Krzywański to jeden z najważniejszych lekarzy polskiego sportu. Na co dzień dba o zdrowie kadry naszych lekkoatletów, a od wybuchu epidemii pomaga w niej funkcjonować przedstawicielom niemal wszystkich dyscyplin. Wiosną był ekspertem Ministerstwa Sportu, gdy otwierało ono dla olimpijczyków Centralne Ośrodki Sportu. Niedawno opracował zalecenia dla PlusLigi. A teraz patrzy, jak rekomendacje za nic mają kolejne kluby. W niedzielę odwołano mecze Vervy Warszawa ze Stalą Nysa i Skrą Bełchatów, ponieważ pozytywny wynik miały testy kilku osób z Vervy.
Jarosław Krzywański, lekarz Centralnego Ośrodka Medycyny Sportowej w Warszawie: To nie tylko problem klubu Verva, bo w PlusLidze dopiero co mieliśmy też sytuację zakażeń w Suwałkach. Trzeba jasno powiedzieć, że kluby właśnie uczą się wirusa SARS-CoV-2 i pokory. Możemy przygotować najlepsze na świecie rekomendacje i procedury, ale przecież trzeba ich jeszcze przestrzegać. Niestety, wszyscy entuzjastycznie rzucili się na to, że wreszcie gramy i zapomnieli, w jak trudnej rzeczywistości funkcjonujemy. Poza tym sportowcy to młodzi, zdrowi ludzie, którzy chorując na COVID, mają bardzo skąpe objawy. Zazwyczaj to tylko ból mięśni, katar, gorączka - zbyt mało, żeby szybko się zorientować, co się dzieje. Część przypadków jest traktowana jako zwykłe przeziębienie, a gdy potem okazuje się, że to COVID-19, to pacjent „0” zdążył zakazić koleżanki czy kolegów z drużyny.
- Tak, jest problem braku cierpliwości w oczekiwaniu na wynik testów. Niestety, każdy ma swój interes. My, lekarze, mamy zdrowotny, a trenerzy i właściciele klubów mają sportowy. Zawodnik na wynik testu czeka czasami dwie-trzy doby. I często jest problem z podjęciem decyzji o izolowaniu takiego zawodnika. Bo to jest strata. Bo liga gra. Ja to nawet w pewnym sensie rozumiem. Ale zawsze powtarzam, że za takie podejście płacimy zbyt wysoką cenę. Pewnie w końcu przyjdzie opamiętanie i sytuacja się ustabilizuje.
- Bo z jednej strony błędy klubów w podejściu do koronawirusa nie skutkują negatywnym wpływem na zdrowie zawodników. Oni w większości chorobę przechodzą łagodnie. Ale jednak epidemia w drużynie powoduje kłopoty innej natury - organizacyjnej i finansowej. Kluby powinny to wreszcie zauważyć. Widzimy to nie tylko w siatkówce. Proszę spojrzeć na piłkarską Pogoń Szczecin.
- No właśnie. Nie jest łatwo, żeby zakażeniu uległo 30 osób. Pacjent zero musiał długo chodzić i zakażać. A nawet mogło to być dwóch-trzech ludzi. Piłka nożna to nie jest sport halowy, tu wirus ma trudniejsze warunki do rozprzestrzeniania, a jednak do niego doszło.
- Oczywiście, że nie podchodzimy poważnie do pandemii. To każdy z nas widzi w swoim otoczeniu. Ludzie zachowują się nieodpowiedzialnie w restauracjach, sklepach, kościołach, w komunikacji publicznej. Siatkówki i całego sportu szczególnie bym więc nie wyróżniał. Ale zawodnicy ewidentnie nie wzięli sobie do serca tego, że trzeba uważać, że pod pewnymi względami są osobami wybranymi i oczekuje się od nich wzorcowych zachowań.
- Pomimo tych przypadków system w siatkówce działa. Zakażenia są dosyć szybko wychwytywane i - takie mam wrażenie - każdy kolejny problem jest lepiej zarządzany.
- Do Stali poszła informacja, że tak może być. Trzeba sprawdzić, czy był bezpośredni kontakt między drużynami, czy zespół z Nysy korzystał z tej samej szatni, pryszniców itd. Mamy procedury na takie przypadki. Jeżeli okaże się, że kontakt był ograniczony, to zawodników Stali na razie trzeba tylko obserwować. Teraz jeszcze nie ma sensu ich badać. Trzeba zaczekać sześć dni od ich potencjalnego kontaktu z wirusem. Czyli do piątku.
- Teoretycznie tak - jeśli taki kontakt z osobami zakażonymi był. Jeśli go nie było, to nie ma takiej konieczności. Trudno jest trzymać bezobjawowych ludzi na kwarantannie przez tyle dni. To nie są proste decyzje i każda sytuacja wymaga osobnej analizy. System kontroli jest oparty na skrupulatnym monitoringu, wywiadzie i na każdorazowej ocenie sytuacji, bo każdy przypadek jest inny. A najważniejsze, żeby kolejne przypadki nas czegoś uczyły.
- Po Treflu się wyciszyło, był spokój. Wszyscy zawodnicy z ligi byli testowani i było optymistycznie. Pojawił się przypadek czy dwa, wszystko było bardzo dobrze zarządzane. Nie można powiedzieć, że system zupełnie nie działał. Teraz mamy problem, bo nastąpiły błędy typowo ludzkie.
- Przyznam szczerze, że nie wiem, o co chodzi z tym gotowaniem.
- No dobrze, ale to przecież siatkarze, którzy codziennie ze sobą trenują.
- Nie chcę tego komentować. Bo nie o to chodzi, żeby komuś dołożyć i całą sytuację dodatkowo komplikować. Przedstawiciel Vervy jest ze mną w kontakcie, wiem, że nie jest im łatwo.
- Ustaliliśmy co robić. Założyliśmy, że kontakt z pierwszym zakażonym był w poniedziałek i z lekarzem klubu precyzyjnie określiliśmy strategię działania na najbliższe dni. Zalecenie było, żeby nie grali też środowego meczu i spotkanie ze Skrą zostało przełożone. Trzeba zakażonych zawodników odizolować i wkrótce jeszcze raz przebadać wszystkich. Procedury medyczne w klubie są realizowane prawidłowo. Niestety, współczynnik reprodukcji wirusa w Polsce wynosi aktualnie 1,3. To oznacza, że epidemia trwa i sportowcy są narażeni na zakażenia.
- Był na poziomie 1. Sytuacja była dużo lepsza.
- Dokładnie o tym mówią rekomendacje, które napisaliśmy. Takie rozwiązanie było zalecane. Ale nie mamy narzędzi, żeby do tego zmusić. I chyba nawet władze PlusLigi ich nie mają. Kluby muszą zrozumieć, że one tracą najwięcej. Choćby na testowanie. Bo to nie są małe pieniądze.
- Średnio 350-500 złotych za test. A to trzeba pomnożyć przez wszystkich zawodników i ludzi ze sztabu raz i później jeszcze raz dla tych, którzy byli chorzy, żeby sprawdzić, czy już są zdrowi. Namawiam do tego, o czym mówiłem od początku - trzeba się zamknąć, przeczekać, izolować, poświęcić czas tylko na sport i nie płakać z tego powodu. Nie mówmy o ograniczaniu praw, o zakazach, tylko powalczmy, żeby to normalnie działało.