Alexander Pointner to jeden z najlepszych trenerów w historii skoków narciarskich. Jako szkoleniowiec Austriaków w latach 2004-14 zdobył piętnaście medali mistrzostw świata, w tym dziesięć złotych, siedem medali igrzysk olimpijskich, z czego trzy złote, dziewięć Kryształowych Kul za Puchar Narodów i cztery za klasyfikację generalną Pucharu Świata, a także sześć Złotych Orłów za wygrane w Turnieju Czterech Skoczni. Wychował i doprowadził do największych sukcesów austriackie gwiazdy: Gregora Schlierenzauera, Thomasa Morgensterna, Wolfganga Loitzla czy Andreasa Koflera.
W pierwszej części rozmowy ze Sport.pl z marca zeszłego roku Pointner opowiadał nam o kulisach negocjacji z Polskim Związkiem Narciarskim, odrzucenia oferty poprowadzenia polskich skoczków i tego, jak wspiera obecnego trenera Polaków, Thomasa Thurnbichlera. Teraz opowiada głównie o sobie, sukcesach odniesionych z drużyną "Super Adler", którą stworzył w Austrii, o tym, jak radził sobie ze śmiercią córki Niny i jak pobudza się nowymi wyzwaniami: choćby udziałem w austriackiej edycji "Tańca z Gwiazdami" i lataniem szybowcami nad Alpami i Innsbruckiem.
Alexander Pointner: Z różnych przyczyn. Z jednej strony moja kochana żona, Angela, od dziesięciu miesięcy choruje na long-covid. Staram się wspierać rodzinę najlepiej, jak potrafię. Z drugiej zajmuję się start-upem o nazwie WeVee. To europejska firma z branży deep tech/cleantech, która promuje zrównoważony styl życia dzięki sztucznej inteligencji, nowoczesnej technologii i spersonalizowanym doświadczeniom. Promuje świadomość zrównoważonego rozwoju w sektorze mobilności. Kieruję i koordynuję pracę zespołu ambasadorów tej marki i zajmuję się jej partnerami. Jestem przekonany, że wkrótce nawiążemy pierwsze współprace w Polsce i nie mogę się ich doczekać. W tej firmie wykorzystuję swoje doświadczenie zgromadzone przez kilkadziesiąt lat w sporcie.
Po ostatnim sezonie Pucharu Świata dla mnie było jasne, że Thomas Thurnbichler ugruntował swoją pozycję po pierwszej zimie w roli głównego trenera. Dzięki jego doskonałej pracy i postawie całego zespołu Polacy mieli bardzo udany sezon. Thomas przejął kadrę po kiepskim okresie, wprowadził nowe elementy w różnych obszarach i powoli spajał tę grupę. Po odrzuceniu oferty polskiego związku było dla mnie jasne, że całym swoim doświadczeniem będę wspierać Thomasa jako mentor, gdy będzie mierzył się z tak trudnym wyzwaniem, jak jego pierwszy rok na stanowisku głównego trenera. Ale było dla mnie jasne także, że gdy zauważę, że Thomas odpowiednio się rozwija, ponownie odejdę ze środowiska skoków. Zwłaszcza że stał się już jakościowym i odnoszącym sukcesy liderem polskiej kadry.
Pokazuje to nawet w obecnej, bardzo trudnej sytuacji. Potrafi działać i podejmować ważne decyzje. Nawet jeśli są czasami trudne, każdy musi dawać z siebie sto procent i podążać w jednym kierunku. Należy odsuwać od siebie przeszkody lub osoby, które pracują tylko dla własnych interesów. Zadaniem głównego trenera jest wspieranie wszystkich zawodników, a przede wszystkim stwarzanie do tego warunków. Właśnie to obecnie robi Thomas. On i zespół zostaną za to wynagrodzeni. Dołączył do czołówki, grona trenerów światowej klasy i poprowadzi na szczyt Kamila Stocha, Dawida Kubackiego i Piotra Żyłę. Aleksander Zniszczoł i Paweł Wąsek również się rozwijają.
- Thomas miał rację, nie byłem częścią tego zespołu, tylko go wspierałem. Niektórym działaczom nie podobało się to, ponieważ wspomniałem o niezbędnym potencjale tego, czego w Polsce brakuje. I że pewne elementy należy natychmiast wdrożyć. Jedyne, czego nie zignorowano, to współpraca jednej z polskich uczelni z zagraniczną, w której pracuje mój dawny przyjaciel i absolutny ekspert w pewnych dziedzinach. Obecnie wykonywana jest tam naprawdę znakomita praca. Jednak wiele innych rzeczy musiałoby być wdrażanych dokładnie w ten sam sposób długofalowo. Wielokrotnie oferowałem pomoc i wsparcie polskiemu związkowi. Żeby przekonać się o potencjale takich zmian, wystarczy spojrzeć na czołówkę najszybszych zawodników z początku tego sezonu. Niektóre inwestycje zamieniłyby się w złoto.
