Leszek Kucharski, urodzony w 1959 roku. Jeden z najlepszych tenisistów stołowych świata w latch 80. XX wieku. Jego największe sukcesy to:
Leszek Kucharski: Pewnie o jednym ze Szwedów, z którymi lata temu rywalizowaliśmy.
- On pierwszy mi przyszedł do głowy.
- Nie widziałem. Ale słyszałem o tym.
- Ja akurat byłem zupełnie inny od wszystkich, bo we mnie przy stole buzowało. Od razu się wkurzałem, nie dusiłem w sobie!
- Chyba ta, gdy ze złości wyrzuciłem rakietkę z całej siły w górę. To było na meczu Azja - Europa. Proszę to sobie wyobrazić: psuję akcję i wyrzucam w górę rakietkę. Leci z 10 metrów i nagle patrzę, że będzie spadać na środek stołu. No to się rzucam, stół się składa, siatka się składa, a rakieta wali w stół.
- Nie. Pięć tysięcy Japończyków na trybunach w szoku. Cisza absolutna. Po minach widzę, że są skonsternowani. Sędzia też nie wiedział, jak się zachować. No to wziąłem rakietkę i grałem dalej. Na pewno pomogło mi, że to było tylko towarzyskie granie.
- Tak, Teng Yi. Mistrz świata, wielokrotny medalista, zdobywca Pucharu Świata. Zawsze mi się z nim trudno grało. Nieważne czy spotkaliśmy się towarzysko, czy w walce o podium wielkiego turnieju - prestiż zawsze był wielki. A przez to i emocje.
- W latach 1983-1989 tenis stołowy był w kraju jednym z najpopularniejszych sportów. Superligę wygraliśmy dwa razy, a na mecze do katowickiego Spodka, do Uranii w Olsztynie i do Areny w Poznaniu przychodziło po pięć tysięcy widzów. Superliga była jak teraz Puchar Świata w różnych innych dyscyplinach. Graliśmy single mężczyzn i kobiet, deble, mikst - no bardzo popularne to było. A jak Szwedów ogrywaliśmy w finale, to mówiła o nas cała Polska. Bo pokonaliśmy m.in. tego Waldnera, chyba tenisistę stołowego wszech czasów. On tym lepiej grał, im wyższa była stawka, im większa presja.
- Była tego typu wymiana zdań Waldnera z Andrzejem, tylko z tą różnicą, że myśmy z francuskim deblem prowadzili 20:11, a nie 19:9. Ale to były żarty. Waldner to prosty, bardzo utalentowany chłopak i nic złego w tej sytuacji nie powiedział. Ja go rozumiem - trudno było sobie wyobrazić, że można taką grę przegrać.
- Tak było. Udało się, bo mieliśmy czarter. Wracali ci, co już postartowali, a ja miałem czekać na następną turę. Ale nie zaczekałem, bo nie mogłem znieść tej porażki!
- Nie żałowałem i nie żałuję. Ani przez moment nie pomyślałem, że źle zrobiłem. Chociaż wiem, że 3/4 zawodników by się nie przyznało.
- Absolutnie!
- Nic nie dostałem. Prasa była wtedy taka, że w pomeczowych relacjach napisała, że to Andrzej się przyznał. Dopiero później to sprostowali. Ktoś musi cię lubić, żeby ci załatwić medal fair play. Trzeba coś takiego zgłosić, a nikt tego nie zrobił. Chociaż to się na wyróżnienie nadawało, prawda?
- To nawet nie tak. Po prostu ja o takie rzeczy nie zabiegałem. Nie zależało mi na popularności, na żadnej otoczce. Ja tylko chciałem grać. Andrzej dbał o wszystko. I nie mówię, że to niedobrze. Przeciwnie, nawet wiem, że to się nam przydawało, że jego postawa nam dawała benefity. Andrzej miał taki charakter, że dbał o kontakt z ludźmi, o całe środowisko. A ja robiłem swoje przy stole i na tym koniec.
- Było 1:1 w setach i 19:19 w decydującym. Przegraliśmy z Chińczykami 19:21, bo zjadły nas nerwy. Mogło być w jedną stronę, mogło być w drugą, ale w tak nerwowych końcówkach nie dawaliśmy rady, niestety.
- Tak, naprawdę to liczyłem. W Seulu bylibyśmy w półfinale, a do tego dochodzą stracone szanse z mistrzostw świata i Europy. Odporność psychiczna nie była mocną stroną ani moją, ani Andrzeja.
- W teorii coś się o takiej współpracy mówiło. Ale to się mówiło tak akcyjnie: o psycholog, to jest pomysł! Jednak konkretów nie było, bo pieniędzy na takiego fachowca nie mieliśmy.
- I całe szczęście, że tak się zdarzyło!
- Byłbym, to prawda. Ale na świecie nie byłbym zawodnikiem z miejsc 5-10, tylko z miejsc 20-30. Na ciągłej rywalizacji z Andrzejem bardzo dużo zyskałem. A on zyskał na rywalizacji ze mną.
