W debiucie stanął na podium Pucharu Świata. "Głowa odlatuje. Nie wiedziałem, co mam robić"

Jakub Balcerski
- Rozmawiałem z wieloma osobami, naradzałem się, myślałem o tym, rozważałem plusy i minusy. Wyszło na to, że polski projekt będzie lepszym wyborem i na to postawiłem. Czy coś bym zmienił? Nic - mówi Sport.pl Mathias Hafele, który dziś jest asystentem trenera polskich skoczków Thomasa Thurnbichlera, ale mógł sprawdzać sprzęt skoczkom jako kontroler FIS. Austriak jest uznawany za najlepszego specjalistę w tej dziedzinie w całych skokach.

Mathias Hafele w długiej rozmowie opowiada jednak Sport.pl nie tylko o tym, jak pracuje mu się z polskimi skoczkami, czy co myśli o obecnych przepisach wprowadzanych przez FIS, ale także o swojej karierze rozpoczętej od podium w Engelbergu, a skończonej po problemach z wagą, życiu w Polsce ze swoją żoną i nauce języka, który musi jeszcze doszlifować.

Zobacz wideo Dawid Kubacki wypalił do dziennikarzy: Laktacji jeszcze nie rozkręciłem

Jakub Balcerski: Przedstawmy cię tym, którzy cię nie znają. W kadrze odpowiadasz za kwestie sprzętowe, jesteś też asystentem Thomasa Thurnbichlera. Na skoczni poza sprzętem pomagasz też, podając raport z sytuacji z wiatrem na zeskoku. Wszystko się zgadza, czy coś dodajesz?

Mathias Hafele: Jestem odpowiedzialny za rozwój sprzętu. Każdy z zawdoników używa go sporo, więc nie robię tego sam. Mam świetny zespół z Kamilem i Kacprem Skrobotami oraz Maciejem Kreczmerem. Na skoczni zajmuję się głównie sprzętem, ale jeśli jest czas, pomagam też trenerom, dostarczając informacje.

W kwestii sprzętu zawsze sporo się dzieje i to od początku sezonu. Dla ciebie trudnym momentem był na pewno ten z Wisły, gdy zdyskwalifikowany został Kamil Stoch. Opowiesz o swoich uczuciach z tamtej sytuacji? Musiałeś to przetrawić, czy może bardziej przepracować? Od tamtej pory Kamil problemów już nie ma.

Dyskwalifikacja jednego z naszych najlepszych zawodników na pierwszych zawodach Pucharu Świata to oczywiście katastrofa. Z każdą dyskwalifikacją, czy innym problemem ze sprzętem jest tak samo: mamy jasno określony proces, który trzeba przejść, żeby określić i przeanalizować, jaki został popełniony błąd. I żeby już się nie powtórzył. Trzeba też powiedzieć, że zawsze balansujemy na granicy ze sprzętem i dlatego czasem przydarzają się dyskwalifikacje. Jeśli nie jesteś na limicie, w sporcie nigdy nie osiągniesz sukcesu.

Na Turnieju Czterech Skoczni pod kątem polskiej kadry padło wiele oskarżeń - a to o nieszczęsny rozpięty zamek na dole skoczni, a to o niski krok w kombinezonie, który jak mówi kontroler sprzętu FIS, Christian Kathol, jest przecież przepisowy i to nie wina jego, czy polskiego sztabu, że nie można zmienić zasad dotyczących pomiarów do wiosny. Jak reagujesz na te oskarżenia o oszustwa i domaganie się dyskwalifikacji. Dotyka to ciebie i sztabu, czy się nimi nie przejmujecie?

Słyszymy, co o nas mówią, widzimy także, co dzieje się za kulisami. Ale przyjmuję każde słowa osób z innych kadr o naszym sprzęcie jako pochwałę. To, że inni mówią o naszym sprzęcie, oznacza, że wykonaliśmy dobrą robotę. Inaczej w ogóle by o nim nie mówili.

Tydzień temu świętowaliście pierwszy tak wielki sukces po rozpoczęciu pracy w Polsce - podium 71. Turnieju Czterech Skoczni Dawida Kubackiego. Smakowało wyjątkowo? To takie potwierdzenie, że podjąłeś dobrą decyzję, przychodząc tu?

Bardzo cieszy mnie, kiedy nasi zawodnicy stają na podium. To sukcesy dostępne i widoczne dla sporej widowni. Dla mnie jest jednak wiele innych celów, czy osiąganych sukcesów, które widzi tylko parę osób. Jestem też bardzo zadowolony, gdy zawodnicy doceniają naszą pracę.

Nie przejmuję się już tym, jaką decyzję podjąłem kilka miesięcy temu. Wybrałem, więc muszę włożyć całą swoją energię i poświęcić czas na pracę, która pozwoli zrealizować moje plany. Mam wobec siebie wysokie oczekiwania i ciężko pracuję, żeby im sprostać.

Minęło pierwsze prawie 10 miesięcy odkąd pracujesz w polskim sztabie. Opiszesz jaki to był czas i jak wygląda życie z tą grupą?

Miło się tu pracuje. Jestem w Polsce na stałe od połowy kwietnia. Odpuściłem tylko pierwsze zgrupowanie z zawodnikami, bo byłem wówczas chory, zajęli się nimi inni trenerzy. Od tego czasu mam tylko dobre wspomnienia, wszystko układa się dobrze, a z zawodnikami i pozostałymi członkami sztabu mamy spokojne i fajne relacje. Tak to powinno wyglądać.

Na początku miałeś tu być jako pomoc dla Alexandra Pointnera, prawda?

Tak, ale nie porozumiał się z polskim związkiem, a ten zdecydował, że chce zatrudnić Thomasa Thurnbichlera. Byłem w planach tego projektu od początku i dla Thomasa było jasne, że jeśli przyjdzie sam, też chciałby mnie u siebie mieć. Cóż, od 15 lat jestem w tym biznesie, w różnych rolach pracuję przy skokach narciarskich, a do tego mieszkam w Polsce, więc to było idealne rozwiązanie. Chciałem też pewnej zmiany, bo długo pracowałem dla austriackiego związlu.

I jak rozumiesz się z Thomasem? Znaliście się już wcześniej, ale w takiej konfiguracji - trener główny i asystent - jeszcze nie pracowaliście.

Jako skoczkowie nie znaliśmy się dobrze. Nie byliśmy bardzo oddaleni rocznikowo w kadrach - jest ode mnie sześć lat młodszy, ale miałem więcej do czynienia z jego bratem Stefanem, niż z nim, bo tu różnica wynosi zaledwie rok. Gdy został trenerem, nieco ze sobą współpracowaliśmy, ale rzeczywiście, nigdy w takim wymiarze, jak tutaj. Czasem było tak, że ja jeździłem na Puchar Świata z kadrą kobiet, a on z kadrą mężczyzn i często obaj zajmowaliśmy się w dużej mierze sprzętem. Rozmawialiśmy o tym, bo ma dużo pomysłów i zawsze interesowała mnie jego opinia w różnych kwestiach.

Podobno w historii było tylko trzech zawodników, którzy stanęli na podium w debiucie w Pucharze Świata. Zająłeś drugie miejsce w Engelbergu w 2002 roku, gdy wreszcie awansowałeś do konkursu po dwóch niepowodzeniach w kwalifikacjach z poprzedniego sezonu. Wkurza cię, że jeśli ktoś wspomina o twojej karierze, to pewnie właśnie ze względu na tę ciekawostkę?

Nie, to nic złego. Skończyłem na podium i wiele się po tym nauczyłem. Wiesz, kiedy wchodzisz do czołowej trójki tak wcześnie, to głowa odlatuje. Ty też się unosisz i potem bardzo łatwo spaść daleko w dół. Tak było ze mną, ha, ha. Ale sam weekend w Engelbergu był niezwykły. Wszystko było dla mnie nowe, bo wcześniej dostałem tylko szansę w grupie krajowej w Innsbrucku i Bischofshofen, nie dostałem się przecież nawet do konkursu.

 

Tu od początku skakałem bardzo dobrze, bo lubiłem tę skocznię, zawsze szło mi tam tak, jak chciałem. Byłem pierwszy po pierwszej serii i mam wrażenie, że zdałem sobie sprawę z tego, co się działo jakieś kilka miesięcy później. Gdy było już wiadomo, że będę drugi, nie wiedziałem nawet, co mam robić. Gdzie iść, z kim rozmawiać, do kogo się uśmiechać? Stefan Horngacher poprowadził mnie za rękę, posadził na konferencji prasowej i kazał mówić.

Czytałem z nim rozmowę w austriackich mediach z tego okresu i mówił o tobie: był po prostu spokojny i się uśmiechał.

Szedł wtedy ze mną jak ze swoim dzieckiem, ha, ha. Ale to bardzo miłe wspomnienie, cały ten debiut, konkurs i mój sukces.