Dotychczasowy, słaby sezon Polaków pokazuje tylko jedno: Thomas może pracować jeszcze lepiej, jeśli w przyszłości Polski Związek Narciarski wdroży kilka ważnych zmian. Jeśli ich zabraknie, trudno będzie jemu i polskim skoczkom w przyszłości być konkurencyjnym.
To był również powód mojej odmowy z 2022 roku. W tamtym czasie najważniejsze osoby w związku nie były zaangażowane w te tematy. Wspominałem o tym wielokrotnie w zeszłym sezonie. W szczególności dotyczyło to potrzeb sprzętowych: maszyn do pracy z nartami, smarów, współpracy z firmą Van Deer-Red Bull Sports produkującą narty i utworzenia centrum badawczo-rozwojowego dla polskich skoków. Odbyliśmy spotkania z odpowiednimi osobami i firmami, ale ostatecznie wszystko zostało zablokowane przez związek. I nic nie zostało wdrożone. Chodziło także o powołanie dyrektora sportowego, który odciąży Thomasa z odpowiedzialności w wielu obszarach (powołano team managera polskiej kadry, którym został Łukasz Kruczek, dyrektorem sportowym PZN jest Tomasz Grzywacz, ale on zajmuje się wszystkimi dyscyplinam - red.). Bo główny trener często musi się zajmować sprawami, które tak naprawdę nie należą do zakresu jego obowiązków Albo nie może się nimi zająć, bo w tym czasie Thomas dba o zespół, a doba ma tylko 24 godziny. Być może wprowadziłem niektóre osoby w błąd, bo po prostu wspomniałem o potrzebie zmian, które są podstawą dla ciągłego osiągania sukcesów. Inne skokowe potęgi już od dawna pracują w tych obszarach. Szkoda, bo właśnie teraz straciliście mnóstwo cennego czasu.
- Zdecydowanie czułem się gotowy. Odkąd przestałem pracować w Pucharze Świata, wciąż żyłem skokami, rozmawiałem o nich, oceniałem jako ekspert dla telewizji, czy pisałem przemyślenia w swoich kolumnach w kilku gazetach. Od dłuższego czasu pozostaję w kontakcie z wieloma osobami ze świata skoków, choćby Walterem Hoferem i Tonim Innauerem. Mam też dobry kontakt z zawodnikami, których prowadziłem. Poza tym, gdy nie jesteś wewnątrz jakiegoś zespołu, bardzo cenne staje się też spojrzenie na to środowisko z zewnątrz. Zyskujesz nową perspektywę, ogląd na wiele sytuacji. Gdy pracujesz z zespołem codziennie, czasem nawet nie spojrzysz na pewne rzeczy. Jeśli mam coś do przedyskutowania, zawsze staram się porozmawiać z kimś, kto jest blisko, ale też zyskać spojrzenie kogoś spoza najbliższego środowiska.
- Bardzo. Gdybym dziś zostawał trenerem, wiele rzeczy musiałbym zrobić inaczej, bo zmieniły się czasy i inaczej podchodzi się do wielu kwestii. Kiedy zaczynałem, myślałem wiele o konceptach, strategii, planach. Teraz też bym o tym pomyślał, ale podejście do zawodnika jest znacznie bardziej bezpośrednie, musiałbym się na tym skupić. Zacząłem w 1995 roku w tyrolskim związku, miałem wiele pomysłów, ciągle chciałem próbować realizować coś nowego. Mój pierwszy szef był bardzo otwarty i mnie zachęcał: "Alex, próbuj wszystkiego, czego chcesz, każdego elementu, który może coś poprawić dla twojego zespołu". Wtedy nauczyłem się odwagi w podejmowaniu decyzji i że nie należy się bać nowych rzeczy. Uświadamiałem sobie, że mogę popełniać błędy. Kluczowe to zdać sobie z nich sprawę, uczyć się na nich i ich nie powtórzyć.
To zdjęło ze mnie ogromny ciężar presji. Zyskałem pewność siebie potrzebną do rozwoju jako młody trener. Tak samo działo się, gdy byłem asystentem Aloisa Lipburgera. Starał mi się pomóc właśnie w taki sposób. Umiał mi zaufać i powierzyć pewne zadania, mówił, że to moja działka. Tak stawałem się coraz lepszy pod okiem Toniego Innauera i gdy przeszedłem do kadry B, to miałem okazję sprawdzić się wraz z metodami, których nauczyłem się do tamtego momentu. W 2004 roku pierwszy raz poczułem, że jestem gotowy zostać głównym trenerem kadry narodowej. Do tego wyzwania przystępowałem już w pełni świadomy tego, jak chcę pracować z zawodnikami. Potem zbierałem sporo doświadczenia, ale miałem wrażenie, że najważniejsze były pierwsze kroki, potem zmieniało się coraz mniej. Tendencje i metody pozostawały podobne. To jasne, że w Alexie z 2004 roku jest o wiele więcej obecnego mnie, niż w tym z 1995.
- Na to składa się kilka czynników. Uważam, że bardzo istotne jest to, jak skoczek pracuje ze swoimi pierwszymi trenerami. Miałem okazję pracować tylko z dwoma-trzema zawodnikami przez większość swojej kariery. Dlatego trudno mi uznać się odpowiedzialnym za pełnię rozwoju zawodnika, gdy mam go pod swoimi skrzydłami kilka lat. Z drugiej strony, trener, gdy już jesteś w kadrze, jest bardzo ważny. Sam doświadczyłem tego jako skoczek. Możesz jednak mieć najlepszego trenera na świecie, a jeśli zawodnicy nie mają podstaw, które osiągają głównie, gdy są jeszcze bardzo młodzi i dopiero zaczynają, to trudno będzie ich odpowiednio poprowadzić. Im szybciej i lepiej będą się rozwijać, tym mniejsza może być rola trenera w przyszłości.
Jeśli rozmawiamy o najlepszych zawodnikach na świecie, to główny trener musi mieć doświadczenie pracy, najlepiej w różnych rolach, na najwyższym poziomie. Tylko tak udźwignie tę odpowiedzialność i będzie w stanie dobrze pokierować rozwojem skoczków. I najczęściej wynik to efekt pracy wszystkich wokół, całego sztabu. Musisz mieć dobrego głównego trenera, asystentów, fizjoterapeutów, psychologa i dobrze zbudowany, rozumiejący się zespół. Wszystko musi wejść na wysoki poziom. Odpowiedzialny zarówno za porażki, jak i zwycięstwa, będzie trener główny, bo to on jest twarzą tej grupy. Ale jeśli będzie brakowało choćby jednego elementu dookoła niego i wszystko zacznie się sypać, a sukcesów nie będzie. Trudno mi wskazać na jedną część drużyny, która decyduje o jej sukcesie, wolę uważać, że wszystkie mają na niego równy wpływ.
- Cóż, przez większość mojego czasu spędzonego z zespołem byliśmy dwa kroki przed innymi. Staraliśmy się ciągle szukać nowych kierunków w sprzęcie, pracy nad techniką, czy filozofią treningu. Ale to nie byłem tylko ja, wszystko rozwijał mój zespół. Przyczyniały się do tego pomysły każdego z moich współpracowników.
Pamiętam, że gdy byłem zawodnikiem, czy jeszcze jak zaczynałem jako trener, wszyscy jeździli do Skandynawii na pierwszy śnieg, żeby jak najszybciej oddać skoki w zimowych warunkach. Był nawet swego rodzaju wyścig, żeby zostać pierwszą kadrą, której się to uda. My podchodziliśmy do tego zupełnie inaczej. Mówiliśmy, że potrzebujemy najwięcej energii na start Pucharu Świata. Latem wypracowywaliśmy automatyzm w technice, formą twojego ciała, a gdy zaczyna się rywalizacja, myślisz już tylko o twoim poziomie i dopracowujesz detale. Dlatego często udawaliśmy się na południe: do Turcji, czy Egiptu, żeby złapać trochę słońca, ale jednocześnie trochę potrenować siłowo. Zajmowaliśmy się też psychiką i regeneracją. To była ogromna zmiana, teraz robi tak wiele zespołów, wówczas to była rzadkość. Taki mieliśmy styl i taką drogę obraliśmy. Nie baliśmy się robić czegoś zupełnie inaczej niż wszyscy pozostali.
W 2011 roku mieliśmy pewien problem po pobycie na południu. Polecieliśmy do Finlandii na początku tygodnia przed inauguracją Pucharu Świata, ale pogoda szalała do tego stopnia, że nie mogliśmy trenować w żaden z dni przed zawodami. Potem odwołano wszystkie serie w piątek i sobotę, a w niedzielę po jednym treningu rozegrano dwa konkursy - najpierw jedną serię drużynowego przeniesionego z soboty, a potem dwie rundy indywidualnego. A my byliśmy trzy, czy cztery tygodnie bez żadnych skoków i bez ani jednego oddanego na śniegu. I nic sobie z tego nie zrobiliśmy. Byliśmy tak pewni, że wykonaliśmy odpowiednią robotę latem, że wygraliśmy konkurs drużynowy z przewagą ponad stu punktów nad drugą drużyną. I to nie koniec, bo po południu odpuściliśmy kwalifikacje dla zawodników z najlepszej dziesiątki, wtedy jeszcze można było tak robić, a zawodnicy udali się do hotelu na regenerację. Wrócili na skocznię jeszcze bardziej zmotywowani i potem w konkursie indywidualnym podium było całe austriackie. Wygrał Andreas Kofler przed Gregorem Schlierenzauerem i Thomasem Morgensternem.
