Nie grał z Wałęsą, nie był ulubieńcem. To jego mama wynalazła Grubbę. Leszek Kucharski [nieDawny Mistrz]

- Proszę to sobie wyobrazić: psuję akcję i wyrzucam w górę rakietkę. Leci z 10 metrów i nagle patrzę, że będzie spadać na środek stołu. No to się rzucam, stół się składa, siatka się składa - opowiada Leszek Kucharski, który razem z Andrzejem Grubbą zrobił z tenisa stołowego jeden z polskich sportów narodowych.

Leszek Kucharski, urodzony w 1959 roku. Jeden z najlepszych tenisistów stołowych świata w latch 80. XX wieku. Jego największe sukcesy to:

  • srebrny medal MŚ 1989 w grze podwójnej
  • brązowy medal MŚ 1985 w drużynie
  • brązowy medal MŚ 1987 w grze podwójnej
  • srebrny medal ME 1984 w drużynie
  • srebrny medal ME 1986 w grze pojedynczej
  • brązowy medal ME 1988 w grze podwójnej
Zobacz wideo Tak Lewandowski stał się cyborgiem. "Bardzo nie lubił takiej gry, ale dużo to dało" [SEKCJA PIŁKARSKA 87]

Łukasz Jachimiak: "Najdziwniejsze było jego zachowanie w autobusie, który wiózł nas do hotelu. Przez całą drogę wydawał dźwięki przypominające ryk zarzynanego lwa. Od czasu do czasu gryzł w ucho siedzącego obok kolegę. Rysował wreszcie na zaparowanym oknie autobusu nieprzyzwoite rysunki i głośno się do nich śmiał". O kim to może być?

Leszek Kucharski: Pewnie o jednym ze Szwedów, z którymi lata temu rywalizowaliśmy.

Brawo! Chodzi o Jana Ove-Waldnera, mistrza olimpijskiego i sześciokrotnego mistrza świata.

- On pierwszy mi przyszedł do głowy.

Czy widział Pan pokój, który Waldner zdemolował w Chibie, gdy na mistrzostwach świata w 1991 roku przegrał finał z kolegą z reprezentacji, Jorgenem Perssonem?

- Nie widziałem. Ale słyszałem o tym.

Z dzieciństwa pamiętam Waldnera jako wyjątkowo spokojnego zawodnika. W Waszym światku wielu było albo wciąż jest takich wariatów spokojnych tylko w trakcie gry?

- Ja akurat byłem zupełnie inny od wszystkich, bo we mnie przy stole buzowało. Od razu się wkurzałem, nie dusiłem w sobie!

Najostrzejsza sytuacja?

- Chyba ta, gdy ze złości wyrzuciłem rakietkę z całej siły w górę. To było na meczu Azja - Europa. Proszę to sobie wyobrazić: psuję akcję i wyrzucam w górę rakietkę. Leci z 10 metrów i nagle patrzę, że będzie spadać na środek stołu. No to się rzucam, stół się składa, siatka się składa, a rakieta wali w stół.

Dyskwalifikacja?

- Nie. Pięć tysięcy Japończyków na trybunach w szoku. Cisza absolutna. Po minach widzę, że są skonsternowani. Sędzia też nie wiedział, jak się zachować. No to wziąłem rakietkę i grałem dalej. Na pewno pomogło mi, że to było tylko towarzyskie granie.

To było tylko towarzyskie granie, a Pan się aż tak wkurzył? Po drugiej stronie stołu był szczególny rywal?

- Tak, Teng Yi. Mistrz świata, wielokrotny medalista, zdobywca Pucharu Świata. Zawsze mi się z nim trudno grało. Nieważne czy spotkaliśmy się towarzysko, czy w walce o podium wielkiego turnieju - prestiż zawsze był wielki. A przez to i emocje.

Mówi Pan, że w Japonii mecz Azja - Europa oglądało na trybunach pięć tysięcy ludzi, ale i w Polsce były takie frekwencje na meczach Superligi.