Leszek Kucharski i Andrzej Grubba KRZYSZTOF MILLER
- Kumplami, między którymi często iskrzyło. Mieliśmy różne charaktery. Często rywalizowaliśmy, to była podstawa naszego rozwoju. Rywalizowaliśmy na śmierć i życie. Ale tak się lubiliśmy, że chociaż zawodowo spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, to jeszcze i wiele Sylwestrów wspólnie świętowaliśmy.
- Natalia to wspaniała dziewczyna! Mało się spotyka ludzi z taką pasją, tak pracowitych, ambitnych. A do tego pogodnych. O niej mogę mówić w samych superlatywach. Najpierw przez rok męczyłem prezesa jej klubu, żeby pozwolił Natalii przejść do nas, do ośrodka szkolenia Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Trenowała z nami przez trzy lata. Bardzo się rozwinęła. To dziewczyna, która przez brak ręki nie ma takiego balansu jak pełnosprawni tenisiści. Ona na ma po prostu trudniej. A osiągnęła znakomite wyniki. Tylko ją podziwiać.
- Oczywiście. Natalia to potrafi, bo jest wyjątkowa.
- Niestety, nie sądzę, żeby dziewczyny miały szanse. Mamy dobry skład. Li Qian jest mistrzynią Europy, Natalia potrafi świetnie grać z najlepszymi. Ale Azja była mocna już w moich czasach, a teraz jest potężna. Azjatki z defensywnie grającą Li Qian spokojnie sobie radzą. Natalia potrafiła wygrywać z Azjatkami, ale przecież nie ogra wszystkich. Wszystkie nasze dziewczyny musiałyby być w superformie i do tego mieć bardzo dużo szczęścia. My jeszcze z Azjatami o medale skutecznie walczyliśmy, ale przez ostatnie 15 lat Chiny zwiększyły nakłady na ten sport, a za nimi to samo zrobiły Japonia, Korea i inne azjatyckie kraje. Do pieniędzy trzeba dodać styl życia Azjatów zupełnie inny niż Europejczyków. U nas gra się ligi, turnieje, szuka się pieniędzy, a tam gra się szybko ligę, maksymalnie w trzy miesiące, a całą resztę roku poświęca się na treningi, na ciągłą pracę i na grę tylko w najważniejszych turniejach. My ligę mamy dobrą, fajnie, że jest. Ale jak mecz gramy we wtorek, to w poniedziałek jedziemy, we wtorek gramy, czyli mamy tego dnia tylko jedną grę, maksymalnie dwie. A w środę wracamy, czyli znów tracimy czas. Jak u nas nie ma ligi, to jest jakiś turniej. W efekcie Europejczycy tylko jeżdżą. Nie trenują.
- Tak to wygląda. A jeszcze większe różnice są na poziomie szkolenia dzieci.
- W Chinach dziecko idzie do ośrodka treningowego i w domu spędza dwa dni w roku!
- Ja nie byłem nawet igrzyskach. Byłem trenerem kadry, ale na igrzyska pojechał trener Zbigniew Nęcek.
- Związek podjął decyzję, że zamiast mnie, trenera kadry, pojedzie trener, który prowadzi Li Qian.
- Tak, jeszcze pojechałem z juniorkami na mistrzostwa świata. I podziękowałem.
- Władze naszego tenisa stołowego podjęły wiele niemądrych decyzji. To była dziwna sytuacja, że trener kadry nie pojechał na igrzyska. Ale co się będę denerwował? Na igrzyskach byłem, grałem w Seulu i w Barcelonie.
- Moja relacja z nim jest normalna. Dlaczego miałbym się wkurzać, że pojechał na igrzyska? Potrafię go zrozumieć. Nawet trudno mu się dziwić. On chciał jechać na igrzyska i pojechał. Nie potrafię zrozumieć nie jego, tylko władz Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Działacze zachowali się dziwnie i o nich zdania nie zmienię.
- W akademii prowadzę obozy wakacyjne. To robię od dawna, od 2004 roku. Natomiast w 2020 roku założyłem fundację Leszka Kucharskiego i pod nią klub.
- Tak, na igrzyskach w Londynie w 2012 roku byłem jako trener Indii. A później dwa lata byłem trenerem Azerbejdżanu. Po powrocie trochę działam w swojej akademii, trochę z polską federacją, trochę ze światową. Cały czas jestem w biznesie.
- Tak, i kobiety, i mężczyzn. Spędziłem tam rok. Życiowo bardzo ciekawy i trudny. Nie jest łatwo przywyknąć do mieszkania w Indiach.
- Mieszkałem w Patiali, to 200 km na północ od Delhi. Federacja miała tam ośrodek. Miejscowi mówili, że to wioska, a nie miasto. Wioska na pół miliona mieszkańców.
- Umiarkowanie. Indie nie są w światowej czołówce, to średniak. Mają taką pozycję, że do Londynu zabrałem dwójkę zawodników - singlistkę i singlistę.