Trzeba być pewnym tego, co się robi. Jeśli dajesz zawodnikom odpowiednią dawkę pewności siebie już samemu, to musi zadziałać. Każdy musi stać mocno za wizją drużyny, tylko tak tworzy się jej siłę. Czy byliśmy najlepsi w historii? Mieliśmy zawodników świetnie przygotowanych do odnoszenia sukcesów. Przyznam, że miałem parę dobrych pomysłów, które wypaliły przy dobrych przeczuciach, żeby je zastosować. Zbudowaliśmy tę grupę "Super Adler", ściągnęliśmy sporych sponsorów, robiliśmy wszystko z rozmachem. Mieliśmy nawet własny autobus, w którym zawodnicy mogli spać i który bardzo ułatwiał podróżowanie, a co za tym idzie regenerację. Z zewnątrz był cały oklejony twarzami skoczków. Pod tym kątem pewnie żadna inna drużyna nie miała ani takich warunków, ani możliwości dzięki wynikom.
Pod paroma względami byliśmy pionierami i to na pewno nas wyróżnia. 32 medale, 119 zwycięstw, sześć zwycięstw z rzędu w Turnieju Czterech Skoczni. Osiągnęliśmy też parę wyników, które trudno powtórzyć. Mieliśmy sporo szczęścia, że tak wiele elementów na najwyższym poziomie nagle złączyło się ze sobą i sprawiło, że to mogło wspólnie funkcjonować. Jestem dumny z tego, do czego wówczas doszliśmy. To było z pewnością coś wyjątkowego.
- Niemcy przez chwilę mieli Svena Hannawalda i Martina Schmitta, ale w sumie w Austrii już przez jakiś czas bardzo często pojawiały się takie świetne pary. Toni Innauer i Karl Schnabl, Andreas Felder i Ernst Vettori, potem przez jakiś czas głównie Andreas Goldberger i w końcu moi zawodnicy: Thomas Morgenstern i Andreas Kofler. Zdobyli złoto i srebro na igrzyskach w Turynie, a kilka tygodni później w Pucharze Świata debiutował już Gregor Schlierenzauer, którego wtedy nikt nie typował jeszcze do przeskoczenia ich obu. A wszystko zaczęło się już rok później i ruszyła seria zwycięstw w PŚ, która zatrzymała się na rekordowych 53.
- Wiedziałem, że Gregor ma solidne podstawy do osiągania sukcesów. Szkolili go znakomici trenerzy w Schigymnasium Stams, a w kadrze C grupą zarządzał Werner Schuster. Byliśmy ciągle w kontakcie. Powiedziałem "tak" odnośnie jego debiutu, który miał miejsce w Oslo, a potem rozpoczęcia kolejnego sezonu od zawodów w Lillehammer w PŚ. I tam po raz pierwszy wygrał. W przypadku lotów zaczekaliśmy dłużej. Pojechał na mistrzostwa świata do Oberstdorfu w 2008 roku i tam debiutował. Wiedziałem, że świetnie czuje się w powietrzu i sobie poradzi. Nie było jednak tak łatwo. W pierwszym i drugim skoku na mamucie miał problemy z symetrią w locie. To czasem zdarzało się na zwykłych obiektach, a tu, na o wiele większym, stało się większym kłopotem. Nie zaczęło się idealnie, ale fakt, że Gregor zdobył na tych mistrzostwach złoty medal indywidualnie i w drużynie, świadczy o tym, że był już gotowy na loty. Myślę, że to, jak wtedy pracowaliśmy nad jego symetryczną "V-ką" w powietrzu, później pomogło mu nabrać pewności siebie i przyczyniło się do tego, jak latał przez całą swoją karierę.
Wtedy faworytem do złota był Martin Koch, świetny lotnik, który długo pracował na swoją szansę na tytuł mistrza świata. "Schlieri" zgarnął mu go z przed nosa, a on został ze srebrem i dziwnym poczuciem niesprawiedliwości. Bo przyszedł młody gość, debiutant, któremu trenerzy poświęcali sporo uwagi ze względu na jego problemy i nagle go pokonał. To było największe wyzwanie w każdym sezonie spędzonym z tą kadrą: sprawić, żeby nikt nie czuł się niedoceniony, pominięty. To był ogromny problem, a jednocześnie coś, z czym musieliśmy sobie poradzić.