- W latach 1983-1989 tenis stołowy był w kraju jednym z najpopularniejszych sportów. Superligę wygraliśmy dwa razy, a na mecze do katowickiego Spodka, do Uranii w Olsztynie i do Areny w Poznaniu przychodziło po pięć tysięcy widzów. Superliga była jak teraz Puchar Świata w różnych innych dyscyplinach. Graliśmy single mężczyzn i kobiet, deble, mikst - no bardzo popularne to było. A jak Szwedów ogrywaliśmy w finale, to mówiła o nas cała Polska. Bo pokonaliśmy m.in. tego Waldnera, chyba tenisistę stołowego wszech czasów. On tym lepiej grał, im wyższa była stawka, im większa presja.

Z Waldnerem za sobą nie przepadaliście? Podobno na igrzyskach w Barcelonie w 1992 do Pana i do Andrzeja Grubby zwrócił się tak: "Wiecie co chłopaki? Ja też kiedyś prowadziłem 1:0 i 19:9", i gdy Grubba spodziewał się pocieszenia po porażce, Szwed się zaśmiał i dokończył: "I wygrałem do 10".

- Była tego typu wymiana zdań Waldnera z Andrzejem, tylko z tą różnicą, że myśmy z francuskim deblem prowadzili 20:11, a nie 19:9. Ale to były żarty. Waldner to prosty, bardzo utalentowany chłopak i nic złego w tej sytuacji nie powiedział. Ja go rozumiem - trudno było sobie wyobrazić, że można taką grę przegrać.

Pan sobie nie wyobrażał pozostania w wiosce olimpijskiej i zamiast czekać na swój lot, wracał Pan do Polski w kabinie pilota.

- Tak było. Udało się, bo mieliśmy czarter. Wracali ci, co już postartowali, a ja miałem czekać na następną turę. Ale nie zaczekałem, bo nie mogłem znieść tej porażki!

Żałował Pan gestu fair play? Francuzi doszli z 11:20 na 20:20, a po chwili Wy z Grubbą zostaliście ogłoszeni zwycięzcami, sędzia chciał skończyć seta wynikiem 22:20 i tym samym mecz. Ale Pan się przyznał, że odbił palcem, a nie rakietką.

- Nie żałowałem i nie żałuję. Ani przez moment nie pomyślałem, że źle zrobiłem. Chociaż wiem, że 3/4 zawodników by się nie przyznało.

Grubba albo trener Adam Giersz nie mieli Panu za złego tego gestu?

- Absolutnie!

To był mecz o olimpijski ćwierćfinał. Dostał Pan za to jakiś pamiątkowy medal?

- Nic nie dostałem. Prasa była wtedy taka, że w pomeczowych relacjach napisała, że to Andrzej się przyznał. Dopiero później to sprostowali. Ktoś musi cię lubić, żeby ci załatwić medal fair play. Trzeba coś takiego zgłosić, a nikt tego nie zrobił. Chociaż to się na wyróżnienie nadawało, prawda?

Bez wątpienia! Ale mówi Pan, że Pana nie lubili?

- To nawet nie tak. Po prostu ja o takie rzeczy nie zabiegałem. Nie zależało mi na popularności, na żadnej otoczce. Ja tylko chciałem grać. Andrzej dbał o wszystko. I nie mówię, że to niedobrze. Przeciwnie, nawet wiem, że to się nam przydawało, że jego postawa nam dawała benefity. Andrzej miał taki charakter, że dbał o kontakt z ludźmi, o całe środowisko. A ja robiłem swoje przy stole i na tym koniec.

W Barcelonie Pan miał 33, a Grubba 34 lata. To była Wasza druga i ostatnia szansa na olimpijski medal. Pierwsza uciekła w Los Angeles przez to, że Polska zbojkotowała igrzyska. A czego Wam zabrało w Seulu w 1988 roku, żeby wygrać dwie decydujące piłki ćwierćfinału z późniejszymi złotymi medalistami?