- Prawda jest taka, że moje nazwisko jest bardziej znane na świecie niż w Polsce. Po karierze zawodniczej bardzo dużo współpracowałem ze światową i z europejską federacją. Mam kontakty, wiem, co się w świecie mojej dyscypliny dzieje.
- Oczywiście, że się wahałem. Nawet odmówiłem. Wiedziałem, że ryzyko jest duże. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, a także zdrowotnie.
- Tak było, po negocjacjach jednak zdecydowałem, że pojadę. I nie żałuję.
- Małe. Bardzo niewielu jest trenerów, którzy są tylko trenerami. W Polsce na palcach jednej ręki policzy pan trenerów, którzy zajmują się tylko trenowaniem sportowców, czyli mają tylko tę jedną funkcję. Zazwyczaj trener jest też menedżerem klubu. Albo trenerem jest zawodnik. Zarobki są tak niskie, że trzeba łączyć funkcje. Szczególnie w Polsce tak to wygląda. Przez to jakość pracy trenera jest gorsza niż powinna być. Na świecie też jest taka tendencja. Jak się zarobi 3-4 tysiące euro, prowadząc jakąś reprezentację, to jest dobrze. Pięć tysięcy można dostać, gdy się pracuje z egzotyczną kadrą.
- Nie, bo chociaż to kraj mający aspiracje, to tenis stołowy nie jest w nim zbyt popularny.
- Mieszkałem na miejscu tylko przez pół roku. Przez pierwsze półtora roku jeździłem na część zgrupowań, a część prowadził mój asystent, natomiast ja byłem w kontakcie z nim i z zawodnikami.
- Wolałem być w domu. Po pracy w Indiach odpocząłem chyba tylko pół roku.
- Najchętniej z Europejką, zwłaszcza kiedy jest blondynką. Moja żona nie miała w Indiach chwili spokoju. Gdzie byśmy nie poszli, to kolejki się do niej ustawiały. Czasami włączała mi się zazdrość, ale bardziej jednak strach. Musiałem być czujny.
- Niestety, nie miałem szans.
- U niego rzeczywiście było bogato. A my z Andrzejem mieliśmy tylko kontrakty z firmami związanymi z ping-pongiem. Andrzej z Butterfly'em, a ja ze Stigą. Ale to były przychody na podobnym poziomie jak za granie w klubach.
- Zależy jaki. Jeśli na przykład żona kupi w prezencie mężowi mecz ze mną i do mnie przyjadą, to zagramy za 200 złotych. Ale ja też mogę dojechać zagrać u kogoś. Mogę również poprowadzić serię treningów. Wtedy stawki negocjujemy.
Fot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl
- Robię jeszcze inaczej: gram na poważnie, ale na takich zasadach, żeby szanse były równe.
- Nie, aż tak sprawnej drugiej ręki nie mam. Gdyby pan przyjechał na mecz ze mną, to każdy set zacząłby się od wyniku 9:0 dla pana. Set trwa do 11, więc ja na zupełnym luzie grać nie mogę. Chociaż oczywiście nie gram też tak, żeby pan w ogóle piłki nie odebrał. Gram tak, żeby pan sobie pograł.
- Wiem, że Andrzej grał z Lechem Wałęsą. Ja nie miałem takiej okazji.
- Niestety, nie. Już nawet nie pamiętam, jaki był przebieg. Ale grali na pewno.
- Zdecydowanie. On miał silny, acetonowy zapach. I teraz moja żona nie może używać w domu zmywacza do paznokci, bo nawet jeśli go użyje rano, a ja wrócę wieczorem, to wyczuję ten zapach i błyskawicznie głowa mi pęka. Wielu perfum też żona nie może używać, bo mnie to dosłownie dusi.
- Nie, dopiero od około 15 lat tak mi się dzieje. I z biegiem czasu to się nasila.
- Na szczęście nie. Niewielu ludziom klejenie okładzin odbiło się na zdrowiu.
- Klej rozciągał i rozmiękczał okładzinę. Sprawiał, że miała większą katapultę. Taka okładzina była bardziej sprężysta, dynamiczna, to pomagało w ofensywnej grze. Piłeczka latała szybciej, miała większą rotację. To było jak dodanie turbo w aucie.
- Mam. Cała moja kariera taka była! Jestem szczęśliwy z każdej chwili i niczego nie żałuję. Właśnie jestem teraz na rekonwalescencji po operacji biodra. Od sześciu tygodni mam nowe. Ale warto było.
- Zgadza się. Ale mój zawód to nadal tenis stołowy. Muszę więc być sprawny. Generalnie ciężkich kontuzji nie miałem. Tylko kręgosłup przez lata mi dokuczał.
- Też. Mam 194 cm wzrostu. Do tego mam takie proporcje, że nogi są bardzo krótkie, a tułów bardzo długi. No i jeszcze byłem słabo przygotowany fizycznie. Jak na takie warunki, naprawdę dużo wycisnąłem z kariery.