Nie trzeba było znać dokładnej temperatury i poziomu wilgotności w Bandung, by dostrzec, że mecz toczony jest niczym w saunie. Wystarczył widok polskich piłkarzy, którzy już na początku drugiej połowy wykorzystywali niemal każdą przerwę w grze, by pochylić się i wziąć głębszy oddech. W pierwszym mundialowym meczu mieli dwóch rywali: dobrze zorganizowanych Japończyków i tropikalny klimat, który pozbawił ich części największych atutów. Rzadziej w ich grze było zatem widać wysoką intensywność i dynamikę, które stanowiły fundament sukcesu, jakim było dotarcie do półfinału mistrzostw Europy. Odwagi i ryzyka w grze nie brakowało, ale tempa i szybkości w kontratakach już tak. A najlepsze efekty są wtedy, gdy to wszystko udaje się połączyć.
Mimo to spora część przedmeczowych analiz selekcjonera się sprawdziła. Marcin Włodarski długi lot do Indonezji spędził z tabletem, na którym do ostatnich chwil oglądał klipy przedstawiające reprezentację Japonii. Po seansie był przekonany, że będzie to wyrównany mecz zespołów o zbliżonym potencjale. I tak było. Rywali chwalił za świetną dyscyplinę taktyczną, ale wierzył, że jego zespół, dzięki charakterystycznemu dla siebie szaleństwu, może ten boiskowy porządek zaburzyć. I to też się sprawdziło, bo mimo poukładania rywali, Polacy i tak stworzyli przynajmniej trzy sytuacje bramkowe. Problem w tym, że żadnej z nich nie wykorzystali. Bukmacherzy uważali Japończyków, dwukrotnych mistrzów Azji U-17, którzy na swoim kontynencie w drodze po złoto bezlitośnie rozprawiali się z rywalami, za zdecydowanych faworytów. Ale na boisku przez większość meczu nie mieli przewagi.
Mniej więcej po godzinie Polacy wyraźnie opadli jednak z sił. Już przed przerwą widać było ich zmęczenie - kapitan Krzysztof Kolanko, który na domiar złego miał w dniu meczu problemy żołądkowe, wydawał się wyczerpany już po 30 minutach. Ale dotrwał do końca. Wielu innych piłkarzy też zaciskało zęby, by wytrzymać na boisku jak najdłużej, mimo że z czasem poruszali się jakby oblepieni miodem. Każdy ich ruch był nieco spowolniony, każdy krok bardziej ślamazarny. Głowy chciały więcej, ale nie pozwalały nogi. Dlatego, gdy w trakcie drugiej połowy nad boiskiem przeszła ulewa tak silna, że sędzia postanowił wstrzymać mecz, wydawało się, że Polakom przerwa - dosłownie - spada z nieba. Znów na kilkanaście minut zeszli do szatni, gdzie mogli nieco odpocząć i naradzić się z trenerami. Schodzili akurat w momencie, w którym Japończycy wyraźnie ich zdominowali.
I choć przerwa im pomogła, to siedem minut po wznowieniu gry Rento Takaoka oddał bardzo mocny i precyzyjny strzał na bramkę Michała Matysa. Polski bramkarz, który wcześniej miał kilka świetnych interwencji, tym razem był bez szans. To obrońcy wcześniej mogli zablokować uderzenie. Ale im też najwyraźniej zabrakło sił, by w porę do Takaoki doskoczyć. Włodarski tuż po stracie gola wprowadził na boisko Mateusza Skoczylasa, kluczowego napastnika podczas Euro, a Polska rzuciła się, by odrabiać straty. W końcówce meczu miała dwie dobre okazje, by dopiąć swego. Stąd niedosyt.