- Czasem było gorąco. Na 56. Turnieju Czterech Skoczni obaj byli w wielkiej formie i mieli walczyć o zwycięstwo. W Oberstdorfie wygrał Thomas przed Gregorem, potem w Ga-Pa zwyciężył "Schlieri", a "Morgi" był szósty. Obaj udzielali wywiadu telewizji ORF po drugim konkursie i Gregor powiedział dziennikarzowi: "Dziś wygrał najlepszy zawodnik na świecie". A Thomas stał za nim i zastanawiał się: "Co do cholery?".
Te gierki były naturalną częścią rywalizacji zawodników na tak wysokim poziomie. Trzeba było jednak pilnować, żeby sytuacja nie wymknęła się spod kontroli, a jednocześnie, żeby każdy z zawodników otrzymywał potrzebne wsparcie. To nie była już tylko walka dotycząca sportu: sukces "Super Adler" przyciągał sponsorów, a reklamy i dodatkowe obowiązki dla zawodników sprawiały, że rozrastały się sztaby wokół nich samych. Mieli menedżerów, specjalnych trenerów personalnych, czy agentów. To jasne, że gra toczyła się o pieniądze i popularność, zwłaszcza dla tych ludzi i nie mogliśmy pozwolić, żeby stali się zbyt ważni. Kluczowy był sztab i codzienna praca.
- Oj tak. Pamiętam to dokładnie. Byłem taki zły! Mieliśmy inne cele z Walterem, on nie może myśleć tak samo jak trener. Dla mnie liczy się bezpieczeństwo i to, że moi zawodnicy mają szansę wygrać. Wtedy w Zakopanem bardzo mocno padał deszcz. To było szalone, co chwilę woda zbierała się w torach najazdowych. Wtedy nie można jeszcze było obniżać belki tak, żeby nie powodować powtórzenia całej serii zawodów, więc część zawodników szła skakać jeszcze raz. Pogoda się uspokoiła, ale dokładnie w momencie, gdy nadeszła pora na tych, którzy mieli powtórzyć swoje skoki, wróciły silne opady. Wtedy skoczył Andreas Wellinger. W tamtym okresie, podobnie jak teraz, był zawsze jednym z najszybszych zawodników na rozbiegu, ale jego prędkość tym razem była niższa o trzy kilometry na godzinę od pozostałych skoczków.
Klapnął na bulę, a ja podszedłem do Waltera. Mówiłem mu, że on nie miał szans. Na belce usiadł Thomas Diethart, zwycięzca Turnieju Czterech Skoczni. I co, on teraz ma skoczyć jakieś 19 metrów? Nie dali gościowi żadnej możliwości oddania normalnego skoku, a w dodatku start w takich warunkach nie jest bezpieczny. Thomas też lądował bardzo blisko. Zawodnicy wiedzieli, co się dzieje, jury nie. Walter przyjął pokerowy wyraz twarzy i starał się wyglądać, jakby nad wszystkim panował. Akurat pokazywała nas kamera telewizyjna. Miał ten poker face, potem lekko się uśmiechał, a do mnie mówił tylko: "Alex, czego ty chcesz?". I to takim głosem, że o mało na niego nie skoczyłem. Byłem bliski, żeby się z nim pobić, to prawda. Czułem, jak bardzo mnie prowokował, starałem się mu uświadomić, co się dzieje. Mówiłem: "Walter, nie możesz tego zrobić".
Cóż, jednak mógł to zrobić i dopiął swego. Skończyliśmy pierwszą serię, a zarazem cały konkurs. I oczywiście rozumiem, że za zawodami stoi tyle spraw, że trzeba je w jakiś sposób przeprowadzić. Wtedy przemawiało jednak przeze mnie to, jak niesprawiedliwie się one ułożyły. W skokach nie zawsze liczy się jednak to, żeby było sprawiedliwie. Walter twierdził wtedy, że było bezpiecznie, ja miałem odmienne zdanie. Nikomu nic się nie stało, ale niskie prędkości i woda w torach to nic dobrego. Na koniec wielu zawodników miało smutne twarze. Ja miałem wściekłą i rozczarowaną. Walczyłem o moich zawodników.
- Nie. Myślę, że wtedy pewną granicę przekroczył Walter Hofer, ha, ha. Ale do dziś jesteśmy dobrymi przyjaciółmi. Miałem wrażenie, że jest zbyt niebezpiecznie dla zawodników, a jednocześnie niesprawiedliwie. I chciałem, żeby do tego nie doszło, ale Walter mnie nie posłuchał.
- Potrzeba różnych postaci. Według mnie każdy powinien się zachowywać naturalnie, być sobą. Nie grać nikogo, ale też się nie hamować. Walter Hofer był bardzo dobrym dyrektorem i menedżerem dla Pucharu Świata i całych skoków. Pracował tak wiele lat i tyle zmienił. Postrzeganie wielu spraw i osób się mocno zmienia. Walter potrafił przeprowadzać zmiany, był konkretną postacią, bardzo bezpośrednią. Mogłeś z nim dyskutować, zawsze miał swoje zdanie, ale dzięki niemu sport mocno się rozwinął. Zobaczymy, jak w tej roli dalej będzie wyglądał Sandro Pertile. Na pewno jest zupełnie inny od Waltera.