- Było 1:1 w setach i 19:19 w decydującym. Przegraliśmy z Chińczykami 19:21, bo zjadły nas nerwy. Mogło być w jedną stronę, mogło być w drugą, ale w tak nerwowych końcówkach nie dawaliśmy rady, niestety.

Kiedyś Pan wyliczył, że w takich okolicznościach straciliście szanse na osiem medali.

- Tak, naprawdę to liczyłem. W Seulu bylibyśmy w półfinale, a do tego dochodzą stracone szanse z mistrzostw świata i Europy. Odporność psychiczna nie była mocną stroną ani moją, ani Andrzeja.

Nie pracowaliście z psychologiem? Wiem, że to nie te czasy polskiego sportu.

- W teorii coś się o takiej współpracy mówiło. Ale to się mówiło tak akcyjnie: o psycholog, to jest pomysł! Jednak konkretów nie było, bo pieniędzy na takiego fachowca nie mieliśmy.

Pan został tenisistą stołowym już w łonie matki, która zdobywała mistrzostwo Polski, mając Pana pod sercem. Z kolei Grubba dołączył do Was bardzo późno. Pańska mama odkryła jego talent, gdy był 15-latkiem.

- I całe szczęście, że tak się zdarzyło!

Nigdy nie powiedział Pan w złości: "Mamo, coś ty narobiła"? Nigdy Pan nie pomyślał, że gdyby nie Grubba, to Pan byłby polskim numerem 1?

- Byłbym, to prawda. Ale na świecie nie byłbym zawodnikiem z miejsc 5-10, tylko z miejsc 20-30. Na ciągłej rywalizacji z Andrzejem bardzo dużo zyskałem. A on zyskał na rywalizacji ze mną.

Leszek Kucharski i Andrzej GrubbaLeszek Kucharski i Andrzej Grubba KRZYSZTOF MILLER

Byliście i kumplami, i czasem wrogami?

- Kumplami, między którymi często iskrzyło. Mieliśmy różne charaktery. Często rywalizowaliśmy, to była podstawa naszego rozwoju. Rywalizowaliśmy na śmierć i życie. Ale tak się lubiliśmy, że chociaż zawodowo spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, to jeszcze i wiele Sylwestrów wspólnie świętowaliśmy.

Grubba, Pan i pewnie teraz Natalia Partyka - myślę, że z Wami polski kibic kojarzy tenis stołowy. Pan Natalię wprowadzał do reprezentacji Polski, a poznał już gdy miała 11 lat?

- Natalia to wspaniała dziewczyna! Mało się spotyka ludzi z taką pasją, tak pracowitych, ambitnych. A do tego pogodnych. O niej mogę mówić w samych superlatywach. Najpierw przez rok męczyłem prezesa jej klubu, żeby pozwolił Natalii przejść do nas, do ośrodka szkolenia Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Trenowała z nami przez trzy lata. Bardzo się rozwinęła. To dziewczyna, która przez brak ręki nie ma takiego balansu jak pełnosprawni tenisiści. Ona na ma po prostu trudniej. A osiągnęła znakomite wyniki. Tylko ją podziwiać.

Za chwilę zagra na swoich czwartych igrzyskach olimpijskich i na szóstej paraolimpiadzie. To się prawie nie zdarza, że ktoś łączy starty na jednych i drugich igrzyskach.

- Oczywiście. Natalia to potrafi, bo jest wyjątkowa.

Widzi Pan jakieś szanse dla Polek na medal olimpijski w turnieju drużynowym?