Byłeś wtedy bardziej skoczkiem Horngachera niż Hannu Lepistoe, który trenował Austriaków jako główny szkoleniowiec?

A nawet Alexa Pointnera, bo on wtedy zaczynał jako trener w grupie szkoleniowej z Innsbrucku. Pracował z zawodnikami, którzy jeździli na Puchar Kontynentalny, ale także trenował ich w Tyrolu. To częściowo dzięki niemu doszedłem do tak wysokiego poziomu w tamtym momencie.

A jak na twoje podium zareagował Hannu?

Na samo podium dobrze. Ale jako młody zawodnik nigdy nie będziesz miał z Hannu łatwo. Nie mówi dużo, nie wyjaśnia wielu rzeczy i posługuje się krótkimi zdaniami, z których często niewiele wywnioskujesz lub zrozumiesz. Musisz go o to prosić, albo dowiadywać się w inny sposób. To bardzo ważne, żeby na wczesnym etapie wszystko wyjaśniać młodszym skoczkom. Dla bardziej doświadczonych zawodników, czyli we współpracy z Adamem Małyszem, czy właśnie austriacką kadrą Hannu był idealny, bo czasem zbyt wiele uwag takim skoczkom przeszkadza.

A to był czas, gdy Austriakom wyskoczyło wielu młodych, zdolnych zawodników. Obok ciebie choćby Thomas Morgenstern.

Tak. To funkcjonowało tak, że jechałeś na Puchar Kontynentalny i jeśli wygrywałeś, to nikt nie miał problemu z tym, żeby przenieść cię do Pucharu Świata. Nie było dramatycznej różnicy poziomu, więc sobie radziłeś. I wtedy twój talent decydował, czy się tam utrzymasz, a może nawet osiągniesz sukces. I w kilku przypadkach rzeczywiście tak się stało. Mieliśmy wtedy naprawdę dobry sprzęt, zwłaszcza kombinezony. Cóż, zasady trochę się wtedy różniły od obecnych i mogliśmy sobie pozwolić na znacznie więcej.

To te legendarne kombinezony z krokiem w kolanach, prawda?

Wykonaliśmy je na konkurs w Innsbrucku. Byłem naprawdę zaangażowany w ich produkcję i przygotowanie. Wtedy to funkcjonowało inaczej niż dziś. Teraz pracują nad tym całe sztaby i firmy. Wówczas była jedna mała firma, której pomagali nie sztabowcy, a w dużej mierze zawodnicy. I oczywiście trenerzy, u nas bardzo zajmował się tym Alex Pointner. Skakałem w grupie z Innsbrucku i przypadło mi wyciąć z materiału kombinezony Thomasa Morgensterna zamiast niego. W tym sezonie nauczyłem się bardzo dużo, może najwięcej w życiu o tym, jak powstają i jak najlepiej robić kombinezon dla skoczka. Zawsze pytałem: "A dlaczego tak, dlaczego nie inaczej?". Dowiadywałem się też, dlaczego konkretne elementy wpływają na aerodynamikę i jak to odpowiednio wykonać. To na pewno był początek mojej kariery "sprzętowca".

Międzynarodowa Federacja Narciarska (FIS) wściekła się i musiała przez was zmieniać zasady. Bo pojawiły się protesty i nikt do tej pory takich kombinezonów nie stosował. Jak bardzo dotknęło was to, że zaczęliście być w tym kontrolowani, pewnie musieliście sporo zmienić w strojach? Byliście na to gotowi?

Na początku na pewno nie było łatwo. Musisz zaakceptować nowe zasady i się do nich dostosować, bo na pierwszym miejscu stawiasz nie sprzęt i jego rozwój, a pracę zawodników. Zresztą, jeśli zawodnik skupia się zbyt wiele na samym sprzęcie, nie będzie najlepszy na skoczni. Bo sprzęt sam nie poleci. Ja jestem tego najlepszym przykładem. Zawsze myślałem, co mogę zmienić, czy zrobić lepiej z moimi atrybutami, zamiast samemu wziąć się do pracy nad sobą. Wiesz dlaczego? Bo zawsze łatwiej zmienić coś w sprzęcie niż w sobie, ha, ha. To był dla mnie spory problem. Zbyt często szedłem do warsztatu zrobić nowy kombinezon, zamiast do siłowni, żeby poćwiczyć. Dziś już to widzę, wtedy tak o tym nie myślałem.

Twoja dalsza kariera skoczka nie była już tak wypełniona sukcesami, jak ten początek. Nigdy nie wróciłeś na podium, wyniki były coraz słabsze. Wiesz, dlaczego nie wyszło? Tylko dlatego, że za rzadko pracowałeś nad formą?

Pewnie, że wiem i nie do końca się tym smucę. Miałem problem z lewym kolanem, od 14. roku życia nie mam więcej niż połowy łąkotki. Od pewnego czasu bolało mnie już tak bardzo, że nie mogłem trenować. Zawsze miałem też kłopoty z wagą. I to był największy problem, żeby dalej dobrze radzić sobie na skoczni. W Engelbergu mogłem być w świetnej formie, także wagowo, ale nie umiałem tego utrzymać przez dłuższy okres. Nie narzuciłem sobie odpowiedniego rygoru i zasad. A w skokach tak trzeba, choć to najtrudniejszy element tego sportu. Ale pozostałem przy skokach, tylko że w innej roli.

15 lat w biznesie to dużo. Wielu nazywa cię największym specjalistą od sprzętu w obecnej stawce Pucharu Świata.

Każdy lubi słuchać o sobie takich rzeczy, ale dla mnie nie jest ważne, co inni o mnie powiedzą. Najważniejsze to rozwijać się, nie tylko w pracy, ale i życiu prywatnym. Nie łatwo łączyć te dwie kwestie. Na szczęście mam kochaną żonę Anię, która świetnie zajmuje się tym, żebym zachowywał pomiędzy nimi odpowiedni balans. Inaczej pracowałbym pewnie jak nerd: dzień i noc.

Gdy patrzysz na rozwój sprzętu, to myślisz, że teraz nadszedł kolejny moment, gdy dzieje się w tych sprawach najwięcej?

Ze sprzętem nigdy nie jest nudno. W ostatnich pięciu latach FIS zmieniał coś co roku. Czasem był nacisk na kombinezony, czasem buty, pojawiały się zmiany w nartach. Nie porównywałbym tego, zawsze coś się dzieje.

Masz swoją ulubioną sprzętową historię? Może jeden kombinezon, z którego byłeś najbardziej zadowolony, albo trik z przeszłości, który pozwolił ci na więcej niż innym?

Dla każdego zawodnika sprzęt jest bardzo zindywidualizowany. Narty, kombinezon, buty - wszystko trzeba dostosować. Bo najważniejsze jest czucie skoczka, a każdy z nas ma inne. Dlatego to staje się tak interesujące. Ale i skomplikowane. Bo nie tylko wy wiecie mało o tym, co oni czują. My też wiemy tyle, ile powie nam zawodnik. Jako byli skoczkowie możemy ich bardziej rozumieć, ale polegamy tylko na ich odczuciach i myślach, które przekazują.

Czyli, jak się porozumiecie, to następuje takie kliknięcie i wiecie, że coś działa?

Dokładnie. To świetne uczucie, jedno z najlepszych, jakich można doświadczyć w skokach. Chociaż chyba jeszcze lepiej słuchać hymnu swojego kraju podczas ceremonii i podium na skoczni. Ale to się często łączy.

Ile możesz zdradzić o tym, co robiliście z polskimi zawodnikami w sprawach sprzętu podczas przygotowań do sezonu? Po tym, jak dużo chaosu było w sezonie olimpijskim, to dla każdej kadry musiało być spore wyzwanie.

Na początku musieliśmy wszystko zgromadzić, ustalić, co działo się nie tylko w ostatnim sezonie, ale i tych poprzednich. Trzeba patrzeć dużo dalej wstecz, jeśli chce się pewne rzeczy zrozumieć. Sprawdzaliśmy też, jak wyglądają sprawy z firmami, które dostarczały Polakom sprzęt do tej pory. I od początku byłem pewny przede wszystkim współpracy z producentami materiałów na kombinezony, a do tego butów, bo to, jak działa to w przypadku Nagaby, wygląda naprawdę dobrze. Potrzebowaliśmy takiego partnera tak naprawdę na każdym polu. Takiego, z którym wszystko będzie nam się układało.

To jedna część mojej pracy. Potem musiałem zapracować sobie na zaufanie u zawodników. Zawsze potrzeba czasu. Z częścią z nich idzie szybko, z innymi dłużej. Ale wiedziałem, że Polacy są dość otwarci, że taki mają styl pracy, także w kwestiach sprzętowych. Zastosowaliśmy się też do nowych zasad i robiliśmy o wiele więcej razem z FIS-em, mamy z nimi dobre stosunki.

Masz ulubionego zawodnika pod kątem pracy ze sprzętem, którym miałeś okazję się zajmować?

Było ich tak wielu, trudno powiedzieć. Bo weźmy choćby Gregora Schlierenzauera. Pracowało się z nim dobrze, ale to był skomplikowany przypadek. Był pewny, czego chce i jak się czuje w danym sprzęcie, więc trudno było to czasem osiągnąć. To była ciekawa, ale naprawdę niełatwa praca. Jednocześnie sukcesy osiągane z nim cieszyły przez to podwójnie. Albo "Krafti", Stefan Kraft. Zupełnie inny przykład. U niego było zazwyczaj luźno i spokojnie. Był zadowolony z tego, co proponowałem.

W zeszłym sezonie mieliśmy kilka sporych ruchów: polskie buty z zakrzywioną tylną ścianą, wiązania z "podpórką", a wcześniej także płaskie narty Slatnara. Któryś z nich może być ważnym kierunkiem, rewolucyjnym dla skoków? Patrzyliście na te różne opcje także pod kątem polskich zawodników?

Płaskie czuby nart u Slatnara były czymś niebezpiecznym, przynajmniej według mnie. Upadek Cene Prevca w Oberstdorfie to dowód. Zasady się zmieniły, z ekstremalnie płaskich czubów zrobiły się półpłaskie, ale tendencja została zachowana. Inna sprawa, że to rzeczywiście kierunek, w którym Fischer, Augment, czy S.K.I (fluege.de) mogą rozpatrywać jako taki, gdzie Slatnar im nieco uciekł. Bo to naprawdę dobry pomysł, tylko musi być w pełni bezpieczny pod każdym względem.

Od kiedy jesteś związany z Polską, kiedy dokładnie się tu przeprowadziłeś?

Było tak, że z moją żoną, wtedy moją narzeczoną, mieszkałem dwa lata w Polsce, potem rok w Austrii, a teraz wróciliśmy do Polski i mieszkamy w Krakowie. Czyli chyba można powiedzieć, że od 2018 roku.

Jak ci się tu podoba? Oczywiście, mieszkałeś tu ze względu na swój związek, ale sam kraj przypadł ci do gustu?

Tak, jest mi tu bardzo dobrze. Kraków to przepiękne miasto. Mieliśmy okazję trochę pozwiedzać i bardzo spodobał mi się Gdańsk, jest cool. Byłem tam na jarmarku świątecznym i był naprawdę świetny. Jestem człowiekiem z gór, więc oczywiście jestem zakochany w Tatrach i Zakopanem, w lecie, czy w zimie, to już nie ma wielkiej różnicy. Czasem po prostu muszę je zobaczyć. A Kraków ma piękne Stare Miasto, czy Kazimierz. Restauracje, ludzie, miejsca. Wszystko to już jest w moim sercu.

A język, jak sobie radzisz po takim czasie?

Jak pójdę do restauracji, to zrozumiem, co jest w menu i coś zamówię. Ale gdy kelner o coś pyta, to robi się ciężej, ha, ha. Ostatnio dużo podróżuję. Często jestem w Austrii, więc pojawia się niemiecki, angielski. Ale jeśli jestem w Polsce, to otaczam się praktycznie tylko Polakami. Pomagają mi zrobić krok naprzód w nauce waszego języka. To ważne, żebym się go nauczył.

Miałeś lekcje?

Tak, ale przerwała je pandemia. Jak skończymy pierwszy sezon z kadrą, to na pewno sobie znów kogoś załatwię.

Przed tym sezonem miałeś dwie opcje: praca w polskim sztabie, albo wymarzona rola kontrolera sprzętu, o której myślałeś wiele czasu. Podobno, gdy podjąłeś decyzję o przyjściu do Polski, zareagowałeś emocjonalnie. Były nawet łzy.

Tak, bo to nie była łatwa decyzja. Byłem wśród kandydatów, wcześniej starałem się o to przez wiele lat, ale bezskutecznie, bo FIS niczego nie zmieniał. Teraz pojawiły się dwie oferty i cóż mogę powiedzieć? Wybrałem tę, którą po długim zastanowieniu uważałem za lepszą. Rozmawiałem z wieloma osobami, naradzałem się, myślałem o tym, rozważałem plusy i minusy. Wyszło na to, że polski projekt będzie lepszym wyborem i na to postawiłem. Czy coś bym zmienił? Nic. Czułem tak już wcześniej, ale teraz jeszcze bardziej się w tym utwierdziłem.

Więcej o:
Copyright © Gazeta.pl sp. z o.o.