Temat finansowania polskiego sportu przybrał na sile po igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Mowa tutaj o konflikcie między Polskim Komitetem Olimpijskim a Ministerstwem Sportu i Turystyki. Minister Sławomir Nitras domaga się od prezesa Radosława Piesiewicza imiennej listy wszystkich osób obecnych na igrzyskach z ramienia PKOl. - Trzynastu prezesów związków sportowych, które nie uzyskały żadnej kwalifikacji, pojechało na igrzyska w oficjalnej delegacji - mówił Nitras na specjalnej konferencji prasowej.
"Wyjaśnimy każdy zgłaszany przez sportowców przypadek zaniedbania. Sygnałów dotyczących braku obecności trenerów, fizjoterapeutów lub braku sprzętu było zbyt dużo. Rozpoczynamy od ustalenia, kto i w jakim charakterze przebywał na igrzyskach olimpijskich za pieniądze publiczne" - dodał minister sportu już po igrzyskach, zapowiadając rozliczenia związków sportowych.
Finansowanie polskiego sportu pojawia się też w kontekście klubów piłkarskich. Niektóre drużyny mają prywatnych właścicieli, ale jest co najmniej kilka tych, które są utrzymywane przez samorządy bądź spółki Skarbu Państwa. Ostatnio bardzo ostro w tym kontekście wypowiadał się Bartłomiej Pawłowski, zawodnik Widzewa Łódź. - Większość klubów Ekstraklasy czy niższych lig sponsorowanych jest z budżetów obywatelskich lub państwowych. Każdego stać, żeby spłacić długi, jak dziesięć baniek jest przefiltrowanych odgórnie po każdym sezonie. Nie trzeba zarządzać menadżersko - mówi Pawłowski.
- Nie będzie normalnie, póki kluby, które źle się zarządzają, nie zarabiają pieniędzy w rywalizacji, nie podpisują dobrych umów sponsorskich, będą utrzymywane przy życiu w sposób sztuczny. Bo przyjdzie burmistrz miasta z sakiewką pieniędzy. Albo pójdzie przelew ze spółki państwowej. Wszystko, co stracone albo źle zainwestowane, będzie wyrównane. To wykorzystanie pieniędzy, które reszta ludzi płaci w podatkach. Nie wygrywa ten, kto ma lepszą konstrukcję finansową, tylko ten, który może liczyć na większą pomoc - dodał piłkarz Widzewa Łódź w programie "Weszłopolscy".
Teraz w tej sprawie pojawia się komentarz Dariusza Mioduskiego, właściciela Legii Warszawa, który jest dostępny w książce Michała Zachodnego pt. "Jak (nie) grać w Europie". Mioduski ma bardzo podobną opinię do piłkarza Widzewa. "Statystycznie mówimy o najtrudniejszych rozgrywkach w Europie. U nas każdy zazdrości każdemu. Grzechem jest sprzedać zawodnika do ligowego konkurenta. Lepiej zarobić mniej, ale puścić go za granicę" - zaczyna Mioduski (cytat za: weszlo.com).
"Kolejny punkt to kluby dotowane przez spółki państwowe czy samorządy, które konkurują z prywatnymi właścicielami, ale nie oligarchami. My próbujemy normalnie zarządzać, a konkurencja wydaje na pensje piłkarzy pieniądze podatników. W Polsce połowa ligi gra o życie, a druga marzy o pucharach. Nie ma niczego pomiędzy, a skoro tak, to na przykład rosną oczekiwania samorządów. To one przecież wykładają pieniądze i liczą, że kluby wynikami uargumentują ten wydatek" - dodaje właściciel Legii.
Mioduski zwrócił też uwagę na to, że nie tylko Legia miewa kryzysy w Ekstraklasie. Właściciel stołecznego klubu przytoczył przykład Rakowa Częstochowa.
"Raków był ulubieńcem wszystkich, ponieważ dokonywali świetnych transferów, grali w spójny sposób, zdobywali trofea. Tylko że nigdy nie przeżyli kryzysu. Dopiero zaczynają rozumieć, co to oznacza, gdy część założeń nie zostaje zrealizowana, jak to jest, kiedy trzynastu nowych drogich zawodników nie przekłada się na kolejny sukces. Teraz w desperacji wracają do Marka Papszuna. Każdemu aspirującemu do czołówki życzę dobrze, bo potrzebujemy trzech, czterech silnych i stabilnych klubów. Ale to nie takie łatwe, prawda?" - podsumował Mioduski.