- Niestety, nie sądzę, żeby dziewczyny miały szanse. Mamy dobry skład. Li Qian jest mistrzynią Europy, Natalia potrafi świetnie grać z najlepszymi. Ale Azja była mocna już w moich czasach, a teraz jest potężna. Azjatki z defensywnie grającą Li Qian spokojnie sobie radzą. Natalia potrafiła wygrywać z Azjatkami, ale przecież nie ogra wszystkich. Wszystkie nasze dziewczyny musiałyby być w superformie i do tego mieć bardzo dużo szczęścia. My jeszcze z Azjatami o medale skutecznie walczyliśmy, ale przez ostatnie 15 lat Chiny zwiększyły nakłady na ten sport, a za nimi to samo zrobiły Japonia, Korea i inne azjatyckie kraje. Do pieniędzy trzeba dodać styl życia Azjatów zupełnie inny niż Europejczyków. U nas gra się ligi, turnieje, szuka się pieniędzy, a tam gra się szybko ligę, maksymalnie w trzy miesiące, a całą resztę roku poświęca się na treningi, na ciągłą pracę i na grę tylko w najważniejszych turniejach. My ligę mamy dobrą, fajnie, że jest. Ale jak mecz gramy we wtorek, to w poniedziałek jedziemy, we wtorek gramy, czyli mamy tego dnia tylko jedną grę, maksymalnie dwie. A w środę wracamy, czyli znów tracimy czas. Jak u nas nie ma ligi, to jest jakiś turniej. W efekcie Europejczycy tylko jeżdżą. Nie trenują.

Natomiast Azjaci są ciągle na zgrupowaniach swoich reprezentacji?

- Tak to wygląda. A jeszcze większe różnice są na poziomie szkolenia dzieci.

Wyobrażam sobie - u nas zdolne dziecko trenuje po lekcjach i wraca do domu, a tam pewnie przebywa na niekończącym się obozie sportowym?

- W Chinach dziecko idzie do ośrodka treningowego i w domu spędza dwa dni w roku!

Natalia Partyka po igrzyskach w Pekinie w 2008 roku została zaproszona przez Chińczyków na treningi z ich zawodniczkami. Pan też pojechał?

- Ja nie byłem nawet igrzyskach. Byłem trenerem kadry, ale na igrzyska pojechał trener Zbigniew Nęcek.

Jak to?

- Związek podjął decyzję, że zamiast mnie, trenera kadry, pojedzie trener, który prowadzi Li Qian.

I po tym Pan zrezygnował z funkcji trenera reprezentacji?

- Tak, jeszcze pojechałem z juniorkami na mistrzostwa świata. I podziękowałem.

Do dziś ma Pan żal?

- Władze naszego tenisa stołowego podjęły wiele niemądrych decyzji. To była dziwna sytuacja, że trener kadry nie pojechał na igrzyska. Ale co się będę denerwował? Na igrzyskach byłem, grałem w Seulu i w Barcelonie.

Z trenerem Nęckiem rozmawiacie?

- Moja relacja z nim jest normalna. Dlaczego miałbym się wkurzać, że pojechał na igrzyska? Potrafię go zrozumieć. Nawet trudno mu się dziwić. On chciał jechać na igrzyska i pojechał. Nie potrafię zrozumieć nie jego, tylko władz Polskiego Związku Tenisa Stołowego. Działacze zachowali się dziwnie i o nich zdania nie zmienię.

Po Pekinie rozstał się Pan z kadrą Polski, teraz ma Pan swoją akademię, a co się działo z Panem w międzyczasie?

- W akademii prowadzę obozy wakacyjne. To robię od dawna, od 2004 roku. Natomiast w 2020 roku założyłem fundację Leszka Kucharskiego i pod nią klub.

Po Polsce prowadził Pan też inne reprezentacje.

- Tak, na igrzyskach w Londynie w 2012 roku byłem jako trener Indii. A później dwa lata byłem trenerem Azerbejdżanu. Po powrocie trochę działam w swojej akademii, trochę z polską federacją, trochę ze światową. Cały czas jestem w biznesie.

Indie to była Pana trenerska przygoda życia? Prowadził Pan tam całą kadrę?

- Tak, i kobiety, i mężczyzn. Spędziłem tam rok. Życiowo bardzo ciekawy i trudny. Nie jest łatwo przywyknąć do mieszkania w Indiach.

Za dużo ludzi?

