- Jestem gotowy do ciężkiej pracy i rywalizacji. Mam nadzieję, że w tym sezonie wygramy wszystkie mecze. Zrobię wszystko, aby w tym pomóc. To jest mój cel. Chciałbym, aby cała organizacja mogła zrobić kolejny krok i się rozwijała - 26-letni Zac Cuthbertson w sztampowy i typowy sposób witał się w połowie lipca z zespołem Kinga Szczecin. Amerykański skrzydłowy był pierwszym zagranicznym koszykarzem, którego sprowadził trener Arkadiusz Miłoszewski. Wspomnianych wszystkich meczów w sezonie wygrać się nie udało, ale szczecinianie są już tylko o dwa zwycięstwa od mistrzostwa.
W niedzielę Cuthbertson - w absolutnie niesztampowy sposób, pokazując wszechstronną i efektowną grę - zdobył 24 punkty, trafiając aż dziewięć z 12 rzutów, czym ustanowił swój rekord sezonu i poprowadził Kinga do drugiego zwycięstwa w finale Energa Basket Ligi. Szczecinianie, drugi zespół ligi po rundzie zasadniczej, ale debiutant w bezpośredniej walce o mistrzostwo, dwukrotnie pokonał broniący tytułu Śląsk we Wrocławiu. King oba mecze wygrywał bezdyskusyjnie, momentami wybijał faworytowi koszykówkę z głowy. To dopiero drugi raz w historii ekstraklasy, gdy goście wygrali dwa pierwsze mecze finału - w 2013 roku dokonał tego Stelmet Zielone Góra, który dwukrotnie zwyciężył w Zgorzelcu, a potem zdobył tytuł, zwyciężając w finale 4-0.
Niedzielny mecz się jeszcze dobrze nie rozpoczął, a już było 10:0 dla Kinga i trener Śląska Ertugrul Erdogan poprosił o czas. Turecki szkoleniowiec po przegranym meczu nr 1 przebudował pierwszą piątkę, tym razem wprowadził w niej Łukasza Kolendę, Donovana Mitchella i Aleksandra Dziewę. Poza zmianami taktycznymi liczył też na większą koncentrację i energię swoich graczy. I co? I nic.
Czas nie pomógł, rozpędzony King trafiał kolejne trójki, przez moment prowadził nawet 19:3! Świetnie kierował grą Andrzej Mazurczak, trener Arkadiusz Miłoszewski skakał podniecony przy linii bocznej, a jego amerykańscy gracze trafiali z dystansu – Cuthbertson, Tony Meier czy Bryce Brown. Gra szczecinian momentami była fantastyczna.
Śląsk grał fatalnie, w ataku odbijał się od szczecińskiej ściany. Wrocławianie spudłowali dziewięć pierwszych rzutów, przez sześć i pół minuty punktowali tylko z wolnych, aż wreszcie Dziewa dobił swój niecelny rzut spod kosza. Wynik 14:27 po 10 minutach Śląsk mógł uznać za korzystny, biorąc pod uwagę swój poziom gry.
Ale już po kilku akcjach drugiej kwarty sytuacja gospodarzy wyglądała zdecydowanie lepiej. Jakub Nizioł i Justin Bibbs, tym razem zmiennicy, dali świetny impuls, Śląsk zaliczył zryw 12:0 i zbliżył się na punkt, a chwilę później, po trafieniu Jeremiaha Martina, zrobiło się 29:29. Mecz zaczął się od nowa, tym razem już w zdecydowanie bardziej wyrównanej formie.
Wynik bliski remisu utrzymywał się jednak tylko przez kilka minut. King stracił przewagę, ale nie pękł. Szczecinianie stracili impet, ale nie stracili pomysłu. Trafiali z dystansu Brown i Cuthbertson, w połowie trzeciej kwarty goście prowadzili 58:43, a po 30 minutach - 66:51. Śląsk znów był w kropce. Niby się podniósł i odrobił straty, a jednak wciąż nie potrafił znaleźć sposobu na dobrze broniących, zacieśniających pole trzech sekund rywali. To, czego Śląskowi brakowało szczególnie, to lidera - kogoś, kto pociągnąłby zespół za sobą. Martin, najlepszy strzelec ligi i jeden z jej najlepszych graczy, był kompletnie niewidoczny.
W końcówce King wręcz znokautował gospodarzy. W trzeciej kwarcie było 27:15, a w czwartej 26:14. Wynik był rozstrzygnięty na długo przed końcem, kibice Śląska w ostatnich minutach opuszczali Halę Stulecia, słychać było tylko fanów ze Szczecina, którzy poza Cuthbertsonem mogli oklaskiwać Browna (21 punktów), Aleksa Hamiltona (11), czy generała Mazurczaka (sześć punktów, osiem asyst).
Mecz nr 3 w środę w Szczecinie. Rywalizacja toczy się do czterech zwycięstw.