Katarzyna Zbroja ostrzega i ujawnia patologię. "Trzeba uchronić kolejne dziewczyny" [PATOGIMNASTYKA]

Przepis na sukces? Wzrost minus 120 równa się waga - tak dziesięć lat trenowania gimnastyki artystycznej wspomina Katarzyna Zbroja (z domu Jarząbek). - Nic z tego co powiem, nie jest przerysowane, bo jaki miałabym mieć w tym cel? Trzeba uchronić kolejne dziewczyny przed traumatyczną ścieżką kariery, jaką miała większość z nas - mówi była zawodniczka w rozmowie ze Sport.pl.
  • Na obozach jadłyśmy garściami granulowaną herbatę, bo tylko ją pozwalano nam mieć.
  • Jedną z metod na rozciąganie było wchodzenie do sauny na kilka minut, po czym siadałyśmy do szpagatów. Trenerka uważała, że przebywanie w wysokiej temperaturze jest równoznaczne z rozgrzaniem ciała do treningu.
  • Moja trenerka potrafiła nagle wyciągnąć z odtwarzacza płytę z muzyką i ostentacyjne rzucić ją na podłogę, krzycząc, że trening się właśnie skończył. Następnego dnia gdy dawałam tę sama płytę, musiałam wysłuchiwać komentarza "Jeśli płyta będzie taka porysowana, to nie będziesz miała muzyki".

Po niedawnej rozmowie Sport.pl z Weroniką Berniak zgłosiła się do nas kolejna była gimnastyczka, która postanowiła opowiedzieć swoją trudną historię.

Łukasz Jachimiak: Dlaczego uważa Pani, że gimnastyka artystyczna powinna zostać w Polsce zdelegalizowana? Przerysowuje Pani, żeby podkreślić, jak źle się dzieje?

Katarzyna Zbroja (z domu Jarząbek, pod takim nazwiskiem trenowała gimnastykę): Naprawdę tak uważam. Po tym co przeszłam i co przeszły moje koleżanki, wiem, że w naszym kraju ten sport nie ma przyszłości, jeśli nie będzie reorganizacji w sposobie trenowania. Bez tego gimnastyka artystyczna po prostu umrze. Historia opowiedziana przez Weronikę Berniak tylko to potwierdza. Nic z tego co powiem, nie jest przerysowane, bo jaki miałabym mieć w tym cel? Swojej przyszłości zawodowej nie wiążę z gimnastyką, a etap trenowania jest już za mną i czasu nie cofnę. Może nasz wywiad wzbudzi w trenerkach chęć zmian i zachęci je do refleksji na temat formy ich pracy. Trzeba uchronić kolejne dziewczyny przed traumatyczną ścieżką kariery, jaką miała większość z nas.

W historii Weroniki zobaczyła Pani siebie?

- Tak. Koleżanka z gimnastyki wysłała mi ten artykuł i czytając go, miałam wrażenie, że Weronika opisała moją historię. Kiedyś na pytania znajomych o gimnastykę odpowiadałam krótko: to piękny, lecz ciężki sport wymagający wielu wyrzeczeń i poświęceń. Ale nie jest problemem trzymanie się diety i nie są nim wielogodzinne treningi. Problemem jest brak szacunku i kompetencji. Do opowiedzenia o moich przeżyciach namówił mnie też mój mąż. Filip połowę życia poświecił profesjonalnej grze w tenisa ziemnego. Gdy przeczytałam mu historię Weroniki, nie mógł w to uwierzyć. A gdy opowiedziałam, że jej przeżycia to wierzchołek góry lodowej mojej historii, był w szoku. On, podczas swojej dziesięcioletniej kariery, nie spotkał się z choć jednym takim zachowaniem trenera, z jakimi ja borykałam się na co dzień. Mam nadzieję, że kolejne pokolenie trenerek skorzysta z możliwości zdobywania wiedzy, jaką dają dzisiejsze czasy i że dziewczyny zabierające się za ten sport będą miały w sobie tyle siły, żeby od razu reagować na złe traktowanie. Skończyłam trenować w 2011 roku, ale po przeczytaniu wywiadu Weroniki, która skończyła trzy lat temu, widzę, że nic się nie zmieniło.

>>>Przerażające kulisy. "Podejście do rodziców w Polsce jest takie: "Kibic z dala, się nie wpier...""

Jakie ma Pani najgorsze wspomnienia ze swoich lat w gimnastyce?

- Jest ich bardzo dużo. Najmocniej i najboleśniej pamiętam terror słowny ze strony trenerek, ich obrażanie się, narzucane przez nie dziwne diety i kary takie, jak brak masażu, który jest przecież bardzo ważny dla każdego sportowca w regeneracji. Nigdy nie zapomnę startu na zawodach o nazwie „Puchar Prezesa” w Poznaniu. Stałam przed planszą ze skakanką w dłoniach i czekałam, aż zawodniczka przede mną skończy swój układ i nadejdzie moja kolej. Moja ówczesna trenerka, pani Hanna Narloch, dodała mi otuchy słowami: „jeśli zgubisz skakankę, będziesz biegła za pociągiem w drodze powrotnej do Gdyni”. Oczywiście weszłam na planszę z tak trzęsącymi się rękoma, że ledwo ją trzymałam. Po pierwszym nieudanym rzucie przyboru kątem oka zobaczyłam, jak moja trenerka wychodzi z sali, trzaskając za sobą drzwiami. Jaka to jest motywacja i jakie wsparcie dla kilkuletniego dziecka? Płakałam. Jak wiele razy na treningach.

Dlaczego?

- Z różnych powodów. Najczęściej przez to, że wielokrotnie nie wychodził mi jakiś element układu. Kiedy nie byłam w stanie się go nauczyć tak szybko jak tego ode mnie wymagano, to słyszałam: "Jarząbek, nadal tego nie potrafisz!", "Ile można się tego uczyć?", "Już prostszych elementów nie ma". Niestety były. I moja trenerka trudniejsze elementy zmieniała mi na coraz prostsze, aż wstyd było pokazywać je na zawodach. Nikt nie pomyślał nad przyjrzeniem się, co robię źle. Nikt nie próbował pokazać mi, jak mogę sobie poradzić, dobierając inną technikę. Obrażanie się i dąsanie trenerki było stałym elementem treningu. Jeśli szło mi dobrze i wszystko było tak, jak sobie trenerka zaplanowała, to było w porządku, ale jeśli miałam gorszy dzień, to zawsze zamiast zrozumienia i rozmowy był foch. Niejednokrotnie stawałam do układu na treningu i nagle pani Hania wyłączała muzykę, krzycząc "Zejdź! Następna!". Nigdy nie było wiadomo, kiedy znowu pozwoli mi wejść na planszę. Musiałam podchodzić i pytać, czy mogę stanąć jeszcze raz. To było strasznie upokarzające, prosić się o takie rzeczy. Tak jakbym zrobiła coś źle celowo i na złość.

Moja trenerka potrafiła też nagle wyciągnąć z odtwarzacza płytę z muzyką do danego układu i ostentacyjne rzucić ją na podłogę, krzycząc, że trening się właśnie skończył. Następnego dnia gdy dawałam tę samą płytę, to musiałam wysłuchiwać komentarza: "Jeśli płyta będzie taka porysowana, to nie będziesz miała muzyki". Jakbym to ja rzucała płytą po sali i niszczyła wraz z pudełkiem, które wielokrotnie musiałam wymieniać. Na szczęście pani trener nie obrażała się na tak długi czas, na jaki potrafiła to zrobić pani od klasyki - Izabella Kwiecień. Był taki okres, że pani Iza nie odezwała się do mnie i innych dziewczyn słowem przez kilkanaście miesięcy zajęć. Jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie. Jej absurdalne zachowanie dochodziło do tego stopnia, że nie wymawiała naszych imion, tylko pokazywała na nas palcem, którym potem wskazywała nasze miejsce do ćwiczeń w danym dniu. Nie daj Boże, żeby któraś się pomyliła albo zapomniała kolejności ćwiczeń. Wtedy pani wyłączała muzykę i czekała aż same zrozumiemy, z jakiego to powodu i znajdziemy winną przerwania zajęć. Często znajdowała też sobie faworytkę i całe zajęcia uwaga była poświęcana tylko jej. Jak w takiej sytuacji można robić postępy i chcieć przychodzić na takie zajęcia?

O zabieraniu słodyczy to praktycznie wszystko powiedziała już Weronika. Trenerki w znajdowaniu naszych schowków na batony były tak samo wprawione jak my w znajdowaniu dla nich kryjówek. Nie zapomnę, jak podczas stacjonarnego obozu koleżanka schowała czekoladę do skrzynki z wężem gaśniczym. Nawet tam ją znalazły. Miałam wrażenie, że jest to dla nich świetna rozrywka.

>>> Przerażający obraz polskiej gimnastyki. "Olimpijczyk" odpowiada na oświadczenie prezes związku

Co to takiego stacjonarny obóz?

- Raz w roku miałyśmy obóz w szkole, do której na co dzień chodziłyśmy. Trenowałyśmy tam i spałyśmy. Abstrakcja. Ale nie aż taka jak masaże. Z nimi to dopiero była niedorzeczność. Masaż przedstawiano jak największą nagrodę. Pójście na odnowę nie było czymś oczywistym i trzeba było sobie na nią zapracować dobrym treningiem, bądź wstrzelić się w dobry humor trenera. Fakt, że masaż trwał 15 minut i był robiony w trakcie treningu, na pewno zaskoczy ludzi związanych ze sportem. Miałam trening, nagle słyszałam "Jarząbek, na masaż! Jak wrócisz, to dokończysz trening". Dopiero po latach zdaję sobie sprawę, jaką krzywdę nam w ten sposób wyrządzano. Przecież wracanie z masażu i kontynuowanie treningu na rozluźnionym, niedogrzanym ciele, to było proszenie się o kontuzje.

Dużo ich Pani miała? I czy bywała Pani zmuszana do startowania z nimi?

- Tak. Przez dłuższy czas miałam problemy z kolanami. Niedługo przed zawodami poszłam do lekarza, który dał mi do zrozumienia, ze moja przygoda ze sportem powinna dobiec końca. A krótko potem byłam na Drużynowych Mistrzostwach Polski.

Czy mówiono, że Pani kłamie, że zgłasza Pani kontuzję po to, żeby uniknąć treningu?

- Oczywiście. Najczęściej słyszałam "co znowu Cię boli?", "nie wymyślaj", "stawaj i rób", "znowu plecy? A od czego?". Pani Hania jak tylko słyszała, że coś może mi doskwierać, to już była obrażona i byłam traktowana jako ta niedobra, bo coś ją boli. Ciężko było uniknąć kontuzji, kiedy większość elementów robiłam jednostronnie albo gdy był czas naciągania, to trener robiła wszystko na siłę. Jedną z bardziej niepoważnych metod na rozciąganie było wchodzenie do sauny na kilka minut, po czym bez rozgrzewki i przygotowania siadałyśmy do szpagatów "drążek-krzesło".

Drążek-krzesło? Po wyjściu z sauny?

- Trenerka uważała, że siedzenie w wysokiej temperaturze jest równoznaczne z rozgrzaniem ciała do treningu, bo przecież było nam tam gorąco. Komuś, kto nie trenował, ciężko będzie sobie to nawet wyobrazić, że przednia noga leżała na drążku a druga tylna niżej, na krześle. Tyle dobrego, że na krześle były poduszki, żeby ból był mniejszy. Bo prócz bólu z rozciągania doskwierał nam też ból przez to, że krzesła były niewygodne i wbijały się w stopę, piszczel czy kolano.

Pani nie była reprezentantką kraju, nadzieją na mistrzostwa świata czy igrzyska olimpijskie, prawda?

- Moje największe osiągniecie to trzecie miejsce na drużynowych mistrzostwach Polski. Moim ogromnym problemem był stres. Na treningach potrafiłam wykonać wszystko poprawnie od A do Z, a w dniu zawodów czułam strach i nie potrafiłam się na tyle zebrać, żeby go pokonać. Niestety współwinna była moja trenerka, która zamiast wspierać i dawać pozytywnego kopa, zwiększała moje zdenerwowanie, straszyła konsekwencjami złego wykonania choreografii. Chodziłam z tymi problemami nawet do psychologa sportowego, ale niestety w pojedynkę nie byłam w stanie wszystkiego wypracować. Szkoda, bo odkąd zaczęłam trenować, to większość trenerek mówiła mojej mamie, ze mam potencjał do zostania bardzo dobrą zawodniczką, która osiągnie wielki sukces. Miałam predyspozycje w postaci przeprostów w kolanach i idealnego podbicia stóp, a to już wiele. Na salę weszłam już z czymś, co inne dziewczyny musiały wypracowywać latami. Niestety przez moją negatywną relację z trenerką nie wykorzystałam swojego potencjału, a wręcz go zaprzepaściłam. Jeszcze zmieniając klub, miałam nadzieję na złote medale, ale - niestety - zrobiłam to za późno. Miałam 16 lat, to już był wiek bliżej końca kariery niż jej rozkwitu. I już wtedy kontuzje mnie niszczyła jedna za drugą.

>>> "Dziewczyny słyszą: 'Następnym razem nie pojedziesz do domu, skoro przywiozłaś tak dużo kilogramów'"

Pytam o Pani poziom, bo często słyszę, że gimnastyka jest bardzo trudna i trzeba bardzo mocno pracować, żeby coś w niej osiągnąć, ale słuchając wielu historii, zauważam, że ponad swoje siły trenować musi każdy, że w wielu klubach w Polsce trenerki nie pozwalają zawodniczkom bawić się tym sportem, że każdą dziewczynkę traktują jak wyczynowca, a nawet jak maszynę.

- Tak, gimnastyka jest naprawdę bardzo trudnym sportem. Zarówno fizycznie jak i psychicznie. I tak, treningi często są nie do zniesienia. Podczas roku szkolnego było jeszcze o tyle lepiej, że od poniedziałku do piątku trwały o wiele krócej niż w soboty i o wiele krócej niż podczas obozów. Na obozie nie było czegoś takiego jak osiem godzin snu do regeneracji. Jeśli wieczorny trening był zaplanowany do godziny 21, a ja nie zdążyłam zrobić wszystkiego, co mi kazano, to byłam na sali tak długo, aż skończyłam zadania. Co do sobót, to miałam kiedyś taką sytuację, że wstałam rano i nagle zaczęła mi lecieć krew z nosa, po czym zemdlałam. Zadzwoniłam do trenerki i uprzedziłam, że najprawdopodobniej nie będzie mnie na treningu, bo jestem osłabiona i potrzebuję zostać w domu. Niestety, jak w większości przypadków, nie spotkałam się z troską i zrozumieniem. Kilka godzin później jechałam na trening.

Wspominała Pani o problemach z dietą. Była Pani niedożywiona i ciągle ważona?

- Zawsze z dziewczynami się śmiejemy, że częstotliwość ważenia zależała od naszego ubioru. Jak zakładałam na trening czarne spodenki, które ze względu na kolor optycznie wyszczuplały, to byłam ważona często, ale jeśli spodenki były innego koloru, to zdążyłam tylko wejść na salę, ściągnąć klapki, odłożyć torbę, zrobić trzy kroki w stronę drabinek, przy których zaczynałyśmy każdy trening i już słyszałam: "Jarząbek, na wagę!".

Co słyszała Pani, stojąc na wadze?

- Trenerzy mówili, że mam jeść mniej albo, że na pewno po kryjomu jem słodycze. Musiałam też kupić ortaliony, dzięki którym miałam szybciej wypocić tłuszcz. Tak jakby te spodenki były zaczarowane - zakładasz je i chudniesz pięć kilo. Kiedy zbliżały się święta Bożego Narodzenia, to zawsze byłam ważona i słyszałam: "to, że na święta jest tyle jedzenia, nie znaczy, że masz wszystko jeść. Po świętach na wagę!". Trenerka uważała, że idealną wagą, jaką powinnam mieć, był mój wzrost minus 120. Czyli jeśli kończyłam karierę, mając 170 cm wzrostu, to według trenerki miałam ważyć 50 kg. Nie wiem, czy miałabym siłę stanąć na wadze.

Nie układano żadnych diet dla Pani i innych trenujących dziewczyn?

- Układanie diety? Nikt nigdy nie ułożył mi ani moim koleżankom żadnej diety. No, chyba że dietą można nazwać zakaz jedzenia ziemniaków, słodyczy, panierowanego mięsa i zmuszanie do jedzenia surówek. Kiedyś podczas obozu w Gdyni poszłyśmy na obiad i na talerzach miałyśmy rybę i surówki. Surówek było tak dużo, że jak trenerki nie widziały, to wrzuciłyśmy je do serwetek i szybko do kosza, udając, że zjadłyśmy. Niestety jedna z nas nie miała tyle szczęścia i jej obiad przedłużył się o kilka godzin. Trenerka postawiła sprawę jasno: jak zjesz całą surówkę, to dopiero stąd wyjdziesz. Do dziś pamiętam, że chodziło o seler. I jak tylko o nim pomyślę, robi mi się niedobrze. W gimnazjum i liceum osoby pracujące w sklepiku szkolnym miały nasze zdjęcia po to, żeby nie sprzedawać nam żadnych słodyczy czy drożdżówek. Jeśli chciałam zjeść coś niedozwolonego, to musiałam prosić o pomoc koleżanki, które nie były gimnastyczkami. Nie wiem, czy trenerki zdawały sobie sprawę, że im więcej zakazów wprowadzają, tym bardziej kombinujemy, jak je złamać, bo przecież zakazany owoc smakuje najlepiej.

Czy przez wszystkie lata trenowania gimnastyki gdziekolwiek spotkała się Pani z dietetykiem?

- Nigdy. A szkoda, bo może wtedy całe ciśnienie na niejedzenie słodyczy i ziemniaków nie byłoby tak wielkie. Może dzięki radom dietetyka miałybyśmy siłę trenować i znałybyśmy zamienniki posiłków inne niż ryż i ryż.

Czy podkradała Pani jedzenie, którego Wam zabraniano?

- Podkradałam to złe słowo. Bardziej bym powiedziała, że gromadziłam zapasy. Nigdy nie zapomnę, jak podczas treningów pytałam trenerki, czy mogę pójść do toalety, a tak naprawdę w tym czasie biegłam do szatni, otwierałam swoją szafkę i szybko jadłam kanapkę, po czym wracałam na salę. Na obozach, żeby zastąpić sobie słodycze, jadłyśmy garściami granulowaną herbatę, bo tylko ją pozwalano nam mieć. A jakby się wczytać w jej skład, to lepiej byłoby raz zjeść batonika niż zapychać się cukrem w granulkach.

Czy widziała Pani przypadki anoreksji, bulimii lub zaburzeń odżywiania u dziewczyn trenujących gimnastykę?

- Jedna z dziewczyn miała bulimię, a większość z nas zmagała się z problemami hormonalnymi przez zbyt duży wysiłek w stosunku do masy ciała.

Przez duży wysiłek i duży stres. Czy również przez pomoc? Stosowano ją wobec Pani?

- Jest to trudny temat, bo pierwsze co mi przyszło do głowy, to odpowiedzieć, że nie. Ale przecież trenerka regularnie na mnie krzyczała i wyzywała. A to jest przemoc słowna. Nie jestem w stanie zliczyć, ile razy słyszałam, że jestem ślepa, głucha, durna, gruba, głupia, nienormalna i tak dalej.

Czy ktoś Panią bił?

- I tak i nie. Jeśli definiujemy słowo bić jako na przykład uderzenie w twarz, to nie, coś takiego nigdy się nie zdarzyło. Natomiast pani Narloch miała niekonwencjonalne metody poprawiania naszych stóp i kolan. Ściągała klapek ze stopy i lekko nas uderzała w miejsca, które według niej nieprawidłowo układałyśmy.

Pod koniec kariery zmieniła Pani klub, przenosząc się z Jantaru Gdynia do SGA Gdynia. Czy ta przeprowadzka coś Pani dała?

- Zmieniłam klub, ponieważ nadal bardzo chciałam trenować, a miałam już 16 lat i byłam w stanie zobaczyć, że sposób traktowania mnie przez panią Narloch był, jakby to delikatnie ująć, niepoprawny. Byłam już na tyle świadoma, że nie zgadzałam się na wyzwiska, rzucanie płytami, komentarze o moim ciele gdy zakładałam inne spodenki niż czarne albo gdy przymierzałam strój do startów w zawodach. Przez osiem lat toczyłam wieczną wojnę trener - zawodniczka. Przeszłam do SGA, żeby trenować pod okiem pani Ewy Gustafsson. Uwielbiałam ją i jej wizje dotyczące układów. Zawsze na treningach obserwowałam jej zawodniczki i zazdrościłam im, że mają tak artystyczne choreografie w porównaniu do moich, które pokazywały wyuczone elementy, a nie piękno gimnastyki artystycznej, czyli finezję i lekkość. Oczywiście pani Ewa była wymagającą trenerką, ale największy oddech i szczęście odczułam, gdy wiedziałam, że moja trenerka traktuje mnie poważnie. Czułam, że mnie szanuje i uważa za partnerkę, a nie wroga i nieudolne dziecko. Niestety, nawet koniec współpracy z panią Narloch musiał być niemiłym wspomnieniem, ponieważ wraz ze zmianą klubu dostałam rok karencji, podczas której nie mogłam startować w zawodach. To była jej kara dla mnie.