- Mieszkałem w Patiali, to 200 km na północ od Delhi. Federacja miała tam ośrodek. Miejscowi mówili, że to wioska, a nie miasto. Wioska na pół miliona mieszkańców.

Tenis stołowy był w tej wiosce popularny?

- Umiarkowanie. Indie nie są w światowej czołówce, to średniak. Mają taką pozycję, że do Londynu zabrałem dwójkę zawodników - singlistkę i singlistę.

Jak to się stało, że w 2011 roku ktoś z Indii do Pana zadzwonił? Pamiętali Kucharskiego jako zawodnika? Kojarzyli, że niedawno był trenerek Polek?

- Prawda jest taka, że moje nazwisko jest bardziej znane na świecie niż w Polsce. Po karierze zawodniczej bardzo dużo współpracowałem ze światową i z europejską federacją. Mam kontakty, wiem, co się w świecie mojej dyscypliny dzieje.

Nie wahał się Pan czy brać tę kadrę Indii?

- Oczywiście, że się wahałem. Nawet odmówiłem. Wiedziałem, że ryzyko jest duże. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo, a także zdrowotnie.

Ale dostał Pan drugą propozycję, lepszą?

- Tak było, po negocjacjach jednak zdecydowałem, że pojadę. I nie żałuję.

Jakie pieniądze zarabia się w tenisie stołowym?

- Małe. Bardzo niewielu jest trenerów, którzy są tylko trenerami. W Polsce na palcach jednej ręki policzy pan trenerów, którzy zajmują się tylko trenowaniem sportowców, czyli mają tylko tę jedną funkcję. Zazwyczaj trener jest też menedżerem klubu. Albo trenerem jest zawodnik. Zarobki są tak niskie, że trzeba łączyć funkcje. Szczególnie w Polsce tak to wygląda. Przez to jakość pracy trenera jest gorsza niż powinna być. Na świecie też jest taka tendencja. Jak się zarobi 3-4 tysiące euro, prowadząc jakąś reprezentację, to jest dobrze. Pięć tysięcy można dostać, gdy się pracuje z egzotyczną kadrą.

Na przykład Azerbejdżanu?

- Nie, bo chociaż to kraj mający aspiracje, to tenis stołowy nie jest w nim zbyt popularny.

Jak się tam Panu żyło?

- Mieszkałem na miejscu tylko przez pół roku. Przez pierwsze półtora roku jeździłem na część zgrupowań, a część prowadził mój asystent, natomiast ja byłem w kontakcie z nim i z zawodnikami.

Nie miał Pan ochoty mieszkać w kolejnej nowej kulturze po roku spędzonym w Indiach?

- Wolałem być w domu. Po pracy w Indiach odpocząłem chyba tylko pół roku.

W Indiach robił Pan za misia z Krupówek? Bo to prawda, że Hindusi uwielbiają się fotografować z Europejczykiem, jeśli takiego u siebie spotkają?

- Najchętniej z Europejką, zwłaszcza kiedy jest blondynką. Moja żona nie miała w Indiach chwili spokoju. Gdzie byśmy nie poszli, to kolejki się do niej ustawiały. Czasami włączała mi się zazdrość, ale bardziej jednak strach. Musiałem być czujny.

Czyli ani w Indiach, ani w Azerbejdżanie nie ustawił się Pan finansowo na resztę życia?

- Niestety, nie miałem szans.

Lepiej Pan zarabiał, będąc zawodnikiem? Ove-Waldner rywalizując z Wami został pierwszym milionerem w tenisie stołowym. Szwedzkie firmy ścigały się o jego podpis na lukratywnych kontraktach. Jak było z Wami?

- U niego rzeczywiście było bogato. A my z Andrzejem mieliśmy tylko kontrakty z firmami związanymi z ping-pongiem. Andrzej z Butterfly'em, a ja ze Stigą. Ale to były przychody na podobnym poziomie jak za granie w klubach.

A ile kosztuje dziś mecz u Pana?