- Nie, bo nawet nie miałem na to czasu. W końcu byłem trenerem i chciałem dawać z siebie wszystko w tym zawodzie. Potem mieliśmy rodzinną tragedię, gdy po próbie samobójczej zmarła moja córka, Nina i byliśmy codziennie w szpitalu, próbując ją wspierać, mając nadzieję, że uda się ją wyleczyć, ale odeszła po trzynastu miesiącach w stanie wegetatywnym. Nasze życie rodzinne po tym wszystkim było kompletnie pozbawione balansu, trudno było pozbierać się nam i trójce pozostałych dzieci. Dlatego rodzina stała się moim priorytetem i przestałem tak intensywnie myśleć o skokach. Nadal nimi żyję, wróciłem do aktywnego śledzenia sportu, ale wciąż z perspektywy byłego trenera. Gdy jesteś wewnątrz zespołu, zajmujesz się nim ciągle, myślisz, że wszystko kręci się wokół sportu, że skoki to centrum wszechświata. Potem życie pokazuje ci, że tak nie jest, a ty się mylisz.
- Patrzę na to tak, że nie chciałbym się ograniczać do myślenia tylko o tym, jak wyglądają zawody i dbania o konkretne konkursy. Chodzi też o przyszłość skoków. Jak możemy zmotywować młodych, żeby interesowali się nimi i je uprawiali? Co nowego możemy wnieść do telewizji, internetu? Mam nadzieję, że Sandro będzie miał własne pomysły i w jakiś sposób wykreuje przyszłość tej dyscypliny.
Szczerze mówiąc, nigdy nie myślałem, co ja konkretnie bym zmienił. Musiałbym się trochę naradzić i popytać, co jest najważniejsze. Może pomiary kombinezonów? Przed dyskwalifikacjami na igrzyskach w Pekinie w swoim felietonie ostrzegałem, że do nich dojdzie. Trzeba panować nad sytuacją kontroli sprzętu. Mam nadzieję, że z trójwymiarowymi skanami wprowadzonymi od tego sezonu to będzie nieco prostsze. Nie może być tak, że każdy wie, że nie przestrzega się zasad. Z tym jest jak z dopingiem: to zakazane i twoi rywale nie mają szans dorównać ci, jeśli to stosujesz. Wtedy zostajesz z wyborem: nie ryzykujesz z nieprzepisowym sprzętem jak inni, albo chcesz ich gonić i robisz to samo. To trwa już zdecydowanie zbyt długo.
- Trochę tak. Zacznijmy od książek: napisaliśmy je razem z moją żoną. Pierwsza, "Mut zur Absprung", powstała jeszcze tuż po tym, jak skończyłem pracować z austriacką kadrą. Jest tylko o tym okresie. Druga, "Mut zur Klarheit", jest w połowie o tym, co otacza skoki i co może prowadzić do sukcesu, a w połowie o Ninie i depresji, o tym, jak mówić o tej chorobie i jak ją potraktować. Myślę, że to, jak mało mówi się o tym, że depresja dotyka wielu młodych ludzi, jest naszym kulturowym problemem. W taki sposób nie da się niczego z tym zrobić, nikt w twojej rodzinie nie będzie umiał rozpoznać tego, co się dzieje, ani sobie z tym radzić. Większość osób nie idzie z tym do lekarza, nie mówi swoim przyjaciołom. Rodzi się pewne przyzwyczajenie do tego, że ten temat nie istnieje. To dlatego zdecydowaliśmy się o tym opowiedzieć i napisać tę książkę.
Jest w niej dużo o tym, jak rozmawiać z osobami chorymi na depresję, o zwracaniu uwagi na problemy, ale też o radzeniu sobie ze śmiercią takiej osoby. O tym najwięcej piszemy jednak w trzeciej książce, "Aufwind". Gdy Nina odeszła, ludzie, widząc naszą rodzinę, zmieniali stronę ulicy, po której szli, byle tylko się do nas nie odezwać. Bo nie wiedzieli, co mają mówić. Większość osób nie potrafi sobie z taką sytuacją w ogóle poradzić.
Teraz czuję się już dobrze, ale gdy traci się dziecko, nigdy nie jest łatwo. Codziennie myślę o Ninie, często chodzę na jej grób, bo cmentarz mamy 300 metrów od naszego domu. Jest z nami, w naszych sercach. Nie żyjemy w pełni szczęśliwie, wciąż pamiętając o tragedii, ale mamy dobre życie. Radzimy sobie z sytuacją i staramy się wspierać trójkę młodszego rodzeństwa Niny najlepiej, jak tylko się da. Nie chcemy siedzieć i czekać nie wiadomo, na co. Życie toczy się dalej i potrzeba przede wszystkim profesjonalnej pomocy dla rodziny, ale także pracy, zaangażowania jej członków w to, żeby w codzienności ponownie pojawiło się o wiele więcej radości i szczęścia.