Jak to możliwe, że przez tyle lat się Pani męczyła, że po prostu nie rzuciła Pani gimnastyki?

- Gimnastykę trenowałam przez 10 lat i nie raz biłam się z myślami o zakończeniu kariery. Wyjść z sali i nigdy nie wrócić - miałam na to tym większą ochotę, im starsza byłam i im większą miałam świadomość wszystkich złych rzeczy, które robiły panie Hanna Narloch i Izabella Kwiecień. Ale przepłakane treningi i obniżona samoocena długo nie były powodem, bo zerwania. Dzisiaj wiem, że moja przygoda z gimnastyką była jak toksyczna miłość. Pomimo świadomości wyrządzanych krzywd nie chciałam odejść. Wolałam zaakceptować je i być nieszczęśliwa niż nauczyć się żyć bez gimnastyki. Musiała stać się naprawdę poważna rzecz, która zakończyłaby tę miłość. W moim przypadku była to kontuzja pleców. Gdybym nie zdobyła się na odwagę i nie zakończyła kariery w odpowiednim momencie, to najprawdopodobniej nie byłabym teraz szczęśliwą mamą dwójki dzieci.

Kontaktując się ze mną, powiedziała Pani nie tylko, że gimnastyka powinna zostać w Polsce zdelegalizowana, ale też, że nie wyobraża sobie Pani, że Pani córka chciałaby uprawiać ten sport.

- Na razie sobie tego nie wyobrażam. Jeśli jednak będzie to kiedyś jej wymarzony sport, to wybiorę jej wyłącznie trenerkę spośród moich koleżanek gimnastyczek, o których wiem, że przechodząc to, co ja, nigdy nie prowadziłyby treningów w takiej formie, w jakiej prowadzone były one dla nas. Polska gimnastyka potrzebuje ludzkich trenerek. Za moich czasów zdecydowanie najlepsza była pani Agnieszka Walczyk. To była gimnastyczka, która po zakończeniu kariery została trenerką i była całkowitym przeciwieństwem praktycznie wszystkich innych trenerek, z którymi miałam styczność.

Bez komentarza oraz "Zarzuty są absurdalne"

Pani Izabella Kwiecień poinformowała nas, że nie chce odnosić się do wypowiedzi Katarzyny Jarząbek. O zarzutach stawianych przez byłą gimnastyczkę poinformowaliśmy też panią Hannę Narloch, która obecnie jest prezesem klubu Jantar Gdynia.

Oto treść maila wysłanego do pani Narloch:

Szanowna Pani,

informuję, że w najbliższych dniach na Sport.pl ukaże się rozmowa z byłą gimnastyczką Katarzyną Jarząbek. Pani Katarzyna mówi między innymi, że:

  • stosowała Pani wobec niej przemoc słowną
  • w nerwach rzucała Pani płytą z muzyką do jej ćwiczeń
  • według własnego uznania, bez konsultacji z dietetykiem, ograniczała jej Pani posiłki
  • zbyt często ją Pani ważyła, wpędzając ją w ten sposób w problemy hormonalne i emocjonalne
  • nie wierzyła jej Pani, gdy skarżyła się na ból i zgłaszała kontuzje
  • ograniczała jej Pani możliwość korzystania z odnowy

Czy chce się Pani odnieść do powyższych zarzutów? Jeśli tak, Pani oświadczenie opublikuję bezpośrednio pod rozmową z Katarzyną Jarząbek.

Z poważaniem,

Łukasz Jachimiak

W odpowiedzi pani Narloch przysłała poniższe oświadczenie:

Oświadczenie p. Hanny Narloch
Oświadczenie p. Hanny Narloch Hanna Narloch
Oświadczenie p. Hanny Narloch
Oświadczenie p. Hanny Narloch Hanna Narloch
Oświadczenie p. Hanny Narloch
Oświadczenie p. Hanny Narloch Hanna Narloch

Pani Narloch została poinformowana, że nie może domagać się prawa do autoryzacji wypowiedzi innej osoby. Na propozycję rozmowy - Jeśli będzie Pani chciała porozmawiać ze mną jako trener i prezes jednego z najważniejszych klubów w Polsce, to chętnie zadam Pani wiele pytań i wysłucham Pani - pani Narloch nie odpowiedziała.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.