• Link został skopiowany

Ta scena mówi wszystko. Katastrofa w Zakopanem. "Dramat"

Łukasz Jachimiak
Adam Małysz zawsze zyskiwał w Zakopanem supermoce, a przez lata również dzięki Kamilowi Stochowi wszyscy mieli tu nieprzespane noce. Teraz przez trzy dni skakania na Wielkiej Krokwi przeżyliśmy dwa momenty ożywienia trwające łącznie dwie minuty. Ale może jeszcze nie wszystko stracone? Może mekka polskich skoków nadal nią będzie? Kibice wciąż wierzą, a naszym skoczkom nie wolno się poddać i przestać ciężko pracować. Oni właśnie przekonali się, że mają do spłacenia duży kredyt zaufania.
Polscy kibice i Aleksander Zniszczoł w Zakopanem
Agencja Wyborcza

Po siedmiu ósmych konkursu drużynowego Polska była czwarta, a do podium traciła tylko 3,2 punktu. Po pierwszej serii zawodów indywidualnych czwarty był Aleksander Zniszczoł, którego od podium dzieliło tylko 1,4 punktu. To były momenty jak ze starego, dobrego Zakopanego. I tylko tyle zostało nam do wspominania po tegorocznych konkursach Pucharu Świata na Wielkiej Krokwi.

Zobacz wideo Szokująca cena parkingu w Zakopanem. "Grube przegięcie"

W niedzielę przed skokiem Zniszczoła i w sobotę przed skokiem Dawida Kubackiego (on startował u nas w ostatniej grupie "drużynówki") Zakopane naprawdę przypominało to magiczne dla polskiego sportu miejsce, jakim wiele razy było. Te dwa momenty były jak wybudzenie 20 tysięcy kibiców z hibernacji. Niestety, tylko na chwilę. Kończąc drużynówkę na szóstym miejscu - najgorszym w historii naszych występów w Zakopanem (wyrównany wynik sprzed dwóch lat) - i kończąc konkurs indywidualny znowu bez Polaka w top 10 nasze skoki wróciły do głębokiego snu, w którym są od dwóch miesięcy, od początku tej zimy.

Zakopane próbowało zatańczyć jeszcze raz. A kiedyś śpiewało Małyszowi o piątej rano

Wisła, Szczyrk i Zakopane - pierwszy raz w historii Puchar Świata zawitał do trzech polskich ośrodków. To miała być dla nas szansa na przebudzenie mocy. Największe nadzieje wiązaliśmy z Zakopanem, najlepiej naszym skoczkom znanym i dla naszych skoków po prostu kultowym. Gdy w niedzielę zbliżał się skok czwartego po pierwszej serii Zniszczoła, didżej zagrał "Zatańczysz ze mną jeszcze raz" Krzysztofa Krawczyka. Wybór utworu na pewno nie był przypadkowy - jeszcze raz chcieliśmy zatańczyć u siebie, w miejscu, w którym wiele razy tańczyliśmy już z radości. W którym nie raz świętowaliśmy, mimo że nic tego nie zapowiadało.

- Zakopane było wyjątkowe. Zwłaszcza tamto Zakopane - mówi Adam Małysz o prawdopodobnie najbardziej szalonych konkursach w całej ponadczterdziestoletniej historii Pucharu Świata. W 2002 roku na trybunach pod Wielką Krokwią, na ulicach do niej prowadzących, na okolicznych drzewach, a przez jakiś czas nawet pod progiem skoczni (dyrektor PŚ Walter Hofer nie pozwolił zacząć zawodów, dopóki nie przepędzono stamtąd ludzi) było ponad sto tysięcy Polaków.

Wszyscy pragnęli wówczas, żeby nie skończyło się panowanie Małysza. I bali się, że po ponad roku dominacji wielki idol już nie będzie wygrywał, że na dobre przeskoczy go Sven Hannawald, który właśnie wygrał Turniej Czterech Skoczni, kompletując zwycięstwa we wszystkich konkursach.

- W sobotę nie wskoczyłem nawet na podium, byłem dopiero siódmy. Bardzo mocno to odczułem. Tamtej nocy wcale nie spałem - wspomina Małysz. 19 stycznia 2002 roku zawody na Wielkiej Krokwi wygrał Matti Hautameki, wyprzedzając o 0,4 punktu Hannawalda. Siódmy Małysz był ponad 20 punktów gorszy od nich. Fin przerwał serię zwycięstw Niemca. Dla Polaków było wtedy naprawdę istotne, że Hannawald nie wygrał szóstego konkursu z rzędu, ale to było za mało. Małysz doskonale wyczuwał nastroje. - Miałem w sobie poczucie, że zawiodłem. Nie mogłem sobie z tym poradzić - mówi.

