Wiktor zaczął skakać w wieku ośmiu lat. Przyszedł do klubu LZS Sokół Szczyrk, a tam dostał najkrótsze "skokówki". Miały tylko 180 centymetrów. Z jego rocznika - 2002 - na krajowych zawodach spotyka jeszcze maksymalnie dziesięciu innych skoczków. Na początku było ich trzy razy tyle. Wiktor skacze dalej, choć wielkich sukcesów na razie nie odniósł: w międzynarodowych zawodach rangi FIS Cup startował czterokrotnie, najwyżej zakończył je na 69. miejscu. W mistrzostwach Polski w grudniu 2020 roku zajął 26. miejsce w Wiśle. Teraz nie patrzy już jednak tylko na wyniki. Skacze głównie z pasji do tego sportu. I chciałby, żeby ta pojawiła się także u młodych w jego regionie.
Dlatego w Ciścu niedaleko Węgierskiej Górki dba o Kempkabakken. To niewielka, amatorska skocznia, na której skacze się po kilka-kilkanaście metrów. Ma rozbieg na drewnianej wieży, tory najazdowe i zeskok przygotowywany przez Wiktora, gdy tylko ma czas i spadnie odpowiednio dużo śniegu. Więcej o skoczni opowiada w wideo poniżej.
Spotkaliśmy się przy Kempce, choć akurat nie dało się na niej skakać. To dlatego, że śnieg, zalegający w torach od dłuższego czasu, mógłby z nich wyrzucić nartę i zrobiłoby się niebezpiecznie. Wiktor opowiada nam o niej, o tym, jak skakało mu się na PolSKIm Turnieju w roli przedskoczka na zawodach w Wiśle i czy czuje się dziś skoczkiem, czy amatorem, a może już tylko studentem na uczelni w Krakowie.
Wiktor Fickowski: W 2018 roku, na przełomie listopada i grudnia. Pomyśleliśmy: "A może by zbudować prawdziwą skocznię, a nie robić naturalnej ze śniegu?". Mój tata wziął za długopis i narysował coś tam na kartce papieru. Potem zadzwonił do jednego, drugiego kolegi, czy nie ma jakichś materiałów do budowy, a na drugi dzień już stawialiśmy skocznię. Potem trzeba było je tylko przykręcić i mieliśmy taką "terenówkę". Na początku rozbieg nie miał być w całości drewniany: miała stać sama wieża, potem przejeżdżałoby się chwilę po naturalnej części, w śniegu i do zbudowanego progu. Jednak zrobiliśmy tory.
Zmodernizowaliśmy ją teraz, we wrześniu. Tam wszystko wcześniej pogniło, więc zrobiliśmy tak, żeby te miejsca najbardziej narażone na zniszczenie były w powietrzu. Dlatego teraz skocznia powinna wytrzymać w dobrym stanie o wiele dłużej. I fajniej się skacze. Wcześniej było tu przejście z rozbiegu praktycznie na płasko. Teraz jest płynniej.
Choć to nie skocznia dla mnie, bo mnie tu ciągle nie ma, przecież studiuję w Krakowie. Mogłem jej nie modernizować i zostawić, żeby sobie gniło. Jednak nie o to chodzi. Bo po cichu liczę na rozwój skoków tutaj lokalnie, może na Żywiec. Głupio byłoby, żeby podzieliła los innych amatorskich skoczni i została rozebrana. Nie udało nam się tylko zrobić tu buli, bo właścicielka ziemi nie pozwoliła na wjazd koparki. Na to mamy jednak plany w przyszłości.
- To nie to samo co 15-metrowa skocznia dla dzieci, które uczą się skakać, bo jest specyficzny, długi i płaski rozbieg, nie ma buli. Ona ma swoją duszę. Kiedy wyjdziesz na samą górę takiej skoczni, to teoretycznie nie powinieneś widzieć całego zeskoku. A tu z wieży na razie tak jest, choć kiedyś to zmienimy.
Na każdej skoczni da się popracować nad techniką dojazdu do progu. Dlatego można to tu wytrenować. Drobne zmiany w technice, choć to mały obiekt, też da się wprowadzać, może dostosować kąt natarcia na progu. Podstaw da się tu nauczyć.
- 16 metrów na starym rozbiegu. Na nowym po 15 się skakało. Dużą rolę gra tu prędkość i najlepiej skacze się, gdy jest największy mróz, bo wtedy tu wszystko zamarza. Na takich torach jedzie się idealnie.