Gdy kilka dni temu pytaliśmy Włodarskiego o najważniejszy wniosek z zakończonego w półfinale Euro, wystrzelił jak z karabinu, że musi mieć bardziej wyrównaną kadrę, by częściej rotować piłkarzami. - Jeśli chcemy ugrać coś więcej w turnieju, to przy naszym stylu grania, musimy mieć bardziej wypoczętych zawodników - tłumaczył. I do niedzielnego wieczoru był ze swojej kadry zadowolony. Wtedy, podczas ostatniego obchodu po hotelu, odkrył, że dwa pokoje są puste. Szybko okazało się, że czterech piłkarzy wymknęło się i spożywało alkohol. Włodarski odesłał ich do domu, a PZPN zaczął sprawdzać, czy ukaranych zawodników można jeszcze zastąpić. FIFA była nieugięta. Odesłała Polaków do przepisów, z których jasno wynika, że zawodnika można wymienić tylko w przypadku kontuzji lub choroby.
W ostatnich dniach piłkarze i trenerzy reprezentacji Polski umówili się, że nie będą wracać do afery, rozpamiętywać jej ani szukać w niej wymówki. Wydarzyło się coś, co wydarzyć się nie powinno, winni zostali ukarani, ale reszta ma przed sobą najważniejszą imprezę w dotychczasowej karierze i na tym powinna się skupić. To dobra taktyka. Ale niemal niemożliwa do wdrożenia, jeśli przystępuje się do pierwszego meczu mundialu mając zaledwie sześciu rezerwowych - w tym dwóch bramkarzy.
To przeszkadzałoby każdej drużynie w każdych okolicznościach. Ale już reprezentacji Polski U-17, grającej w piłkę bardzo intensywnie, w dodatku w tak trudnym klimacie, może wręcz uniemożliwić osiągnięcie sukcesu. Bez względu na wszystko Włodarski nie chciał odchodzić od najważniejszych dla siebie zasad, które sprawdziły się podczas Euro i w meczach poprzedzających mundial - 4:0 z Arabią Saudyjską, 4:0 z Austrią, 4:1 ze Szwecją, 4:0 ze Słowacją, 5:0 z Czechami i 2:2 ze Stanami Zjednoczonymi. Nie dość bowiem, że są skuteczne, to jeszcze rozwijają zawodników i wpisują się w koncepcję gry kadr młodzieżowych wdrożoną przez PZPN. Skręcenie w stronę bardziej zachowawczej gry było zatem niemożliwe. Znacznie łatwiej byłoby rywalizować, nawet w tak nieznośnym klimacie, gdyby na ławce rezerwowych siedziało pięciu zawodników przygotowanych do wejścia. Wtedy narzuconą przez siebie intensywność, dałoby się wytrzymać.
Kadry na mundialu U-17 i tak są zadziwiająco szczupłe, bo liczą zaledwie 21 zawodników, mimo że na najważniejsze turnieje wśród dorosłych, po zmianie przepisów pozwalających trenerom dokonywać pięciu zmian w meczu, zabiera się 26 piłkarzy. A przecież siedemnastolatkowie znacznie rzadziej niż dorośli zawodnicy rozgrywają mecze co trzy dni. To potężna różnica. W przypadku Polskim odczuwalna tym bardziej że czterech reprezentantów skreśliło się na własne życzenie. Włodarski jeszcze przed aferą najbardziej martwił się o klimat i to, jak szybko jego zawodnicy zdołają się do niego zaadaptować. Dlatego też Polacy wybrali się do Indonezji już dziesięć dni przed pierwszym meczem - najpierw na Bali, gdzie jest jeszcze goręcej, a później do Bandung na właściwą część turnieju. Po aferze te obawy jeszcze wzrosły, a po meczu z Japonią wyraźnie widać, że temperatura i wilgotność powietrza znacząco wpływają na Polaków.
Włodarski deklarował, że celem jego drużyny są dwa zwycięstwa w fazie grupowej, które dadzą awans. One wciąż są osiągalne, natomiast przed Polakami dwa najbardziej wymagające mecze. - Senegal wydaje się dla nas najtrudniejszym rywalem. Jego piłkarze są bardzo dobrzy pod względem fizycznym. Często posługują się długimi podaniami i dośrodkowaniami w pole karne, gdzie korzystają ze swojego wzrostu. My, jak wiemy, nie jesteśmy wyrośniętą kadrą - mówił selekcjoner. Spotkanie z mistrzami Afryki już 14 listopada o godz. 10, natomiast trzeci mecz Polacy zagrają z Argentyńczykami (17 listopada).