Ale - na szczęście - wtedy zadziałała zakopiańska magla. - O piątej rano w niedzielę usłyszałem kibiców. Nie wiem czy już szli na skocznię czy dopiero wracali spać po sobocie, ale skandowali "Nic się nie stało, hej Adam, nic się nie stało" i śpiewali, że drugi konkurs na pewno wygram. - mówi Małysz. A na uwagę, że to była ogromna presja odpowiada: - Tak, ogromna. Jest bardzo trudno, kiedy czujesz się zobowiązany wobec ludzi. Ja czułem, że zawiodłem nie tylko siebie, ale też mnóstwo kibiców. Czułem się winny. Wiedziałem, że ci wszyscy ludzie przyjechali do Zakopanego, żeby zobaczyć jak wygrywam, a ja ich rozczarowałem. Aż nad ranem przyszło uspokojenie. Te śpiewy bardzo mi dodały otuchy. Poczułem, że mam kibiców na dobre i na złe, że ludzie dalej we mnie wierzą. Pomyślałem sobie tamtego ranka, że przecież ja naprawdę cały czas jestem w stanie wygrywać, tylko muszę spokojniej do wszystkiego podejść. Tak naprawdę to chyba usłyszenie "Adam nic się nie stało" było dla mnie nawet ważniejsze niż zwycięstwo, które wywalczyłem kilka godzin później.

Trener Niemców krzyczał: "Złodzieje!", a Małysz skradł miliony serc

20 stycznia 2002 roku Małysz wygrał w Zakopanem po raz pierwszy w życiu. Drugiego Hannawalda wyprzedził o 0,6 punktu. A że sumę odległości miał od Hannawalda o pół metra mniejszą, to trener niemieckiej kadry Reinhard Hess krzyczał pod adresem sędziów jedno słowo: "Złodzieje!".

- Przyszedł na naszą odprawę. Po pierwszym konkursie też przyszedł, ale wtedy był dużo spokojniejszy. Bo to było tak, że z Hautamaekim na odległość Hannawald minimalnie przegrał [o pół metra], a noty od nas dostał odrobinę wyższe [o pół punktu]. Natomiast jak od Adama był w sumie lepszy o pół metra, to Hess uważał, że nie miał prawa nie zająć pierwszego miejsca - wspomina Kazimierz Długopolski, jeden z pięciu sędziów, którzy wtedy w Zakopanem oceniali styl skoczków.

Tamta niedziela kończyła się obrazkiem Małysza padającego na kolana i całującego zakopiańską ziemię. Kadr z zaśnieżoną twarzą naszego mistrza, z pobielonym wąsem i ze lśniącymi w oczach łzami wzruszenia pamiętają miliony Polaków.

Fot. Jerzy Gumowski / Agencja Wyborcza.pl

To był wielki triumf, spektakularny. A ucieszył nas tym mocniej, że był naprawdę niespodziewany. Gdy w pierwszej serii na świetne 128,5 metra Hautamaekiego Hannawald odpowiedział rewelacyjnym skokiem na 130 metrów, to Hess dosłownie szalał z radości. Jeszcze zanim wyświetliła się nota Svena (był lepszy od dotychczasowego lidera konkursu o 4,7 pkt), pewny triumfu szkoleniowiec wymachiwał ręką w geście triumfu i krzyczał z wielkiej radości.

Reinhard Hess, Zakopane, 20 stycznia 2002 roku
Reinhard Hess, Zakopane, 20 stycznia 2002 rokuscreen z TVP Sport

Hess nawet nie pomyślał, że w dobę Małysz może poprawić się aż tak, żeby odpowiedzieć Hannawaldowi. Ale "Orzeł z Wisły" już nam wyjaśnił, co go uskrzydliło - poleciał 131 metrów i choć od sędziów dostał o pół punktu mniej za styl, to w połowie konkursu był liderem, wyprzedzając Niemca o 1,3 pkt.

W serii finałowej Hannawald skoczył 125 metrów, a Małysz 123,5. Niemiec był więc w sumie lepszy w konkursie o pół metra. Ale przegrał z Polakiem, bo dostał oceny od sędziów 18,5, 18,5, 19, 19 i 19,5 pkt (skrajne - jak zwykle - odpadły), a chwilę później Małysz dostał same noty 19,5. W tej serii styl Małysza oceniono o dwa punkty wyżej niż styl Hannawalda. Niemcy twierdzili, że to skandal. Czy mieli rację? Spójrzmy na kadr z lądowań Małysza i Hannawalda.

Adam Małysz i Sven Hannawald w II serii konkursu PŚ w Zakopanem z 20 stycznia 2002 roku
Adam Małysz i Sven Hannawald w II serii konkursu PŚ w Zakopanem z 20 stycznia 2002 rokuscreeny z TVP Sport

- Mogę powiedzieć tyle, że żadnego gospodarskiego sędziowania nie było. Adam zasłużył na zwycięstwo. Przez 15 lat wystawiałem noty skoczkom w Pucharze Świata i na mistrzostwach, sędziowałem w sumie w kilkuset konkursach i nigdy nie spotkałem się z taką sytuacją, żeby się sędziowie umawiali, że komuś zawyżą noty. To jest absolutnie niemożliwe. Hess miał duże pretensje, sugerował jakiś dziwny układ, a zupełnie nie miał racji - mówi Długopolski.

"Nie w naszym domu". Wielki mistrz bał się snajpera na świerku

Zwycięstwo Małysza nad Hannawaldem wspominamy jako niespodziankę dla stu tysięcy Polaków pod Wielką Krokwią i kilkunastu milionów przed telewizorami (decydujące momenty tamtych zawodów transmitowanych przez TVP oglądało ponad 19 milionów widzów!)

Natomiast to, co się stało w Zakopanem trzy lata później, na zawsze zapamiętał zwłaszcza Janne Ahonen. "Otworzyłem napisany po angielsku list. Wiadomość była klarowna i wcale nie chodziło o autograf: 'Jeśli wygrasz z Adamem Małyszem w Zakopanem, to cię zastrzelę'. No ładnie. Wybieraliśmy się wówczas do Zakopanego na zawody Pucharu Świata. Postanowiłem nie przejmować się tym listem i w zasadzie prawie całkowicie o nim zapomniałem, ale niechcący napomknąłem o nim Tommiemu Nikunenowi, głównemu trenerowi kadry. Tommi zareagował natychmiast i skontaktował się z Fińskim Związkiem Narciarskim. Ktoś stamtąd zaś musiał dać znać o wszystkim dyrektorowi Pucharu Świata FIS Walterowi Hoferowi, a ten z kolei poinformował o sprawie organizatorów zawodów w Polsce. W tym momencie oczywiście sam także zacząłem się zastanawiać, czy list może być czymś więcej niż tylko próżną pogróżką. Żarty się skończyły. Kiedy dotarliśmy do hotelu w Zakopanem, czekało na mnie czterech rosłych policjantów. Podczas naszego pobytu w mieście chodzili za mną wszędzie z wyjątkiem łazienki. Jeśli wybierałem się pobiegać, także mi towarzyszyli (...) Skok trwa tylko mgnienie oka. Pomiędzy odbiciem z belki startowej a lądowaniem upływa zaledwie kilka sekund. Skoki same w sobie bywają niebezpieczną dyscypliną, ale rzadko kto myśli jednocześnie, że mógłby zostać zestrzelony w trakcie lotu. Muszę przyznać, że kiedy byłem w Zakopanem na skoczni, zastanawiałem się, jak łatwym celem byłbym w powietrzu, jeśli w gałęziach świerków w otaczającym sportową arenę lesie siedziałby mężczyzna o pewnej ręce i miał przy sobie karabin snajperski" - to fragment biografii Ahonena "Janne Ahonen. Oficjalna biografia legendy skoków narciarskich".

"Problem rozwiązał się sam, ponieważ w sobotę 30 stycznia 2005 r. Adam wygrał konkurs, a ja zająłem drugie miejsce. Czyli w oczach nadawcy listu znów byłem chyba równym gościem" - można przeczytać w książce.