- Zależy jaki. Jeśli na przykład żona kupi w prezencie mężowi mecz ze mną i do mnie przyjadą, to zagramy za 200 złotych. Ale ja też mogę dojechać zagrać u kogoś. Mogę również poprowadzić serię treningów. Wtedy stawki negocjujemy.

Leszek Kucharski i Andrzej GrubbaFot. Agnieszka Sadowska / Agencja Wyborcza.pl

Jakiej zasady się Pan trzyma w takich meczach - gra Pan na poważnie i mało kto zdobywa chociaż punkt czy jednak musi Pan dać przeciwnikom poczucie, że porywalizowali z byłym mistrzem?

- Robię jeszcze inaczej: gram na poważnie, ale na takich zasadach, żeby szanse były równe.

Chyba nie gra Pan nie tą ręką, którą grał Pan zawodowo?

- Nie, aż tak sprawnej drugiej ręki nie mam. Gdyby pan przyjechał na mecz ze mną, to każdy set zacząłby się od wyniku 9:0 dla pana. Set trwa do 11, więc ja na zupełnym luzie grać nie mogę. Chociaż oczywiście nie gram też tak, żeby pan w ogóle piłki nie odebrał. Gram tak, żeby pan sobie pograł.

Z kim znanym Pan grał? Bo pewnie w latach 80. mecze z ludźmi z pierwszych stron gazet się zdarzały?

- Wiem, że Andrzej grał z Lechem Wałęsą. Ja nie miałem takiej okazji.

Widział Pan ten mecz Grubba - Wałęsa?

- Niestety, nie. Już nawet nie pamiętam, jaki był przebieg. Ale grali na pewno.

Grubba zmarł w wieku 47 lat na nowotwór płuc i pojawiła się teoria, że mógł mu zaszkodzić klej, którego przez lata używaliście do okładzin rakietek. Pan uważa, że ten klej odbił się na Waszym zdrowiu?

- Zdecydowanie. On miał silny, acetonowy zapach. I teraz moja żona nie może używać w domu zmywacza do paznokci, bo nawet jeśli go użyje rano, a ja wrócę wieczorem, to wyczuję ten zapach i błyskawicznie głowa mi pęka. Wielu perfum też żona nie może używać, bo mnie to dosłownie dusi.

Miał Pan tak już w trakcie kariery?

- Nie, dopiero od około 15 lat tak mi się dzieje. I z biegiem czasu to się nasila.

To częsta przypadłość wśród ping-pongistów z ery szkodliwego kleju?

- Na szczęście nie. Niewielu ludziom klejenie okładzin odbiło się na zdrowiu.

Po co Wy te okładziny kleiliście?

- Klej rozciągał i rozmiękczał okładzinę. Sprawiał, że miała większą katapultę. Taka okładzina była bardziej sprężysta, dynamiczna, to pomagało w ofensywnej grze. Piłeczka latała szybciej, miała większą rotację. To było jak dodanie turbo w aucie.

Ma Pan taki turbo moment ze swojej kariery, o którym Pan szczególnie lubi myśleć?

- Mam. Cała moja kariera taka była! Jestem szczęśliwy z każdej chwili i niczego nie żałuję. Właśnie jestem teraz na rekonwalescencji po operacji biodra. Od sześciu tygodni mam nowe. Ale warto było.

W lipcu skończy Pan dopiero 62 lata - nie ma wątpliwości, że biodro zużył Pan przy stole.

- Zgadza się. Ale mój zawód to nadal tenis stołowy. Muszę więc być sprawny. Generalnie ciężkich kontuzji nie miałem. Tylko kręgosłup przez lata mi dokuczał.

To przez wzrost?

- Też. Mam 194 cm wzrostu. Do tego mam takie proporcje, że nogi są bardzo krótkie, a tułów bardzo długi. No i jeszcze byłem słabo przygotowany fizycznie. Jak na takie warunki, naprawdę dużo wycisnąłem z kariery.

Więcej o: