Marcin Możdżonek: Usain Bolt i Asafa Powell zrobili sobie z nami zdjęcia. Potraktowali nas jak gwiazdy

- Nie byłem przechodniem w kadrze, więc coś z niej we mnie zostało. Nie zakończyło się to tak, jakbym to sobie wymarzył, ale nie wszystko w życiu musi się toczyć tak, jak byśmy chcieli - mówi w rozmowie ze Sport.pl 34-letni środkowy, Marcin Możdżonek.
Zobacz wideo

Marcin Możdżonek to mistrz świata z 2014 roku. Na swoim koncie ma również m.in. złoto mistrzostwo Europy 2009 czy Ligi Światowej. W polskiej kadrze zadebiutował w 2007 roku i w sumie wystąpił w niej 242 razy. Trzy lata temu dość głośno było o jego nieobecności w reprezentacji podczas igrzysk w Rio.

Znany jest z wyjątkowych umiejętności w bloku (mierzy 211 cm wzrostu), zamiłowania do łowiectwa, ale i silnego charakteru. W wywiadzie dla Sport.pl opowiada o początkach kariery i o tym, jak mówił Pawłowi Papke "dzień dobry" i kłaniał się w pas, później zostając ojcem chrzestnym jego córki.

Od lat jest pan felietonistą „Przeglądu Sportowego”, a co za tym idzie, ma pan doświadczenie dziennikarskie. Dlatego jest pan tak wymagającym rozmówcą?

Marcin Możdżonek: - Felietonistą bywam, ale to nie daje mi prawa nazywać siebie dziennikarzem. A co do moich rozmówców to wymagam wiele, by to, co razem tworzymy było ciekawe. Bardzo cenię sobie przygotowanych dziennikarzy, bo wydaje mi się, że w większości przypadków chodzenie na żywioł nie jest najlepszym rozwiązaniem. Nie zmienia to faktu, że bardzo lubię rozmawiać z reporterami. Nie wiem czy oni lubią ze mną, ale zazwyczaj nie mają skrzywionych min, więc pozwolę sobie powiedzieć, że raczej tak. Z całym szacunkiem, ale podlotki, które podstawiają telefon z funkcją nagrywania pod nos oraz bez przedstawienia się i przygotowania pod względem merytorycznym zadają pytania, nie są dziennikarzami.

Każdy w jakiś sposób się uczy. Pana dziennikarskie początki były łatwe?

- Nie były trudne, ponieważ otrzymałem sporą pomoc od mojej żony, ale i od Kamila Drąga. To był jego pomysł, a moje słowa. 

Pytam o to, ponieważ siatkarsko-zawodowe początki miał pan raczej standardowe. Ósma klasa, treningi i ojciec, który na nie odwoził. Kiedy chłopak z olsztyńskich lasów, w których polował i zbierał grzyby, uświadomił sobie, że chce być wielkim siatkarzem?

- To przyszło samo. Pojechałem na finał mistrzostw Polski młodzików. Tam prowadzono nabór do Szkoły Mistrzostwa Sportowego w Spale. Z uwagi na moje warunki fizyczne, egzaminy do niej były formalnością. Zostałem przyjęty, a później wszystko potoczyło się bardzo szybko.

Kiedy nastał moment, w którym poczuł pan, że pana wartość jako sportowca nie opiera się wyłącznie na wzroście?

- To był swego rodzaju proces. Szlifowano mnie od pierwszego roku, który spędziłem w Spale. Od początku mówiono mi, że w siatkówce najważniejsze są głowa i nogi - to nimi trzeba grać. Miałem szczęście, bo na swojej drodze trafiłem na wielu bardzo dobrych trenerów. 

Pierwszym z nich była kobieta.

- Tak, pani Danuta Pszczółkowska. Wspominam ją bardzo dobrze. Jak mało kto potrafiła trzymać w ryzach młodych chłopców, którzy mieli fiu bździu w głowie. Nikt nie odważył się przy niej przekląć ani się sprzeciwić. Miała duży autorytet. Wiele dała mi również współpraca z Edwardem Skorkiem, który przyjeżdżał do Spały, czy ze starszymi kolegami - choćby z Pawłem Zagumnym w czasie gry w Olsztynie. Kto lepiej niż rozgrywający mógł powiedzieć mi, jak grać przeciwko rozgrywającym?

Niejednokrotnie można było usłyszeć, że Paweł Zagumny był koszmarem środkowych, który wytykał ich niedociągnięcia. Jak było w pana przypadku?

- Może i można faktycznie określić go jako koszmar środkowych. Często mówił w żołnierskich słowach - były to krótkie i zwięzłe komunikaty, których nie mogę zacytować. Często się ścieraliśmy, ponieważ Paweł ma silny charakter, a ja nie należę do osób, które dają sobie wejść na głowę. Z doświadczenia jednak wiem, że tylko z takich relacji może wyjść coś dobrego. Ile razy się kłóciliśmy, tyle razy też żyło nam się świetnie. Nauczył mnie bardzo dużo, jeśli chodzi o styl grania.

Jeszcze w czasie gry w czwartej klasie Spały miałem możliwość dołączenia do zespołu z Olsztyna, w którym występowały tak znane postaci polskiej siatkówki, jak Mariusz Sordyl, Mariusz Szyszko, Łukasz Kadziewicz, Paweł Zagumny, Paweł Papke czy Paweł Kuciński. Szybko nauczyli mnie odpowiedzialności za swoje czyny na boisku. Ucięli młodzieńczą frywolność, roztargnienie… Nigdy nie zapomnę sceny z treningu, gdy Mariusz Szyszko zdenerwowany po którymś z kolei źle dogranym do niego free ballu krzyknął, że mamy zejść z boiska. Wziął wózek pełen piłek, stanął z nim przy końcowej linii, dograł wszystkie pod siatkę i odwrócił się w stronę nas, młodych, mówiąc: „Czy to jest takie trudne?”. Wiedzieliśmy, że żarty się skończyły, i że nie możemy pozwolić sobie na niedokładności w prostych akcjach.

Jest pan jednym z niewielu, który mówi "dziękuję" tym, którzy przez lata uprawiali poletko polskiej siatkówki i nie doświadczyli wysypu medali, który przyszedł po 2009 roku. 

- Mieli o wiele gorsze warunki do gry. Nazwałbym ich siatkarskim pokoleniem „zaciśniętych zębów”. Byli obdarowani warunkami fizycznymi i talentem, ale nie mieli możliwości rozwijania go w sposób, który mieliśmy my. To jest ich wielka sportowa tragedia. 

Wspomniał pan o Pawle Papke. Jest pan ojcem chrzestnym jego córki.

- Tak, to prawda.

To jednak siatkarsko inne pokolenie. Skąd ta przyjaźń?

- Poznaliśmy się w czasach olsztyńskich. Jeszcze gdy byłem uczniem SMS-u Spała, mijaliśmy się na korytarzach. Byłem młody, więc panom siatkarzom mówiło się „dzień dobry” i kłaniało w pas. To byli nasi idole. Później życie poukładało się tak, że miałem okazję dołączyć do naszpikowanego gwiazdami AZS-u. Choć czasem mieli swoje za uszami, to byli porządni ludzie. Cechowała ich duża etyka pracy. 

Tego w siatkówce teraz brakuje?

- Trochę tak. 

Jak jest teraz?

- Młodzi siatkarze wiele chcą, ale nie zawsze dają z siebie tyle, ile poświęcili ich starsi koledzy. Uogólniam, co jest krzywdzące, ale wydaje mi się, że młodsze pokolenia wychowywane są w inny sposób. Być może generacja moich rodziców i moja stara się dać swoim dzieciom więcej, niż sama miała. To może być przyczyną tego, że młodzi ludzie oczekują więcej. Całkiem niedawno w jednym z pism psychologicznych czytałem, że to pokolenie nazywane jest „Brawo ja” - musi być tu i teraz, natychmiast, a ja mam być w centrum uwagi. Ciekawy wywiad nawiązujący do tego tematu, przeprowadzony został z Arturem Siódmiakiem w „Rzeczpospolitej”. Opowiedział w nim o tym, gdzie wśród młodego pokolenia należy szukać charakternych zawodniczek i zawodników - do różnych dyscyplin sportowych czy nawet do jednostek specjalnych polskiej armii. Chodzi się do poprawczaków i domów opieki trudnej młodzieży.

Pana pierwszy sukces to mistrzostwa świata juniorów w Teheranie. Podczas gdy wy jako nastolatkowie walczyliście o medal, rywali odwiedzały żony i dzieci. Ciekawe wrażenia jak na debiutanckie większe granie.

- Ówcześnie była to specyfika arabskich krajów. Z paszportami można było robić czary. Nie był to jedyny taki przypadek. Pamiętam, jak trener Ryś wspomniał mistrzostwa świata kadetów w Bahrajnie, gdzie cały zespół z tamtego kraju miał wystawione paszporty z jedną datą urodzenia.

Jak smakował pierwszy medal „dorosłej” siatkówki, czyli mistrzostwo Europy 2009?

- Bardzo smakował. Wygraliśmy wszystkie mecze mistrzostw Europy, więc smakuje do tej pory. 

Który bardziej - ten czy krążek z 2014?

- Trudno jest to wartościować, bo każdy smakuje inaczej. Szczególnie cenny jest brązowy medal mistrzostw Europy 2011. Każdy postawił wtedy na nas krzyżyk, ponieważ byliśmy przetrzebieni kontuzjami i brakami kadrowymi. Pokazaliśmy, że i w takich okolicznościach można zrobić coś wyjątkowego i zdobyć medal. 

Z którym z kadrowych trenerów najlepiej się panu współpracowało?

- Nie patrzę na to w ten sposób. Od każdego wyciągnąłem coś innego. Raul Lozano nauczył mnie etyki pracy. Daniel Castellani był dobrym ojcem zarówno na boisku, jak i poza nim. Obaj uczyli techniki. Andrea Anastasi był bardzo wymagającym nauczycielem, a z jego nauk zapamiętam przede wszystkim szlifowanie charakteru. Graliśmy przy nim bardzo dobrą siatkówkę choć nie wszystko na końcu potoczyło się tak, jakbyśmy sobie tego życzyli.

A Stephane Antiga?

- Relacja ta wpłynęła na budowanie mojej cierpliwości. 

W jakich okolicznościach dowiedział się pan, że nie jedzie do Rio?

- Nie przystoi mi mówić o tym, jak to się odbyło. O tym, że nie pojadę do Rio dowiedziałem się tuż po turnieju kwalifikacyjnym w Japonii. To było w tym najbardziej irytujące. Igrzyska w Rio były klapą, ale tę katastrofę zwiastowało wiele rzeczy wcześniej. Pamiętajmy jednak, że między innymi dzięki temu trenerowi mamy złoty medal mistrzostw świata z 2014 roku i cieszmy się nim jak najbardziej.

Jak często śni się panu ćwierćfinał z Pekinu? [Polacy odpadli w Włochami - przyp.red.]

- Za często. To na pewno najbardziej sportowo traumatyczne przeżycie w mojej karierze. Igrzyska są dość specyficznym turniejem, w którym wyjście z grupy nie jest aż tak dużym wyzwaniem. Newralgicznym momentem jest ćwierćfinał, na który spływa całe obciążenie turnieju. Nie poradziliśmy sobie z tym ani w Pekinie, ani w Londynie, ani w Rio.

Prawdziwe zachłyśnięcie się igrzyskami olimpijskimi przeżyłem natomiast w Pekinie. Organizacja, obiekty sportowe, związana z nimi logistyka, ogromna liczba ludzi pracujących przy wydarzeniu… Wisienką na torcie byli najlepsi sportowcy świata, których mijało się raz po raz. Można się było w tym zatracić. To rozpraszało również ludzi z naszej drużyny. Poza tym w Pekinie bardzo zaprzyjaźniliśmy się z piłkarzami ręcznymi. Nie powiem, że imprezowaliśmy, ale na pewno razem walczyliśmy ze stresem ciążącym na całym turnieju. Do zakończenia naszego udziału w igrzyskach wszystko mieściło się w granicach przyzwoitości. 

Generalnie Pekin nasuwa mi na myśl wiele ciekawych historii. Kiedy wyjechaliśmy z lotniska do wioski olimpijskiej, musieliśmy przejść bardzo szczegółową kontrolę, chyba jeszcze dokładniejszą niż na samym lotnisku. Wtedy zdjęcia z nami zrobili sobie sprinterzy z Jamajki. Później okazało się, że to właśnie Usain Bolt i Asafa Powell są najlepszymi sportowcami na świecie, a to nas potraktowali jak gwiazdy. Pamiętam nawet, że młode siostry Radwańskie prosiły nas o autografy… 

Bułgaria i 2012 rok to czasy największego zaskoczenia negatywną stroną sportu? Tamtejsi kibice rzucali w was różnymi rzeczami.

- To jest ten bałkański tygiel. Kibice robili wszystko, by pomóc zwyciężyć swojej drużynie, jednak to my udowodniliśmy na parkiecie, że jesteśmy lepszym zespołem. A leciały w nas jakieś puszki, papierki… Miałem szczęście, bo niczym nie dostałem. Poradziliśmy sobie z tym doskonale zdobywając złoto.

Z takich sytuacji warto wspomnieć również częstochowską halę Polonia i kibiców AZS-u. Kiedyś wygraliśmy tam ćwierćfinały po dość kontrowersyjnej, z perspektywy kibiców AZS Częstochowa, decyzji sędziego. Po ostatniej akcji wszyscy kibice zbiegli na boisko. Nic się oczywiście nie stało, ale już wtedy zobaczyłem, że nie można im odmówić oddania ukochanemu zespołowi. 

Jako zawodnik PGE Skry Bełchatów przekonałem się o tym jak potrafią być kreatywni. Pamiętam sezon, w którym przez kilka miesięcy mówiło się, że częstochowscy fani są ordynarni i nie potrafią kulturalnie wspierać swojej drużyny. Przyjechali do nas w białych koszulach, elegancko ubrani z modlitewnikami w rękach, a wchodząc do hali śpiewali: „Kochamy was, alleluja”. Tak stali całą rozgrzewkę, ale gdy zaczął się mecz, koszule zostały rozerwane i wszystko wróciło do ich “normy”. Swoim dopingiem opanowali całą halę Energia.

Z zazwyczaj milczącego Marcina Możdżonka wyszedł sprawny opowiadacz. Łamie pan opinię - słyszałam, że jest pan aroganckim rozmówcą.

- Na pewno już to słyszałem. Muszę z tym żyć.

Inteligencja przeszkadza w spełnianiu oczekiwań innych ludzi?

- Dziękuję za komplement. Niespełnianie oczekiwań innych ludzi to nie moje problemy, a kłopot tych ludzi. Kiedyś przytrafiła mi się zabawna sytuacja. Byłem wtedy zawodnikiem Skry Bełchatów, która rywalizowała w Lidze Mistrzów z Knack Roeselare. Pierwsze starcie przegraliśmy, więc w drugim musieliśmy pewnie wygrać u siebie oraz pokonać przeciwników z złotym secie. Zagraliśmy świetnie, a rywale zdobywali tylko po kilkanaście punktów w poszczególnych partiach. Było to spotkanie w pełni pod naszą kontrolą - ani na minutę jej nie straciliśmy. Po meczu jeden z dziennikarzy stwierdził w wywiadzie, że gdybyśmy przegrali, to byłaby katastrofa. Odpowiedziałem, że poziom jego pytań to katastrofa, odwróciłem się na pięcie i odszedłem. Nagranie obiegło dziennikarską brać i dotarło do klubu, ale tam wywołało tylko uśmiechy. Może dlatego właśnie ktoś uznał, że jestem arogancki? 

Łatwo było powiedzieć trudne słowa o obecnym sezonie w wykonaniu Asseco Resovii Rzeszów? [Marcin Możdżonek powiedział, że w zespole powinni grać tylko siatkarze, którym naprawdę się chce - przyp.red.]

- Bardzo trudno. To, że musiały one paść, było wielką porażką tego zespołu. 

Wyobraża pan sobie, że wróci jeszcze do kadry?

- Nie, myślę, że to zamknięty rozdział. 

Boli?

- Noga tak. 

A serce z powodu reprezentacji?

- Też. To kawał życia sportowego i pozasportowego. Nie byłem przechodniem w kadrze, więc coś z niej we mnie zostało. Nie zakończyło się to tak, jakbym to sobie wymarzył, ale nie wszystko w życiu musi się toczyć tak, jak byśmy chcieli. Zawsze można z kariery wycisnąć więcej, ale ja nie wiem, czy wycisnąłem wystarczająco dużo.

Zostaje pan w Rzeszowie?

- Tak. Będę reprezentował Asseco Resovię Rzeszów jeszcze przez najbliższe dwa sezony.

Tam skończy pan karierę? Ponoć chciał pan jeszcze wrócić do AZS-u Olsztyn.

- Chcieć i móc to dwie różne sprawy. Zobaczymy, na co pozwoli mi zdrowie. Zawsze marzyłem o tym, by właśnie tam zakończyć karierę. Olsztyn to moje miejsce na ziemi, moja mała Ameryka.

Więcej o:
Copyright © Agora SA