- W tym momencie bardziej pod kątem zajawki, ale nie można powiedzieć, że uprawiam skoki hobbystycznie. Bo to jest tak z buta, raz na tydzień. Ja wychodzę z tego założenia, że mistrzem może nie będę, bo mistrz na świecie jest jeden, tylko czasem się zmienia, ale zawsze możesz trenować i robić to co mistrz.
To, co robię, porównałbym do bycia piłkarzem na Wyspach Owczych. Oni też chodzą do pracy, zarabiają gdzie indziej pieniądze, ale jak są na treningu piłki, to trenują normalnie, profesjonalnie. U mnie ten trening nie jest tak częsty, jak mógłby być. Trochę myślę o tym bardziej, jak o zajawce, a wtedy odciąża się głowa. Teraz jestem na etapie zrzucania kilku kilogramów, bo troszeczkę za gruby jestem. Ostatnio pomyślałem sobie, że czemu nie i może by to pomogło trochę na skoczni, byłby z tego większy fun. Tylko to zostaje, ważne, żeby była radość, a może kiedyś uda się i zakwalifikować jeszcze na jakieś międzynarodowe zawody. Ale to tak niezobowiązująco raczej.
- Dla każdego zawodnika taka chwila przychodzi, gdy kończy szkołę. Skończyłem ją trzy lata temu i tak jak inni musiałem rozważyć za i przeciw tego, co chcę robić. Niektórzy próbują iść na jakąś uczelnię sportową, albo postarać się o jakieś pieniądze i walczyć o to, żeby być jeszcze lepszym zawodnikiem. To dobre podejście, bo trenowanie dla trenowania nie przełoży się na miarodajne wyniki. Jak w sporcie masz rodzinne tradycje, to zostaniesz w nim, choćbyś tego nie robił profesjonalnie.
U mnie do szczytu brakuje, ale nie muszę być zawodnikiem. Jestem w trakcie robienia licencji sędziowskiej Polskiego Związku Narciarskiego. Może kiedyś będę sędzią orzekającym w trakcie igrzysk olimpijskich czy mistrzostw świata? Trochę w takim kierunku idę, nie rezygnuję ze sportu. Zostanie ze mną do końca życia, albo i trochę dłużej.
- Wychodzę z założenia, że u mnie do zadowalającego poziomu brakuje dużo. Stwierdziłem, że może spróbuję się nauczyć czegoś innego. A do sportu po studiach i tak wrócę. Wiem, że to nie będzie to, o czym marzyłem za dzieciaka, ale mam świadomość, że nie każdy te marzenia spełnia.
W każdej dyscyplinie sportu tak jest: albo jesteś w kadrze i trenujesz, startujesz, albo po prostu musisz się zdecydować na coś innego. To logiczne, że jak kończysz szkołę, to albo masz środki na przetrwanie w dyscyplinie i jesteś na poziomie, który pozwoli ci pozostać wśród najlepszych, albo możesz kombinować w innym kierunku, czymś w stylu Akademii Wychowania Fizycznego. I to fajne, bo może nie zdobędziesz złota na igrzyskach, ale pozostaniesz pasjonatem w zawodzie, który może odnaleźć się w różnych rolach. Każdy może być trenerem, kimś w sztabie, pracować przy zawodach. Sport to twoja pasja, największa miłość i jeżeli twoja dyscyplina jest dla ciebie ważna i cię kręci, to powinieneś przy niej pozostać.
- Gdy miałem siedem-osiem lat, dostałem pierwszy telefon, pojawił się YouTube i oglądałem, co się tam pojawia. Dziesięć lat temu wrzuciłem tam swój filmik. Potem, gdy już coraz dłużej skakałem, pomyślałem, że można z tego coś pokręcić i zrobić jakiś kontent. A Tik Tok wyszedł tak, że nie miałem niektórych rzeczy gdzie wrzucać. I tak umieściłem tam słynny już "symulator skoków 3000". Wrzuciłem to dwa lata temu, a nagrałem jeszcze w trakcie pandemii. To była forma treningu, gdy pojawił się Covid. Obejrzało to niesamowicie dużo osób, dziś ten filmik ma 1,8 miliona wyświetleń.
Niektórzy, nawet niezwiązani ze skokami, twierdzili, że to jest fake, że to nie może mieć nic wspólnego ze skokami. A nawet jak ostatnio byłem na treningu z trenerem Sławomirem Hankusem ze szkoły w Szczyrku, szkolącym juniorów i mówił, że to słynne "ramko", czyli mój "symulator skoków 3000" to najlepsza forma imitacji skoku.
- I upadłem, oczywiście, nawet to wrzuciłem. Spodobał mi się Tik Tok, bo w zasadzie możesz tam wrzucać "śmieci", strzępki tego, co masz na telefonie w galerii i one ci się mogą wybić. Kręci mnie to: wrzucanie i patrzenie, co ludzie myślą. Niektórzy boją się odzewu i tego, co ich spotka, jeśli coś opublikują. Ja hejtem się nie przejmuję. Gdy jestem w takiej sytuacji, jak teraz i te skoki traktuję z dystansem, to można się trochę poudzielać. Ktoś mógłby powiedzieć: "Weź się za coś pożytecznego". Ale to jest taka twoja wizytówka, co robisz w tym internecie. Twoja sytuacja może się szybko zmienić, możesz podłapać jakąś fuchę. Może cię gdzieś zaproszą? A to wszystko dlatego, że wrzucałeś, jak skaczesz na jakichś zespawanych rurkach. Dlaczego to sobie odbierać?
- Staram się tego za bardzo nie mieszać. Jak jesteś na skoczni 15-metrowej, którą sam zbudowałeś, to jednak trochę co innego, gdy potem skaczesz na 120-metrowym obiekcie, na którym gości Puchar Świata, do tego w nartach o 70 centymetrów dłuższych, w dużo twardszych od zwykłych butach skokowych. Jest to inny świat. To z jednej strony tak inne od skakania na skoczni o 100 metrów większe, a z drugiej strony podobne, bo w sumie robisz to samo. Masz narty skokowe, masz buty, możesz powiedzieć, że uprawiasz skoki. Wrażenia są oczywiście zupełnie inne, bo i prędkość o 60 kilometrów na godzinę wyższa.
- Na przedskoczka bardzo trudno cokolwiek wytrenować. Musisz pozostawać w gotowości, trochę ci jest zimno, czasem skaczesz z belki, którą sam dobierzesz, czasem z takiej, którą potrzeba sprawdzić, innym razem siedzisz przez czterdzieści numerów i czekasz na znak, czy będziesz potrzebny. Poskaczesz sobie głównie w tych próbach, gdy dadzą ci zdecydować, gdzie powędruje belka. Ale ta atmosfera i doświadczenie Pucharu Świata też się liczy. Możesz się poczuć równy z tymi wszystkimi wielkimi zawodnikami. Mówiłem, że mistrzem możesz nie zostać, ale robić to samo, co mistrz. I to jest dobry przykład.
Możesz też mieć tak, jak ma Wiktor Pękala, do którego piszą z różnych miejsc, gdzie potrzeba przedskoczków na różnych zawodów. Wtedy sobie na nie jeździsz i zbierasz jeszcze więcej doświadczeń, niż te tylko z Polski. No bo kto nie chciałby, będąc skoczkiem, kończyć roku na skoczni w Garmisch-Partenkirchen.
- Przedskoczek tak jak analogicznie przedzjeżdżacz w narciarstwie alpejskim jest bardzo ważny do sprawdzenia warunków na trasie, czy skoczni, ale nie chodzi tylko o jego misję. To jest zwykła praca, jak jury, sędziowie, delegaci i muszą być zawsze przygotowani, ale to jednocześnie może stać się sposobem na życie. W Polsce nie ma z tego zbyt wielkich pieniędzy, bo za dzień skakania zarabiamy 200 złotych i nocleg. To stawki podobne do tego, co zarabiają sędziowie długościowi. Ci, którzy mierzą odległość przy zeskok na wypadek, gdyby zawiódł sprzęt i elektroniczny pomiar. Byłem sekretarzem odległościowym w Szczyrku, zapisywałem te pomiary. A po zawodach mogłem je wyrzucić do kosza, bo zazwyczaj one się kompletnie nie przydają. Wszystko jest robione na wypadek, gdyby było potrzebne.
W przypadku zagranicznych zawodów potrafi być już tak, że opłacają przelot na miejsce, czy zwracają pieniądze za dojazd. Stawki też mogą być wyższe. Czyli, jeśli jeździ się dalej, to da się z tego wyżyć. Ale też nie o to chodzi, żeby tylko na tym zarabiać. Gdybym miał lecieć do Sapporo, czy Lake Placid na przedskoczka, to byłbym w stanie za to dopłacić. Żeby tam chociaż to poczuć. Wiadomo, w granicach rozsądku, ale jakbym wyszedł na tym na zero, to na nikogo bym się nie obraził.
- Tak. Zbliża się sesja i ogrom egzaminów na koniec miesiąca, więc Zakopane sobie odpuściłem. Byłem w zeszłym roku jako przedskoczek, więc teraz sobie po prostu obejrzę.
- Inżynierię mechatroniczną na Uniwersytecie Rolniczym w Krakowie. Poza sportem właśnie coś takiego najbardziej mnie interesuje. Chciałem spróbować czegoś innego niż AWF. Bo to w zasadzie powielenie tego, że skaczę. Coraz rzadziej pojawia się wymóg: jeśli chcesz być trenerem, musisz mieć skończone studia sportowe. Ważna jest praktyka, choć studia w niektórych momentach też pomagają. I nikomu ich nie odradzam.
- Obecny system jest fajniejszy. Wcześniej było tak, że ten, kto jest w kadrze i się tam utrzymuje, jeździ na zawody. I robił się tzw. "beton". A teraz przed każdymi zawodami najniższej rangi międzynarodowej, czyli FIS Cup, robi się sprawdzian i mówi, że dziesięciu najlepszych jedzie na zawody. I każdy może sobie tam wystąpić, to jest zupełnie otwarte. Wcześniej tak nie było, a trener szkolny nie był w pewnym stopniu trenerem kadrowym tak jak teraz. Nikt tych młodszych zawodników już nie zatrzymuje.
Wcześniej często dochodziło się do pewnej bariery i trudno było to przeskoczyć. Prezes PZN Adam Małysz w programie "Hejt Park" w Kanale Sportowym mówił, że trzeba żyć tym sportem i starać się całym sobą, żeby zrobić coś lepiej. Z jednej strony pewnie dobrze byłoby myśleć o skokach także poza treningami, z drugiej np. profesor Jan Blecharz mówi, że skoro chce się dobrze skoczyć, to lepiej o tym nie myśleć, więc trzeba się wyłączyć. Trzeba to umieć rozgraniczyć. Mnie np. nie podoba się, że krytykuje się Jana Habdasa, że ten wrzuci sobie coś na Tik Toka. Nie rozumiem tego, bo jeśli robi to poza skokami, taki sobie znalazł sposób na odpoczynek i odłączenie od myślenia o skokach, to czemu miałby z niego nie korzystać?
- Najczęściej nie ma już pieniędzy. Trzeba iść do pracy, bo już się wyrosło z dzieciaka. Przychodzi też problem z wagą, z ciałem i genetyką bywa różnie. Czasem jakaś psychika. Ważne jest też, żeby nie nabierać złych nawyków. Choćby tych, których jesteśmy uczeni w technice od najmłodszych lat. Bo jeśli wtedy popełniamy błędy i nie zostaniemy tego oduczeni, to później bardzo trudno się ich wyzbyć. Dlatego ważne jest to, jak pracują trenerzy z najmłodszymi skoczkami.
Trener Krzysztof Biegun mówił mi, że, choć staram się skakać jak najbardziej do przodu, bardzo agresywnie, bo takie było zadanie, to wyglądało to jak do salta w tył. A ja mówię, że nie czuję, bo skaczę tak od małego i jestem nauczony. "Ułóż te ręce, bo ci dochodzą do wysokości głowy", a mnie się wydawało, że mam ręce przy ciele cały skok. Ręce muszą być luźno przy ciele, choć nie aż tak, jak to trener Piotr Fijas mówił, "żeby można było pod pachę gazetę wsadzić". Walka z przyzwyczajeniami później jest już bardzo trudna. Czasem nie da się tego już wyeliminować. Trenuję od piętnastu lat i czasem usłyszę, że skaczę, jakbym się bał. A ja za chwilę na głowie wyjadę z tego progu. To tak zawiłe, że można gadać i gadać.
To bardzo różne problemy. Trudno w tym zauważyć jakąś tendencję, bo każdy jest inny. Problemów jest sporo, ale ważne, żeby pomimo nich pozostawać z pasją przy skokach. Nawet jeśli nie zostaniesz mistrzem.
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!