- Dokładnie. Weźmy tę jednokołową deskę, którą zauważyłem już u Norwegów, u mistrza olimpijskiego Mariusa Lindvika. Napisał do mnie nawet na Instagramie, gdy zauważył, że też na niej jeżdżę. Chciałem spróbować. To rzeczy, które pozwalają mi zająć głowę czymś innym. Trochę jak w mojej karierze trenerskiej ciągle szukam nowych bodźców, nie myślę schematycznie i podejmuję wyzwania. Robię to dla siebie.
W zeszłym roku zdałem egzamin na licencję pilota, bo to zawsze było moje marzenie. Kiedy miałem 15 lat, zacząłem od paralotniarstwa. Dużo mnie było w powietrzu, bo potem skakałem, byłem trenerem skoków i moi zawodnicy namawiali mnie, żebym więcej latał na paralotni. Nie miałem jednak zbyt wiele czasu. Musiałem zajmować się skokami, rodziną, swoim biznesem. Trochę za dużo, żeby jeszcze w pełni wykorzystywać czas wolny. Na licencję pilota też go nie starczało. Rok temu pojawiła się oferta z Polski, były spotkania z Adamem Małyszem, czy Wojciechem Gumnym, napisałem koncept pracy, o którym później rozmawialiśmy. Jednak odmówiłem i wtedy moja żona powiedziała mi: "Teraz miałbyś czas na tę licencję pilota". Wykonałem jeden telefon, zapytałem, kiedy jest możliwość pójścia na kurs i okazało się, że zaczynał się za pięć dni.
Zacząłem go w kwietniu i w listopadzie zdałem egzamin w powietrzu. Pod koniec 2022 roku wyrobiłem też pozwolenie na nocne loty. To było nowe wyzwanie, pojawiało się wiele tematów, o których w ogóle nie słyszałem, a współpracował ze mną ogrom młodych osób. Jeśli ktoś chce zostać pilotem, to lata wiele na symulatorze, jest przyzwyczajony, że robi to na komputerze. Nie wiedziałem, czego dokładnie się uczą, nad czym pracują. Musiałem przyzwyczaić się do wielu spraw. Teraz jestem szczęśliwy, latałem już z rodziną i dalej się w tym rozwijam. To dla mnie kompletnie nowa perspektywa. Latam np. do Portoroz w Słowenii nad morze. Rano lecę tam popływać, a wieczorem wracam w góry, do Innsbrucku. W Tyrolskim Centrum Lotniczym mamy piętnaście samolotów, więc nie ma problemu, żeby latać z dnia na dzień. W osiem minut od mojego domu jestem na lotnisku i muszę tylko wyczarterować jeden z nich. Mój znajomy jest pilotem akrobacyjnym. To będzie chyba moje kolejne wyzwanie.
- Nie jest łatwo, to prawda. Dla skoczka wyzwaniem jest przyjechać i skakać pierwszy raz w Finlandii. Gdy jesteś na rozbiegu w Ruce, czujesz minus 20-25 stopni mrozu, nie możesz ustać na schodach przed swoim skokiem, bo tak mocno wieje. Młodzi zawsze myślą sobie: "Nie ma opcji, że stąd skoczę". A Finowie przechodzą obok i czekają, a potem skaczą bez problemu, nic sobie nie robią z tego mrozu. Są do niego przyzwyczajeni. Tak samo jest z nami w Innsbrucku. Jesteśmy tak przyzwyczajeni do gór, dolin, że latanie tam nie sprawia nam żadnego problemu. Dobrze wiemy, jak na wszystko działa fen, bo taki rodzaj wiatru jest tu częsty. Wtedy jest nam trudno, czasem w sytuacji awaryjnej musimy zostać na ziemi.
To nie tak, że lądowanie na naszym lotnisku nie jest wyzwaniem. Zwłaszcza tak blisko gór, gdzie każdy błąd może się skończyć bardzo źle. Gdy się uczyłem, musiałem wykonać po 170 startów i lądowań. Nigdy nie miałem większych problemów. W nocy radziłem sobie też, gdy miałem inny system nawigacyjny, bo nie widać tak dobrze gór. Szczerze mówiąc, to fakt, że latałem praktycznie tylko tu, w Alpach, i że tak do tego przywykłem, sprawił, że nie czuje się pewnie, gdy latam na płaskich terenach, bez gór wokół. Zawsze jestem zaskoczony, gdy lecę do Niemiec i nagle znajduję się tylko pośród pól. To jest dla mnie trudniejsze, patrzeć w lewo i widzieć to samo, co po prawej. Trudniej mi się zorientować w takim otoczeniu.
- To zabawne. Dostałem maila z propozycją i odpisałem im, że nigdy nie uczyłem się tańczyć, że w zasadzie to nie jestem najlepszym tancerzem. I dodałem: "Nie zrobię z siebie pajaca przed całą Austrią". Grzecznie podziękowałem za ofertę i życzyłem im powodzenia z kolejną edycją show.
- Tak. Dostałem jednak kolejną wiadomość z prośbą o telefon. Porozmawialiśmy i dalej byłem przekonany, że tego nie zrobię, że się nie nadaję. Ale chcieli się jeszcze ze mną spotkać w Wiedniu osobiście. To był czerwiec, umówiliśmy się na wrzesień po wakacjach. Szczerze mówiąc, myślałem, że ci przedstawiciele produkcji programu o mnie zapomną. Ale nie - we wrześniu dostałem telefon z pytaniem: "To kiedy spotkanie?". W Salzburgu spotkałem się z dyrektorką programu. Miałem uczucie, że wokół "Tańca z Gwiazdami" mają bardzo profesjonalną ekipę. Coraz bardziej się przekonywałem, ale nadal stawiałem sobie twarde: "Nie, nigdy tego nie zrobię".
Naprawdę nie umiem tańczyć. Nie mam dobrego poczucia rytmu. Kiedy usłyszę jakąś piosenkę, to pół godziny później w domu nie umiem jej zanucić. Moja żona nie umiałaby mi nawet powiedzieć, co próbuję imitować, odtworzyć. To delikatny problem dla tancerza, ha, ha. Ale wtedy Angela powiedziała mi: "Cóż, może to będzie dla ciebie wyzwanie, nauczysz się czegoś nowego, a na jakichś imprezach, czy galach, na które czasem wychodzimy, wreszcie razem zatańczymy". Bo prawda jest taka, że nigdy nie tańczyliśmy. I po chwili zachęcała mnie już cała rodzina: "Podejmij to wyzwanie, dasz radę!". I tak się stało. Po dwóch kolejnych miesiącach namysłów wreszcie się zgodziłem. Choć wiem, jak to brzmi, dla mnie to było jedno z największych wyzwań w całym moim życiu. W skokach czułem, że mogę być dobrym skoczkiem, czy najlepszym trenerem na świecie. W tańcu nie miałem nawet poczucia, że mogę się nauczyć dobrze tańczyć.
- W Austrii, w "Dancing Stars", walczymy o gwiazdę, ale wiem, o co chodzi. Na program miałem jeden cel: nie odpaść jako pierwszy. Potem toczyło się to tydzień za tygodniem, aż w końcu dotarliśmy do finału. Mieliśmy po swojej stronie sympatię publiczności, a i jury z biegiem czasu coraz lepiej nas oceniało. Trzecie miejsce to była dla nas nagroda za treningi nawet do dwunastu godzin dziennie. Było jak zwycięstwo.
- To było prawdopodobnie jedno z najbardziej emocjonalnych doświadczeń w moim życiu. Paula zrobiła to dla swojej zmarłej siostry, dla Niny. Nigdy wcześniej nie tańczyła, trzy dni przed występem pierwszy raz stanęła na wysokich obcasach. Mieliśmy pięć dni na próby, a potem Paula zatrzęsła salą balową programu tak, jak nigdy bym sobie tego nie wyobraził. To było coś nadzwyczajnego, dostaliśmy owację na stojąco, a w oczach wszystkich zakręciły się łzy wzruszenia i radości. Paula podczas tańca zawiązała oczy najsurowszemu członkowi jury, musicie to zobaczyć.
- Że będzie jeszcze więcej równowagi i spokoju w życiu naszej rodziny. Że nasze dzieci będą się czuły tylko lepiej, bo odkąd nie ma Niny, też przeżywają bardzo trudny okres. Patrzę na każdy dzień i liczę, że będzie lepszy od poprzedniego. Chciałbym, żebyśmy byli zdrowi i stawiali czoła wyzwaniom w kolejnych latach. To moje największe marzenie. Niezmienne od 5 listopada 2014 roku.
To niekończąca się droga i praca nad spełnieniem tego marzenia. Będę próbował do niego dojść do końca życia, choć z tyłu głowy mam świadomość, że to wręcz niemożliwe, żebyśmy znów poczuli się w pełni szczęśliwi. Jednak możemy robić wszystko, żeby tak było, aby się do tego zbliżyć. Chcę widzieć radość mojej żony i dzieci, a nie żyć z traumą po śmierci Niny. Była cudowną córką. Taką chcę ją pamiętać, jednocześnie doceniając wszystko, co mam wokół siebie. Tego najbardziej pragnę.