W sezonie 2004/2005 Ahonen wygrałby wszystkie konkursy od pierwszego do jedenastego i to by była najdłuższa seria triumfów w historii skoków, gdyby w piątym konkursie, w Harrachovie blisko polskiej granicy, nie przeskoczył go Małysz. Tam Fin był drugi. A gdy przyjechał do Zakopanego, na transparentach czytał m.in. "Nie w naszym domu, Janne". Już wiemy, że to nie zrobiło na nim większego wrażenia wobec pogróżek, które wcześniej wyjął ze swojej skrzynki na listy. Natomiast nam tamte dwa zwycięstwa Małysza (w pierwszym konkursie ex aequo z Roarem Ljøkelsøyem) znów pokazały, że Zakopane to dla niego wyjątkowe miejsce na ziemi, że u siebie czerpie energię tłumu i rządzi.

Ryk ludzi dotarł do kliniki - tak Stoch dał zmianę Małyszowi

Nikt w historii nie stawał na podium w Zakopanem tyle razy, co Małysz - osiem. Nikt nie wygrał tu więcej razy niż Kamil Stoch - pięć. A w 2011 roku między nimi na Wielkiej Krokwi dokonało się coś, co po latach wspominamy jak przekazanie pałeczki w mistrzowskiej sztafecie. Wtedy Małysz wygrał piątkowy konkurs, notując ostatnie, 39. zwycięstwo w PŚ w karierze, a w niedzielę wygrał Stoch, po raz pierwszy w swojej karierze. O tamtym nieoczekiwanym zwycięstwie Kamila Adam dowiedział się, będąc w szpitalu na badaniach (po upadku w pierwszej serii). "W pewnym momencie potężny ryk tysięcy ludzi dotarł aż do kliniki. Pamiętam, że jak Adam to usłyszał, to uśmiechnął się i powiedział 'No, to Kamil wygrał!'. Po chwili zadzwonił ktoś ze sztabu i powiedział to, czego się już sami domyśliliśmy - wspominał kiedyś na Sport.pl Rafał Kot, ówczesny fizjoterapeuta naszej kadry.

Niestety, dziś mamy niewiele więcej niż wspomnienia. Niewykorzystane szanse drużyny z soboty i Zniszczoła z niedzieli to tak naprawdę były szanse na wyniki ponad stan. - Przy odrobinie szczęścia można się było otrzeć o podium, ale mieliśmy świadomość, że ono nie jest obecnie w naszym zasięgu. Trochę przykre, ale takie są fakty - mówił Stoch po drużynówce. - Nie składamy broni, walczymy dalej, ale nie jestem zadowolony, bo nie ma się z czego cieszyć - dodawał. A Zniszczoł, który dał nadzieję w niedzielę, tak naprawdę pokazuje się w ostatnich tygodniach z dobrej strony, ale wciąż nie jest stabilny. Dowód? Po czwartym miejscu w pierwszej serii w drugiej miał dopiero 22. notę i to po prostu nie mogło się złożyć na więcej niż tylko 11. miejsce.

Polski skok do tyłu, w wieki ciemne

To 11. miejsce Zniszczoła jest wyrównaniem najlepszego polskiego wyniku tej zimy - wcześniej Piotr Żyła był 11. w Klingenthal i w Innsbrucku. Przed polskimi konkursami sztab kadry podkreślał, że nadchodzi czas, żeby zawodnicy wreszcie zdołali wskoczyć do top 10, a nie zdołali. W niedzielę w Zakopanem nie zdołali już 14. raz w tym sezonie, w 14. konkursie. Tak czarnej serii polskie skoki nie miały żadnej zimy w XXI wieku. My - niestety - wynikowo wróciliśmy do wieków ciemnych, do czasów sprzed Małyszomanii (żadnego miejsca w top 10 nasi ludzie nie wyskakali zimą 1998/1999).

I to jest sportowy dramat. Tak, dramat - bo wtedy mieliśmy kadrę biedującą, a dziś mamy kadrę, której niczego nie brakuje. Starsi kibice być może pamiętają, że jest coś, co łączy dzisiejsze Zakopane z Zakopanem z tamtego sezonu, sprzed 25 lat. Ćwierć wieku temu Robert Mateja prowadził na Wielkiej Krokwi w połowie konkursu, a skończył na 16. miejscu. Zawód tysięcy kibiców (warto zobaczyć świetną frekwencję na trybunach na poniższym wideo) był zrozumiały - po najlepszym skoku Matei w pierwszej serii, w drugiej ci wszyscy ludzie zobaczyli w jego wykonaniu skok najgorszy (30. nota).

