zrobił ze Śląskiem świetną robotę.

A politykowi Schetynie poda Pan rękę? Pytam, bo czytałem, że to jego człowiek został na stanowisku szefa Śląska, a Pan musiał zrezygnować.

- Może pozostańmy przy kwestiach sportowych.

Więcej o: