Skoki przekroczyły kolejną granicę absurdu. FIS wyląduje na płaskim tak, jak Zajc

Jakub Balcerski
Skok Timiego Zajca na 161,5 metra w konkursie drużyn mieszanych w Willingen przejdzie do historii. Choć to niezwykła, daleka próba, jury pozwalając mu na jej oddanie, przesadziło. W piątek ryzykowano zdrowiem zawodników na niemieckim obiekcie. Choć nikt nie pokaże już gestu, którym 14 lat temu do wielkich zmian w skokach doprowadził Gregor Schlierenzauer - pisze w komentarzu do wydarzeń z Niemiec dziennikarz Sport.pl, Jakub Balcerski.

Ta chwila podzieli środowisko skoków. Z jednej strony, Zajc oddał najdłuższy skok na dużym obiekcie w historii. Możliwe, że większy, ważniejszy niż rekord świata, że przebił Stefana Krafta. Granica 160 metrów, niebotyczna, kompletnie niedostępna w normalnych warunkach, została złamana. A mogła zostać zmiażdżona, bo skoczek, gdy mijał rozmiar Muehlenkopfschanze, był jeszcze wysoko w powietrzu. Gdyby nie skracanie tej próby, skończyłaby się lądowaniem na zupełnym wypłaszczeniu, poza 170. metrem.

Zobacz wideo Kamil Stoch potrzebował specjalnej zgody. Tak wygląda jego zakopiańskie królestwo

Ale niebezpieczeństwo, że to skończy się dla Słoweńca poważną kontuzją, było ogromne. Na szczęście informacje, które przekazał Sport.pl rzecznik słoweńskiej kadry, Tomi Trbovc, są pozytywne. - Na razie z Timim jest ok. Zobaczymy jutro - zapowiedział, potwierdzając, że skoczka czekają jeszcze kolejne sprawdzenia i badania kolana, za które złapał się po nieustanym skoku. Lot i to, jak zachowywały się narty Zajca wskazywały, że podmuchy wiatru miały zdecydowanie zbyt duży wpływ na to, jak odleciał. Myślę, że tego nie obroni żaden skokowy romantyzm.

Pieniądze i pogoń za programem zawodów wygrały ze zdrowiem skoczków. I zdrowym rozsądkiem

Uśredniony pomiar wiatru podczas skoku Słoweńca wykazał 2,15 metra na sekundę pod narty. To jednak niepełny obraz - podmuchy musiały sięgać grubo ponad pięciu metrów na sekundę i to pewnie na niemal całym zeskoku, skoro Zajc złapał noszenie już w pierwszej fazie lotu. Przeliczniki nie pokazują zatem całości absurdu, jakim stał się fakt, że wicemistrz świata w lotach mógł oddać swój niesamowity skok.

To nie wina błędu puszczającego skoczków asystenta dyrektora Pucharu Świata Borka Sedlaka - nie miał prawa przewidzieć, że skoro warunki nagle się poprawiły, to za kilka sekund będą ekstremalne. To wina ciągnięcia konkursu, który nie powinien się odbyć. Jury zgodziło się na ustalenie korytarza wietrznego na wartości maksymalnej 4,5 metra na sekundę na trzech pomiarach w okolicy progu skoczni. To kosmiczna, niepotrzebna i niewłaściwa wartość. Oczywiście, przy innym korytarzu pewnie piątkowy konkurs by się nie odbył. I bardzo dobrze, bo nie powinien. Wystarczy dodać, że zazwyczaj - w spokojnych warunkach - korytarz mieści się w granicach półtora metra na sekundę pod narty, a pół metra na sekundę z tyłu skoczni.

Działacze Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS) jawnie pokazali, że chcieli za wszelką cenę przeprowadzić konkurs mikstów, który ostatecznie skończyli po pierwszej serii. Każdy taki konkurs, kontynuowany i nieprzerywany przez jury, to proszenie się o skok taki jak Zajca. Nie pomógł nawet przykład Japonki Yuki Ito, która nie ustała skoku na 154,5 metra. A u kobiet technika przy lądowaniu jest jeszcze trudniejsza do opanowania niż u mężczyzn. Zresztą przecież nikt nie wie, jak ciało skoczka zareaguje na pokraczne lądowanie za 170. metrem i niewykluczone, że w przypadku Zajca sprawa byłaby poważniejsza niż tylko ewentualny uraz kolana. Że w zagrożeniu byłoby nawet jego życie. Dobrze, że tak się nie stało, ale FIS postawił w piątek na równi zdrowie i pieniądze od niemieckich sponsorów w Willingen, a także te za prawa telewizyjne. I pieniądze ze zdrowiem, a przede wszystkim zdrowym podejściem, wygrały.

Nikt nie pokaże gestu Schlierenzauera. To dlatego wszystkim pasuje niebezpieczeństwo w skokach

FIS przesadził. To oczywiście nie pierwszy raz, gdy zabawił się zdrowiem i bezpieczeństwem zawodników. I nie ostatni.

Wisła, początek sezonu 2022/23 i długa rozmowa z dyrektorem Pucharu Świata, Sandro Pertile.
- Znasz gest Schlierenzauera? - pytam Włocha.
- Nie, opowiedz, o co chodzi - odpowiada zupełnie poważnie. To trochę dziwi, bo 40-letni wówczas działacz w tamtym sezonie był delegatem technicznym choćby na zawodach PŚ w Vancouver, gdy Austriak ustał skok na aż 149 metrów. Może tego, który oddał kilka tygodni później Pertile już nie pamięta?

Przedstawiam mu zatem, co się wydarzyło. W konkursie drużynowym w marcu 2009 roku na mamucie w Vikersund Schlierenzauer uzyskał aż 224 metry, przeskakując jego rozmiar o aż 17 metrów. A po tym, jak się pozbierał od razu odwrócił się w kierunku skoczni i pokazał w stronę jury, żeby popukali się w głowę, skoro puścili go w niezwykle korzystnych warunkach z tak wysokiej belki. Jego skok i ten gest zmieniły skoki na zawsze - rozpoczęła się dyskusja, która doprowadziła do wprowadzenia do dyscypliny przeliczników pozwalających na zmianę belki bez konieczności restartu całej serii zawodów, a także rozbudowy skoczni w Vikersund, na której kilkukrotnie bito później rekord świata.

Teraz nikt nie pokaże jednak jury gestu Schlierenzauera. Bo dopóki zdrowie zawodnika nie ucierpi, to wbrew interesom większości osób zaangażowanych w obecny PŚ w skokach. Rozgrywka dotyczy rozwoju sprzętu. Obecnie rozwój kombinezonów, nart, wiązań, czy butów jest tak duży, że na skoczniach zaczyna brakować belek, z których zawodnicy mogliby lądować tak daleko, jak na to pozwala ich sprzęt.

To bardzo niebezpieczny kierunek, któremu nikt nie zamierza jednak przeciwdziałać. Skoro można latać daleko, na razie nikt na tym nie ucierpiał, a wszyscy korzystają, to dlaczego odbierać sobie własne atuty? I tak to się kręci, pewnie do kolejnych ciężkich kontuzji, kończonych sezonów, a może nawet karier.

FIS właśnie sam leci na 161,5 metra. I zaraz wyląduje na płaskim, a skoki przebiją kolejną granicę absurdu

Oby znalazł się jednak ktoś, kto z wydarzeń z Willingen wyciągnie lekcję. Bo FIS właśnie oddaje swój skok na 161,5 metra. Leci, mija rozmiar skoczni. I zaraz wyląduje na płaskim tak, jak Zajc. A cały sport przekroczy kolejną granicę absurdu.

Jak to jest, że raz "bezpieczeństwo musi być na pierwszy miejscu" i wyczekuje się warunki zawodnikom, a teraz, gdy trzeba było gonić za programem i presją rozegrania konkursu, to nikomu do lądowania Zajca czerwona lampka się nie zapaliła? To pytanie zadałem Sandro Pertile, ale nie oczekuję odpowiedzi. Pytam, bo czuję obowiązek, a nie szansę na to, że coś się zmieni. Niestety.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.