 

Teraz przykro było patrzeć, jak duża część kibiców ruszyła do wyjścia ze skoczni zaraz po nieudanym finałowym skoku Zniszczoła. - Jest duży niedosyt - przyznaje niespełna 30-latek, który w tym momencie wygląda na lidera naszej pogubionej kadry.

Strach patrzeć na młodzież. Dziadek Kasai leje nasz talent

Czy ona się odnajdzie? Kredyt zaufania od kibiców ma wciąż naprawdę duży. Owszem, w Zakopanem pierwszy raz od niepamiętnych czasów były na trybunach puste miejsca, ale jak na drastyczny zjazd poziomu naszych skoczków frekwencja i tak była znakomita. Tylko pytanie czy właśnie nie zatańczyliśmy w Zakopanem ostatni raz, czy ludzie przyjadą tu za rok, dwa i trzy, jeśli wyniki będą nadal aż tak niezadowalające.

Zniszczoł, który być może wreszcie dojrzał do przebicia się do światowej czołówki, Dawid Kubacki, który w rozmowie ze Sport.pl zapewnia, że mimo 34 lat, które za chwilę skończy, czuje się na tyle młodo, że ani myśli kończyć kariery, a zwłaszcza Paweł Wąsek, który jest w kadrze A najmłodszy (w tym roku zostanie 25-latkiem), muszą dać impuls, bo młodzieży w formie nam bardzo brakuje.

Medaliści ubiegłorocznych MŚ juniorów są w tak głębokim kryzysie, że najlepszy z nich Jan Habdas rok temu w Zakopanem zdobywał swoje pierwsze punkty Pucharu Świata (21. miejsce), a teraz w porze konkursów w stolicy polskich Tatr startował w Pucharze Kontynentalnym (druga liga skoków) w Sapporo, gdzie zajmował miejsca 28., 28. i 29. na 37, 36 i 30 startujących (!) i aż o 40, 50 i 60 punktów przegrywał z Noriakim Kasaim, japońską legendą skoków, która ma 52 lata.

To nie była stypa

Dwa tygodnie temu pisaliśmy na Sport.pl po Turnieju Czterech Skoczni o czterech weselach i pogrzebie polskich skoków (bo po czterech zwycięstwach naszych skoczków w TCS-ach w ostatnich latach teraz przyszedł taki ich występ, który trudno było oglądać). W Zakopanem nie było typowej dla tego miejsca imprezy, jakby jutra miało nie być, ale też przesadą byłoby, gdybyśmy pisali, że to była stypa.

Trudno ucieszyć się z 11. miejsca Zniszczoła, 12. Kubackiego, 17. Stocha, 22. Wąska, 27. Kota i 29. Żyły, ale nie można też odmawiać im wszystkim szans na jakąkolwiek poprawę, skoro mimo wszystko jako zespół właśnie zanotowali najlepszy występ w sezonie. Razem zdobyli 75 punktów do Pucharu Narodów, a dotąd najlepszym polskim wynikiem zimy 2023/2024 było wyskakanie 52 punktów w Bischofshofen.

Szukając pozytywów można też zauważyć, że Zniszczoł w drugiej serii nie zepsuł skoku w sposób bezdyskusyjny, ale że trochę zabrakło mu szczęścia do wiatru. On podkreśla, że jak najbardziej był gotowy, żeby zawalczyć nawet o podium, a nie tylko o pozostanie w top 10. - Rośnie forma, ja się dopiero rozkręcam, dopiero najlepsze moje skoki zaczynają być powtarzalne - mówi.

W piątek, sobotę i niedzielę wszyscy nasi skoczkowie dużo mówili o magii Zakopanego. Tym razem my jej nie poczuliśmy, ale oni zapewniają, że poczuli. I że to im teraz pomoże. - Zapamiętam stąd przede wszystkim emocje kibiców - mówi Kubacki. - Napędziło mnie i to bardzo, że ci kibice dają nam swoją radość, że wysyłają nam energię. Czerpię z tego, staram się naładować baterie i mieć dobre nastawienie na to, co nas czeka w najbliższej przyszłości - mówi Stoch.

A najbliższa przyszłość to mistrzostwa świata w lotach narciarskich, które już w czwartek zaczną się w austriackim Bad Mitterndorf.

Łukasz Jachimiak

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

  • Link został skopiowany
Więcej o: